Reklama

Michał był moim wymarzonym facetem. Ciężko oddać naszą wyjątkową więź jedynie słowami, ale spróbuję. Potrafił sprawić, że czułam radość nawet w największą pluchę. Za każdym razem, gdy mnie obejmował i całował, niezależnie od tego, ile lat minęło od naszego ślubu, w żołądku szalały mi motylki.

Reklama

Mówił do mnie „moje słoneczko” i rozpieszczał mnie niespodziankami bez specjalnego powodu. Pewnego razu podarował mi złoty wisiorek, innym razem kasztan, który wypatrzył podczas spaceru w parku. Wszystkie te upominki były dla mnie cenne, ponieważ kryło się w nich symboliczne znaczenie. „Myślę o tobie, jesteś dla mnie najważniejsza” – w taki sposób to interpretowałam.

Po powrocie do domu, gdy byłam wykończona i poirytowana pracą, on zawsze robił mi herbatkę z melisy. Później rozmasowywał moje plecy, póki całe napięcie i stres ze mnie nie zeszły, a mięśnie się rozluźniały.

Nasza relacja była jedyna i niepowtarzalna

Bez skrępowania mówił o emocjach, cechowała go absolutna prawdomówność i nie pozwalał sobie na uszczypliwe komentarze. Zdarzało mu się wpaść w gniew czy podnieść na mnie głos, ale szybko odpuszczał i zawsze jako pierwszy wykazywał chęć pogodzenia się. Muszę przyznać, że niekiedy celowo wszczynałam kłótnię, aby potem móc przeżyć cudowne chwile pojednania.

Oczywiście nie był bez skazy – nikt nie jest doskonały. Wiem, co mówię, w końcu nie raz mu trułam o te jego suche i popękane pięty. Jego skóra była jak papier ścierny, a on i tak się tym nie przejmował, za nic miał moje gadki o kremie. No i te jego planszówki – można powiedzieć, że to był jego nałóg. Czasami aż mnie szlag trafiał, bo poświęcał im tyle uwagi. Ale naprawdę, gdy na to patrzę z perspektywy, to były w sumie bzdury. Głęboko w sercu czułam, że Michał to mój wymarzony facet.

Nasz związek przypominał sielankę: szaleńczo w sobie zakochani, wolni od trosk materialnych, z własnym gniazdkiem, a na dodatek oczekujący przyjścia na świat maleństwa. Kiedy Michał dowiedział się, że będzie ojcem, wprost nie posiadał się ze szczęścia.

Odciążał mnie z wszelkich obowiązków w domu, podsuwał mi pełnowartościowe przekąski, masował brzuszek, mówił do niego, a nawet nucił mu kołysanki, utrzymując, że bobasek już doskonale wszystko słyszy.

Innej mogłoby działać to na nerwy, ale mnie się podobało

Sprawiało mi przyjemność, gdy mnie adorował i rozpieszczał. Niestety, nasze szczęście szybko się skończyło, niczym przebita bańka mydlana. Pod koniec pierwszego trymestru ciąży Michał nagle źle się poczuł i wylądował w szpitalu. Po badaniach diagnoza brzmiała jak wyrok: nieoperacyjny nowotwór w ostatnim stadium.

Lekarze nie owijali w bawełnę: szanse na powrót do zdrowia są zerowe, nie ma się czego spodziewać, chyba że wydarzy się jakiś cud. Ale Michał puścił to mimo uszu.

– Dam radę. Zwalczę tę chorobę, zobaczysz, kochanie – stwierdził stanowczo.

– Przestań kłamać! Nie wciskaj mi tu kitu – wrzasnęłam na niego. – Trzeba było robić badania, troszczyć się o swoje zdrowie! Straciłeś na wadze, pojawiły się symptomy, że coś jest nie tak, ale olałeś to! Gdyby ten nowotwór został zdiagnozowany odpowiednio wcześnie, mógłbyś dalej żyć. Niech cię szlag – zaczęłam bić go pięściami, szlochając przy tym jak dziecko.

Postąpiłam tak okropnie, bo czułam ogromny strach. Michał był dla mnie wszystkim. Nosiłam pod sercem owoc naszej miłości. A on odchodził z tego świata!

– Jesteś miłością mojego życia. Kocham cię z całych sił. Błagam, nie załamuj się. Nie poddawaj się, proszę – wyszeptał, tuląc mnie czule.

Nie wolno ci mnie zostawić. Zabraniam ci! Rozumiesz? – mówiłam przez łzy.

– Jakoś to będzie, uwierz mi. Przyjdzie na świat nasze maleństwo i będziesz miała dla kogo żyć. Jeszcze zaznasz prawdziwego szczęścia, daję ci słowo – pocieszał, głaszcząc mnie po włosach.

Okres ciąży trudno nazwać szczęśliwym

Był to raczej jakiś koszmarny sen, prawdziwe piekło na ziemi. Niemalże cały ten czas spędziłam przykuta do szpitalnego łóżka, przy boku mojego gasnącego w oczach ukochanego. Leczenie mające dać Michałowi odrobinę więcej czasu – bo przecież nie wyleczenie, skądże znowu – całkowicie go wykańczało.

Jego włosy wypadły, a ciało stało się tak wychudzone, że wyglądał jak kościotrup pokryty niemalże przezroczystą, trupiobladą skórą. Każdego dnia zwracał, często samą żółcią, a czasem nawet krwią. Wyglądał przerażająco, niczym osadzony w jakimś obozie.

Bezsenność dręczyła mnie nocami, a w głowie kołatała się natrętna myśl – czyżby Stwórca był tak okrutny? Nie przejmowałam się ewentualnym bluźnierstwem ani potencjalną karą – po prostu byłam wkurzona. Co jeszcze mógłby mi zgotować? Odebrać mi moje dziecko? Może to i lepiej, bo i tak nie byłam pewna, czy podołam samotnie rodzicielskim obowiązkom.

Zdarzały się momenty, gdy pragnęłam odejść wraz z moim ukochanym, zostawić to wszystko za sobą i zaznać spokoju. Byłam kompletnie wyczerpana. Widok jego cierpienia był nie do zniesienia.

– Misiu, zaklinam cię, przestań już z tą chemią! – błagałam mojego wybranka.

– Daj mi jeszcze trochę czasu, słoneczko. Powalczę jeszcze odrobinę. Robię to dla ciebie i naszej małej księżniczki – tłumaczył.

Zakończył terapię na krótko przed porodem

Nie oznaczało to jednak, że się poddał czy zrezygnował z walki. Nie chodziło też o to, że cierpienie stało się nie do zniesienia. Głównym powodem, dla którego mój mąż postanowił przerwać leczenie, byłam ja. W podjęciu tej niełatwej decyzji wsparła go psycholog ze szpitala.

Podczas rozmowy z nią zrozumiał, że najważniejsza jest wartość wspólnie spędzanych chwil, a nie to, ile ich będzie. Opiekowałam się moim mężem w naszym domu i nie dopuszczałam do siebie myśli o tym, by trafił do placówki opieki paliatywnej albo bym przyjęła czyjąkolwiek pomoc. Pozostało nam niewiele wspólnych chwil i pragnęłam, by należały tylko do nas. Nasze lokum stanowiło oazę dla naszej miłości i dawało nam schronienie.

W tym domu czuło się echa naszych najradośniejszych momentów, a ściany w kolorze promiennego słońca stanowiły zaporę przed ponurą rzeczywistością na zewnątrz. To była nasza przystań – w szczęściu i nieszczęściu – a ja troszczyłam się o nią niczym kochająca małżonka, troskliwa mama, oddana przyjaciółka i czuła opiekunka.

Jedzenie stało się dla Michała zbyt wielkim wyzwaniem. Karmiłam go płynnymi daniami – specjalnymi mieszankami pełnymi białka i witamin, stworzonymi z myślą o osobach poważnie chorych. Korzystał z pieluch, które wymieniałam bez żadnego obrzydzenia. Mimo że nawet przez moment nie dałam po sobie poznać, by był to dla mnie jakikolwiek problem, doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, jak mocno ta sytuacja go zawstydza i poniża.

Mój mąż nie rozczulał się nad swoim losem

Próbował rozluźnić atmosferę, uciekając się do żartów.

Ćwicz pilnie, wkrótce nieustannie będziesz musiała przewijać naszą córeczkę – przekomarzał się ze mną.

– Nie mam nic przeciwko temu, aby was oboje przewijać. I karmić was dwoje z butelki. Mam nadzieję, że jak najdłużej – zapewniałam go.

Kocham cię – mówił za każdym razem.

Życie bez jego obecności było dla mnie nie do pomyślenia, jednak zdarzały się momenty, gdy niemal krzyczał z cierpienia. Przypominał wtedy zranioną, dziką bestię. Leki uśmierzające ból przestały przynosić ulgę. Miałam pokusę, aby zwiększyć ich ilość. Znacznie, znacznie zwiększyć. I zdecydowałabym się na to, ulżyłabym mu w cierpieniu, gdyby chodziło wyłącznie o nas dwoje.

Czułam się w obowiązku dbać o nasze maleństwo, które nosiłam pod sercem, więc nie mogłam narażać się na żadne zarzuty. Jedyne, co mi zostało, to żarliwe modły do Stwórcy, aby rychło zabrał mojego ukochanego do siebie. Skoro nie zechciał go ocalić, to błagałam, żeby przynajmniej skrócił jego męki i nie kazał mu dłużej tak strasznie cierpieć. Po jakimś czasie dotarło do mnie, że jego przeogromny ból miał jednak jakiś głębszy sens.

Kiedy Michał ujrzał córeczkę, nie posiadał się z radości

Delikatnie ją przytulił i ucałował w czoło. Jego twarz jaśniała z dumy i szczęścia! Wytrwale czekał na ten moment, znosząc wszystko, by doczekać tej chwili. Nie wyobrażał sobie, że mógłby odejść z tego świata bez powitania maleńkiej istotki, której dał życie. Tego samego dnia jego życie dobiegło końca. Oto cykl życia – narodziny i śmierć, ramię w ramię...

Organizacja pogrzebu tuż po urodzeniu dziecka przerastała moje możliwości. Tą sprawą zajęli się nasi krewni. Rodzina ogromnie wsparła mnie również w opiece nad niemowlęciem. W pierwszych miesiącach bycia mamą pogrążyłam się w tak ogromnym smutku po stracie, że nie umiałam radować się z pojawienia się na świecie córki. Opiekowałam się nią mechanicznie, z poczucia obowiązku, ale nie wykształciłam z maleństwem właściwej relacji.

Z biegiem czasu w ślimaczym tempie następowały we mnie przemiany. Coraz mocniej uświadamiałam sobie, że ta drobna kruszynka to wszystko, co pozostało mi po moim mężu. Wiedziałam, że Michał bardzo by chciał, żebym była dla małej najlepszą z możliwych matek. Początkowo kochałam więc Anię ze względu na tatusia i niejako w jego imieniu, lecz potem, małymi kroczkami, sama zaczęłam ją uwielbiać.

Nasza córeczka chodzi już do szkoły. Trochę czasu upłynęło od tamtych wydarzeń. Jakoś zdołałam poukładać wszystko na nowo, ale tęsknota za Michałem nigdy mnie nie opuszcza. Regularnie odwiedzam miejsce jego spoczynku, by porozmawiać z nim o tym, jak nam się wiedzie.

Mimo że bardzo brakuje mi mojej drugiej połówki, to nie czuję już w sobie tak dużego rozgoryczenia czy przygnębienia. Moje życie wypełnia cudowna córeczka, kochająca rodzina i życzliwi znajomi. Kiedy moja pociecha trochę urośnie, planuję zabierać ją w różne ciekawe miejsca. Mam mnóstwo pomysłów i czasami pozwalam sobie pomarzyć. Coraz mniej rozpaczam, przeglądając fotografie Michała i przywołując w pamięci nasze radosne chwile.

Mimo że przyjaciółki przepowiadają, że w przyszłości mogę ponownie ulec zauroczeniu, to jednak miłość do Michała na zawsze pozostanie największym uczuciem, jakie dane mi było przeżyć. Nikt inny nie zdoła zająć jego miejsca w moim sercu, bo tak wyjątkowa miłość zdarza się tylko jeden jedyny raz w życiu. Mam pewność, że on spogląda na mnie skądś z wysokości niebios – czuję jego obecność każdego dnia.

Zdaję sobie sprawę, że on tam będzie, gdy nadejdzie odpowiedni moment. Ma w sobie dużo cierpliwości i nie oczekuje, żebym się gdziekolwiek spieszyła. Chce, żebym w pełni wykorzystała swoje życie, ciesząc się każdą chwilą i nie tracąc ani minuty. Pragnie, bym dzieliła te wyjątkowe momenty z moją córeczką, obserwując, jak dorasta, zmienia się i odnajduje swoje miejsce w świecie, gdzie czeka na nią szczęście. Nasze drogi się zejdą, ale dopiero wtedy, gdy będzie na to odpowiednia pora. Ani za wcześnie, ani za późno – po prostu we właściwym czasie.

Reklama

Teresa, 32 lata

Reklama
Reklama
Reklama