Reklama

Co roku, od kiedy pamiętam, w lipcu pakowałam małą walizkę, zabierałam swój ulubiony słomkowy kapelusz i jechałam do Juraty. Nie dla morza — choć kocham ten zapach soli w powietrzu — ale dla tego jednego, maleńkiego miejsca, w którym kawa zawsze smakuje tak samo dobrze. To były moje dwa tygodnie w roku, kiedy mogłam odetchnąć. Bez wnuków, bez codziennego stania przy garach, bez słuchania, że „babciu, a gdzie jest mój plecak?”, „babciu, on mnie przedrzeźnia!”.

Reklama

Nie zrozumcie mnie źle — kocham te moje wnuki nad życie. Ale czasem człowiek musi uciec, żeby przypomnieć sobie, że jest kimś więcej niż tylko „babcią od kanapek”. W Juracie czułam się znów Marianną. Taką, jaką byłam dawno temu — zanim życie wciągnęło mnie w wir obowiązków i codziennych zmartwień. W tym roku nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego. Chciałam tylko ciszy, kilku książek i tego, żeby mój stolik pod oknem w kawiarni czekał na mnie każdego ranka. A jednak los postanowił mi udowodnić, że nigdy nie jest za późno na małe rewolucje.

Nasze palce się zetknęły

Do kawiarni wchodziłam jak do starego, dobrego domu. Drewniane drzwi skrzypnęły znajomo, a dzwoneczek nad nimi zadźwięczał swoim ciepłym tonem. Zapach świeżo mielonej kawy otulił mnie od razu. Jak zawsze, zajęłam swój stolik przy oknie, ten z widokiem na uliczkę prowadzącą prosto na plażę.

– Pani Marianno, jak zwykle cappuccino? – zapytała uśmiechnięta kelnerka, stawiając przede mną kartę, choć wiedziała, że jej nie potrzebuję.

– Tak, i może jeszcze szarlotkę… Tą, co się kruszy pod widelcem – odpowiedziałam, zdejmując kapelusz.

Patrzyłam, jak przechodnie mijają witrynę kawiarni, niosąc parawany, ręczniki i dzieci, które już w stroju kąpielowym ciągnęły rodziców w stronę morza. I wtedy poczułam… zapach. Nie byle jaki. Ciężki, ciepły, z nutą czegoś, co kojarzyło mi się z dobrymi wspomnieniami i luksusem, który ogląda się raczej w filmach niż w lustrze swojego mieszkania. Podniosłam wzrok.

Przy barze stał mężczyzna. Wysoki, siwiejący, z twarzą, na której czas narysował zmarszczki, ale w sposób, który dodawał jej charakteru. Miał na sobie jasny lniany garnitur, a w dłoni trzymał kapelusz panama. Właśnie mówił coś do kelnerki, a ona śmiała się, jakby opowiadał najlepszy dowcip na świecie. Zerknął w moją stronę. Nie tak przelotnie, jak robią to ludzie z grzeczności. Spojrzał… uważnie. A potem uśmiechnął się lekko, unosząc nieznacznie brwi.

– Czy to miejsce jest wolne? – zapytał, podchodząc do mojego stolika i wskazując na krzesło naprzeciwko.

– Wolne – odparłam, choć serce nagle przyspieszyło, jakbym miała znowu dwadzieścia lat. – Ale ostrzegam, tu jest moje miejsce, rezerwowane od lat.

– Tym bardziej powinienem usiąść – odpowiedział z błyskiem w oku. – Skoro pani tu wraca, to znaczy, że jest warte zachodu.

Usiadł. A zapach jego perfum otoczył mnie jak ciepły koc.

– Jestem Jan – przedstawił się, wyciągając dłoń.

– Marianna – odpowiedziałam, a kiedy nasze palce się zetknęły, poczułam dziwną pewność, że ta rozmowa dopiero się zaczyna.

Zrobiło mi się gorąco

– To który to już pani sezon w Juracie? – zapytał Jan, upijając łyk czarnej kawy.

– Dwudziesty… może dwudziesty pierwszy – uśmiechnęłam się. – Od kiedy przeszłam na emeryturę, przyjeżdżam co lato. Dwa tygodnie bez garnków, bez obowiązków… i bez wnuków.

– Bez wnuków? – uniósł brew. – Myślałem, że babcie uwielbiają spędzać z nimi czas.

– Uwielbiają – przyznałam. – Ale proszę mi wierzyć, opieka nad trójką chłopców to nie wakacje. To obóz przetrwania.

Jan roześmiał się krótko, ale szczerze.

– Rozumiem. Ja dzieci wychowałem dawno temu, ale… wnuków się jeszcze nie doczekałem.

– To niech pan korzysta, póki może – mruknęłam z rozbawieniem. – Potem jedyną ciszę usłyszy pan w łazience… i to tylko jeśli dobrze zamknie się drzwi.

Patrzył na mnie z uśmiechem, ale też z jakąś uwagą, której nie czułam od mężczyzny od bardzo dawna. Wcale mnie to nie onieśmielało – wręcz przeciwnie, to było bardzo… przyjemne.

– A pan? Co pana sprowadza do Juraty? – zapytałam, przechylając lekko głowę.

– Sam nie wiem – odparł, bawiąc się łyżeczką. – Może potrzeba złapania oddechu. Może chęć ucieczki od miasta. A może… ciekawość.

– Ciekawość? – powtórzyłam.

– Tak. Bo czasem człowiek jedzie w zupełnie nowe miejsce, a tam… spotyka kogoś, kto wydaje się znajomy.

Na te słowa poczułam, że robi mi się gorąco. Odwróciłam wzrok ku oknu, by ukryć uśmiech.

– Pan tak mówi każdej kobiecie, z którą pije kawę? – zapytałam, chcąc rozładować atmosferę.

– Tylko tym, które chcę zobaczyć ponownie – odpowiedział bez cienia wahania.

Zanim zdążyłam wymyślić coś błyskotliwego, kelnerka przyniosła nam zamówioną szarlotkę. Złapałam widelec i włożyłam do ust pierwszy kawałek, zerkając na Jana spod rzęs. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz tak swobodnie rozmawiałam z kimś, kogo poznałam zaledwie pół godziny temu. W głowie kołatała mi jedna myśl: „Marianna, co ty wyprawiasz?”

Poczułam dziwne drżenie

– Nie ma to jak kawa i szarlotka o poranku – westchnęłam, odkładając widelec. – Teraz mogę spokojnie iść na plażę i przesiedzieć tam pół dnia.

– A może… pójdziemy razem? – zaproponował Jan, opierając łokcie na stole. – Spacer brzegiem morza o tej porze to czysta przyjemność.

Zawahałam się. Zawsze miałam swój rytuał – po kawie siadałam z książką na tym samym leżaku, rozstawiałam parawan i patrzyłam na fale. Ale w głowie zaświtała mi myśl, że może dobrze byłoby zrobić coś inaczej.

– Dobrze – zgodziłam się. – Ale ostrzegam, że ja chodzę wolno.

– Idealnie – uśmiechnął się. – Lubię, gdy nie trzeba się nigdzie spieszyć.

Na plaży było jeszcze stosunkowo pusto. Szliśmy wzdłuż linii wody, omijając drobne fale, które rozlewały się po piasku. Słońce łagodnie grzało, a wiatr niósł zapach morza i odrobinę soli na ustach.

– Ma pani piękne imię – powiedział nagle Jan. – Marianna. Kojarzy mi się z dawnymi czasami.

– Cóż, imię mam stare, ale duszę jeszcze całkiem młodą – odpowiedziałam pół żartem. – A pan? Czym się pan zajmuje, kiedy akurat nie spaceruje po plaży?

– Jestem architektem. Choć od roku już raczej „byłym” – wzruszył ramionami. – Sprzedałem firmę, zostawiłem projekty młodszym. Teraz… szukam czegoś, co wypełni mój dzień.

– I znalazł pan to w Juracie? – zapytałam, patrząc na niego z ukosa.

– Może tak – odparł, uśmiechając się w sposób, który kazał mi odwrócić wzrok na horyzont.

Szliśmy chwilę w milczeniu, aż Jan nagle zwolnił.

– Wie pani, Marianno… – zaczął ostrożnie – mam wrażenie, że my się już kiedyś spotkaliśmy. Nie dosłownie… ale tak… w życiu.

– To znaczy? – spojrzałam na niego pytająco.

– Że oboje jesteśmy w takim momencie, kiedy człowiek chce jeszcze czegoś dla siebie. Bez tłumaczenia się, bez poczucia winy.

Te słowa trafiły w samo sedno. Może dlatego, że dokładnie tego chciałam od moich wakacji – kawałka życia tylko dla mnie.

– Może ma pan rację – przyznałam cicho.

Jan skinął głową, jakby ta odpowiedź go usatysfakcjonowała. A ja poczułam dziwne drżenie, które nie miało nic wspólnego z morską bryzą.

Zarumieniłam się jak nastolatka

Po południu wróciłam do pensjonatu, opłukana słoną wodą i przesiąknięta słońcem. Myślałam, że po takim spacerze z Janem zasnę jak dziecko, ale zamiast tego leżałam na łóżku, gapiąc się w sufit. W głowie wciąż miałam jego głos, ten spokojny ton, w którym było coś… kojącego. Kiedy około dziewiętnastej zeszłam na kolację, zobaczyłam go już stojącego przy drzwiach. Uśmiechnął się, jakby na mnie czekał.

– Dobry wieczór, Marianno – powiedział, wstając i odsuwając mi krzesło. – Mam nadzieję, że nie planowała pani spędzić tego wieczoru samotnie.

– Właściwie… nie miałam planów – odpowiedziałam, siadając. – Ale to się chyba właśnie zmieniło.

Kolacja przeciągnęła się. Rozmawialiśmy o wszystkim – o książkach, podróżach, nawet o dzieciństwie. Jan miał w sobie lekkość, której dawno nie spotkałam u mężczyzn w jego wieku. Nie narzekał, nie opowiadał w kółko o chorobach i lekarzach. Patrzył mi w oczy, kiedy mówiłam, jakby każde moje słowo było warte zapamiętania.

– Może pójdziemy się jeszcze przejść? – zaproponował, kiedy kelnerka zabrała talerze. – Morze nocą wygląda inaczej.

– Pójdźmy – zgodziłam się od razu.

Na plaży było pusto. Fale szumiały głośniej niż w dzień, a wiatr bawił się moim szalem. Jan podał mi ramię, gdy szliśmy po nierównym piasku.

– W młodości przyjeżdżałem nad morze z żoną – powiedział nagle. – Ale to było dawno. Teraz… to inny czas.

– Rozumiem – odparłam. I rzeczywiście rozumiałam, choć nie wnikałam w szczegóły.

Zatrzymaliśmy się przy brzegu. Jan pochylił się i podniósł z piasku muszlę. Podał mi ją.

– Na pamiątkę dzisiejszego dnia – powiedział cicho.

Nie wiem, czy to przez księżycowe światło, czy przez bliskość jego dłoni, ale poczułam ciepło na policzkach.

– Dziękuję – wyszeptałam.

Przez chwilę staliśmy w milczeniu, patrząc na fale. A potem Jan delikatnie ujął moją rękę. Nie ścisnął jej mocno – po prostu trzymał, jakby to było najbardziej naturalne na świecie.

Położył dłoń na mojej

Ostatni dzień w Juracie zawsze miał w sobie odrobinę goryczy – wiedziałam, że za chwilę wrócę do hałasu, zakupów, gotowania i wiecznych pytań wnuków. Ale tym razem było inaczej. Jan czekał na mnie rano przy kawiarni. Miał na sobie tę samą lnianą marynarkę, ale do tego biały szalik przewieszony nonszalancko przez ramię. Pachniał tak samo jak wtedy, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy.

– Chciałbym dziś ukraść pani cały dzień – powiedział, gdy usiadłam naprzeciwko. – Tylko my, morze i… trochę dobrej muzyki.

– A ja pozwalam – odpowiedziałam z uśmiechem.

Spacerowaliśmy plażą, siedzieliśmy na ławce w porcie, jedliśmy smażoną flądrę w małej budce. Rozmawialiśmy mniej niż zwykle, ale to milczenie nie było krępujące. Po południu usiedliśmy na wydmie. Słońce zaczęło się chylić ku horyzontowi. Jan odwrócił się do mnie i położył dłoń na mojej.

– Marianno… – zaczął, ale zawahał się. – Wiem, że wraca pani do swojego świata. I nie będę udawał, że wiem, co z nami będzie. Ale chciałem, żeby pani wiedziała… że ten tydzień był dla mnie ważny.

– Dla mnie też – powiedziałam bez wahania.

Patrzyliśmy w milczeniu, jak niebo robi się coraz bardziej pomarańczowe. Jan wyciągnął z kieszeni mały notesik.

– Tu jest mój numer telefonu. Proszę zadzwonić, kiedy pani znów będzie chciała… odpocząć od wszystkiego.

– Może to być wcześniej, niż pan myśli – odpowiedziałam, chowając karteczkę.

Kiedy wracaliśmy do miasteczka, jego ramię znów było przy moim. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio czułam się tak… zauważona.

I pocałował moją dłoń

Rano Jurata pachniała świeżym chlebem z piekarni i chłodnym powietrzem od morza. Stałam na małym peronie z walizką, a Jan obok mnie trzymał w dłoni kubek kawy, którą zdążył mi kupić.

– Pani pociąg ma opóźnienie dziesięć minut – powiedział, jakby każde dodatkowe dziesięć minut było dla niego prezentem.

– To dobrze – odparłam. – Będzie więcej czasu na pożegnanie.

Nie lubię rozstań. Zazwyczaj wolę machnąć ręką i uciec, zanim ktoś zdąży się rozczulić. Ale Jan stał spokojnie, patrząc na mnie tym swoim uważnym wzrokiem, i poczułam, że nie chcę chować się za pancerzem.

– Dziękuję ci za ten tydzień – powiedziałam cicho. – Za spacery, kawę, nawet za tę muszlę.

– A ja dziękuję, że pozwoliłaś mi… być – odpowiedział, uśmiechając się lekko.

Głośnik na peronie zatrzeszczał, zapowiadając nadjeżdżający skład. Jan podniósł moją dłoń do ust i pocałował ją tak, jak kiedyś widywałam tylko w starych filmach.

– Zadzwoń, Marianno – szepnął. – Nie każ mi czekać do przyszłego lata.

Pociąg wtoczył się na stację. Wsiadłam, odwracając się jeszcze, by zobaczyć, jak stoi na peronie w tej swojej jasnej marynarce, a wiatr rozwiewa mu szalik. Kiedy pociąg ruszył, zamknęłam oczy. Wiedziałam, że wracam do swojego zwykłego życia – do wnuków, obiadów i zakupów. Ale w środku miałam coś nowego, jakieś ciepło, które nie gasło, i pewność, że nawet po sześćdziesiątce można spotkać kogoś, kto pachnie jak milion dolarów i sprawia, że znów chce się czekać na lato.

Marianna, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama