Reklama

Jakiś czas temu w którejś z gazet pojawił się konkurs na wspomnienie pt. „Człowiek, który zmienił twoje życie”. Potem gazeta publikowała nadesłane teksty o rodzicach, nauczycielach, pierwszych mentorach. Fakt, wspaniali ludzie, co do jednego. A ja pomyślałam o starej Jadźce z naszej wsi…

Reklama

W tamtym czasie stara Jadźka nie była jeszcze taka stara, miała może pięćdziesiąt lat. Połowa wioskowych uważała, że jest obłąkana, druga połowa, że opętana. Była sierotą wychowaną przez siostry zakonne z pobliskiego klasztoru. Ludzie przebąkiwali, że to córka byłego proboszcza i jednej z siostrzyczek, i że dlatego miała nierówno pod sufitem, bo „każdy by sfiksował, gdyby mu w duszy anioł walczył z diabłem”. Ludzie trochę nią pogardzali, trochę się jej bali, zwłaszcza kiedy unosiła zazwyczaj opuszczoną głowę i zaczynała mówić coś niby bez sensu, wskazując palcem na delikwenta, bo wszystko się potem sprawdzało. Ciekawe, kto jej te proroctwa podpowiadał, pytali – anioł czy diabeł? Tak czy inaczej, ludzie starali się jej unikać, żeby przez przypadek czegoś o sobie nie usłyszeć. Moja mama była pewna, że Jadźka nie tyle ujawniała przyszłość, co rzucała diabelską klątwę. Babcia się wtedy denerwowała, mówiąc, że klątwy są na złe, a przecież „ta biedna pomylona” ilu ludziom o szczęściu i miłości mówiła? Z pewnością za podszeptem anioła.

Siostra miała rację, kalie w bukiecie to nieszczęście

Z Jadźką właśnie wiąże się najkoszmarniejsze wspomnienie mojego życia: mam dziewiętnaście lat, stoję w białej sukni u boku ukochanego, tak przystojnego w czarnym, eleganckim garniturze. Przed nami proboszcz, ten sam, który mnie chrzcił, dawał komunię i bierzmował, i który dobrotliwie odpuścił mi grzech przedmałżeńskiego seksu podczas niedawnej spowiedzi. Patrzy na mnie łagodnym wzrokiem, jego starą twarz jeszcze bardziej marszczy ojcowski uśmiech. Unosi rękę, by nas pobłogosławić i znanymi słowami przypieczętować małżeństwo.

I wtedy z zakrystii wychodzi Jadźka w tej swojej workowatej sukience w fioletowe paski, i chustce na głowie w brudnożółte róże. Często tu bywa i nigdy nie słucha, gdy gospodyni mówi, żeby po kościele nie łaziła, gdy proboszcz mszę odprawia. Więc Jadźka ze spuszczoną jak zwykle głową idzie w kierunku ołtarza, by klęknąć na dwa kolana i podziękować Panu za opiekę (zawsze to robi i wszyscy o tym wiedzą). Proboszcz jakby zawiesza się, patrzy na Jadźkę, marszczy brwi. Chce coś powiedzieć, może na nią syknąć czy coś, jakby to miało mieć jakikolwiek skutek. Wtedy Jadźka unosi głowę – po kościele przepływa szum zaskoczenia i niepokoju, ja sama czuję, jak ciało mi sztywnieje, myślę: „nie, tylko nie to” – więc unosi głowę i patrzy na Jacka, mojego już-prawie-męża, wyciąga rękę, wskazując w bok, i mówi wyraźnie, jak zawsze wtedy, gdy wieszczy:

– Jej serce zapewni ci szczęście.

Szum się wzmaga, gdy wszyscy w kościele wychylają się, by spojrzeć, na kogo stara wskazuje, patrzą tam i ksiądz, i Jacek, ja też. Jakby jakiś niewidzialny lalkarz pociągał za nasze sznurki. A tam stoi Lidka, moja świadkowa z przypadku, daleka kuzynka Jacka. Zdumiona rozgląda się wokół, dlaczego wszyscy na nią patrzą. Serce wali mi okropnie. Ogarnia mnie złe przeczucie. Patrzę na księdza proboszcza i mówię, by kontynuował. Chwytam rękę Jacka i próbuję sprawić, by spojrzał mi w oczy. Ale on gapi się to na Lidkę, to na Jadźkę, która już zapomniała, że właśnie zniszczyła mi ślub i, klęcząc na obu kolanach przed ołtarzem, kiwa się w przód i w tył, zapewne mamrocząc coś pod nosem.

– Jacek, Jacek! – mówię i szarpię go za ramię.

Słyszę chrząknięcie proboszcza. Wreszcie mój narzeczony patrzy na niego. Twarz ma zamkniętą, unika patrzenia na mnie. Czekam, aż ksiądz wreszcie ogłosi nas mężem i żoną. A on – to niepojęte, ale tak zrobił! – jeszcze raz pyta Jacka, czy chce być moim mężem. Jeszcze raz! Przecież raz już powiedział, więc po co znowu go pytać? Jakby w ciągu dwóch minut pojawił się powód, który mógł zmienić jego zdanie.

Jadźka powoli, ze stęknięciem, podnosi się z kolan i ze spuszczoną głową drepcze w kierunku wyjścia. Wzrok Jacka podąża jej śladem. Proboszcz milczy i czeka.

– Już odpowiedział – mówię drżącym głosem. – Ja też powiedziałam tak. Jesteśmy już poślubieni. Tylko ksiądz musi to ogłosić. Musi! – mój głos brzmi jak krzyk.

Jacek odwraca wzrok od starej wariatki, patrzy na księdza, który czeka. A potem ten mój-prawie-mąż mówi do mnie:

– Przecież wiesz, że nie mam wyjścia. Przykro mi.

I odchodzi od ołtarza, rzucając wzrokiem na Lidkę. A ja stoję, w białej sukni z welonem za osiemset złotych, trzymając bukiet białych kalii. Nachodzi mnie wtedy myśl, że moja siostra miała rację, ostrzegając przed kaliami w bukiecie ślubnym. „Jak perły, i one przynoszą pecha”. Ale ja chciałam, bo tak mi się podobały. Bo to były pierwsze kwiaty, jakie dostałam od Jacka. Wtedy, kiedy spytał, czy zechcę być jego dziewczyną. Miałam szesnaście lat.

W rodzinie Jacka wspomina się historię jego ojca…

Przecież wiesz, że nie mam wyjścia. Te słowa śniły mi się przez wiele lat, nabierając kolejnych znaczeń.

Przecież wiesz, że cię kocham, ale z przeznaczeniem nie warto walczyć.

Przecież wiesz, że ktokolwiek olewał jej słowa, gorzko tego żałował.

Przecież wiesz, co przydarzyło się moim rodzicom.

W rodzinie Jacka do dziś opowiadają historię jego ojca, który dzięki dziwnym słowom starej Jadźki – która wtedy była jeszcze młodą Jadźką – znalazł miłość swojego życia. Szedł wówczas do sklepu, kiedy Jadźka, przechodząc obok, przestała mruczeć pod nosem, uniosła głowę, spojrzała na niego – przysięgał, że każde jej oko było w innym kolorze jak u wiedźm – i powiedziała: „Stara wierzba w ogniu, tygrys w klatce”. Po czym opuściła głowę i poszła dalej. Patrzył za nią w zdumieniu, wreszcie wzruszył ramionami. W sklepie oczywiście wspomniał o pomylonej i głupotach, które gadała. Pośmiali się i wyszedł. Ale kiedy szedł do domu, na myśl mu przyszła wielka wierzba rosnąca przy szosie za mostem, ta, o którą od jakiegoś czasu toczyły się boje z zarządem dróg. Drogowcy chcieli ją wyciąć, bo zagrażała samochodom, a proboszcz twierdził, że to święte drzewo, na którym kiedyś, przed pierwszą wojną, ponoć pojawiła się płacząca twarz Maryi. Stąd stojąca przy niej kapliczka.

Stara wierzba w ogniu… Ojciec Jacka poczuł niepokój, a że było to niedaleko, jakiś kilometr przez las, poszedł tam. Już dochodził, kiedy usłyszał huk. Rzucił się biegiem. Wypadł z lasu i ujrzał dymiący samochód wbity w wierzbę. Ledwo wyciągnął kierowcę i pasażerkę, kiedy auto wybuchło, obejmując ogniem stare drzewo. Kiedy pochylał się nad nieprzytomną młodą kobietą, zobaczył, że miała na sobie podkoszulek z obrazkiem tygrysa w klatce i podpisem: „Więzień za niewinność”. Tą dziewczyną była mama Jacka. Aktywistka, która walczyła o uwolnienie zwierząt z zoo. Niezwykła kobieta. Kiedy po ślubie osiadła w naszej wsi, też zaczęła naprawiać zło, które widziała. To między innymi dzięki niej z okolicy zniknęły psy na łańcuchach. Jej mąż, nieustannie nią oczarowany, pomagał jej we wszystkim.

Przecież wiesz, że nie mam wyjścia. Przecież wiesz, że słowa Jadźki dały szczęście mojemu ojcu. Kocham cię, ale najwyraźniej nie ty jesteś mi pisana.

Próbowałam z nim rozmawiać, tłumaczyć, że to przecież jakiś idiotyzm, że właściwie już jesteśmy mężem i żoną – ja się tak czuję, bo przecież powiedzieliśmy sakramentalne tak, i fakt, że ksiądz nie ogłosił nas małżeństwem, niczego nie zmienia. Patrzył na mnie jak zbity pies, ale widziałam rosnący w nim upór. Był jak oczadziały. Jak… zaklęty. Więc może jednak moja mama miała rację, mówiąc, że Jadźka rzuca klątwy? Babcia jednak twierdziła, że Jadźka tylko przekazuje to, co widzi. I że nie powinno się rozumieć dosłownie tego co mówi.

– Ale w kartach ci wyszło, że ja i Jacek jesteśmy sobie przeznaczeni! – oskarżałam ją. – Że będziemy mieć dziecko i zestarzejemy się razem. To znaczy, że wciskałaś mi kit? Obie nie możecie mieć racji!

Kiedy wychodziłam zdenerwowana z pokoju, wydało mi się, że usłyszałam jej słowa: – A dlaczego nie?

Tak czy inaczej, zostałam porzuconą u ołtarza narzeczoną. Byłam zraniona. Zrozpaczona. Po pół roku rozpacz przeszła w gniew. Nie chciałam już słuchać krążących po wsi opowieści, jak to Jacek próbuje zdobyć Lidkę. Że kiedy wróciła do Wrocławia na studia, pojechał za nią, załapał się tam do pracy w jakimś warsztacie samochodowym i robi za tę kroplę, co drąży skałę. I nie dociera do niego, że ona go nie chce, bo rodzina, bo nie w jej typie. On wyciąga argumenty, że kuzynostwo czwartego stopnia to prawnie obcy ludzie. I genetycznie bezpieczni. I że miłość przyjdzie, tylko niech ona da mu szansę.

Zabroniłam rodzinie mówić o tym przy mnie.

Byłam także wściekła, bo czułam, że stałam się ofiarą jakiegoś cholernego spisku. Po pierwsze, Lidki wcale nie miało być na ślubie. Przyjechała zamiast ciotki Jacka, która złamała nogę. Po drugie, moją świadkową miała być moja siostra. W ostatniej chwili okazało się, że nie może, bo nie ma bierzmowania. Wszyscy o tym fakcie zapomnieli, bo przecież KAŻDY w wiosce był bierzmowany. Ale Kaśka jako nastolatka przechodziła fazę antykościelnego buntu. Stąd Lidka jako świadkowa z łapanki. Gdyby nie to wszystko powyższe, stara Jadźka nie zobaczyłaby Lidki i nie wypowiedziałaby tych brzemiennych w skutki słów.

Nie zmieniło się jedno, wciąż kochałam Jacka i tęskniłam

Nie mogłam zostać w wiosce, bo wszędzie słyszałam szepczące komentarze i widziałam spojrzenia pełne kpiny. Nawet jeśli ich nie było, o czym babcia mnie zapewniała. Ja się wstydziłam. Porzucona narzeczona! Przestałam wychodzić z domu, więc straciłam pracę w sklepie. Mama podzwoniła więc po rodzinie. Moja kuzynka w Bydgoszczy załatwiła mi pracę pomocnicy w salonie fryzjerskim, w którym sama pracowała, i udostępniła mi kanapę w swoim wynajętym mieszkaniu. Pojechałam.

To był inny świat i inne życie. Nie wiem, czy lepsze niż nasze na wsi, kwestia gustu, ale na pewno inne. W atmosferze miasta, w ludziach żyjących szybciej i intensywniej, spiętych, zestresowanych było coś takiego, co wniknęło we mnie i zmieniło. Nigdy wcześniej nie byłam ambitna. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że mogłabym chcieć robić coś innego, niż żyć w małej miejscowości, wyjść za mąż i wychować dzieci. Tu okazało się, że mam dryg do fryzjerstwa. I zechciałam być jeszcze lepsza.

Poszłam do szkoły, na kursy. Każdy sukces rozgrzewał mi krew i sprawiał, że chciałam więcej. Zaczęłam marzyć o pracy w lepszym zakładzie, z większymi możliwościami. O kursach u bardziej znanych stylistów. I robiłam wszystko, by te pragnienia spełniać.

Poczułam, jak to jest być samodzielną, dorosłą, bez rodziców i babci patrzących mi na ręce, opiekujących się. Spodobało mi się to. Otworzyłam się na inne spojrzenia na życie, związki. Zaczęłam czytać. Zmieniłam się, i myślę, że na lepsze.

Nie zmieniło się jedno – wciąż kochałam Jacka i tęskniłam. Wciąż – choć nikomu się do tego nie przyznawałam – uważałam, że jednak zostaliśmy sobie poślubieni przed Bogiem. A to dla mnie było ważniejsze niż konkordatowe papierki. A poza tym, zawsze byliśmy przyjaciółmi. Kiedy się rozstawaliśmy, powiedział: „Mam nadzieję, że mimo wszystko zostaniesz moją przyjaciółką, tak jak ja wciąż jestem twoim przyjacielem. Jakby co, uderzaj do mnie jak w dym”. Wtedy, wyjąca w duszy z bólu, nie chciałam o tym słyszeć. Ale rok później, gdy przestałam w zakładzie tylko sprzątać i myć klientkom głowy i pierwszy raz pozwolono mi ostrzyc, napisałam do Jacka list. Pochwaliłam się sukcesem. Trzy dni później dostałam odpowiedź z gratulacjami.

Nawiązaliśmy kontakt. Przez lata pisaliśmy do siebie – ja opowiadałam mu o kolejnych sukcesach w pracy, on, że wieczorowo uczy się na informatyka. Pisałam o swoich literackich odkryciach (polubiłam kryminały i fantastykę), on, że znalazł swoje powołanie i będzie programistą, a poza tym dzięki nowym przyjaciołom stał się fanem starych filmów. Pisaliśmy o wszystkim – naszych myślach, marzeniach. O przeszłości.

Jak ognia unikaliśmy tematu Lidki.

W jednym z listów Jacek poinformował mnie, że wyjeżdża do Niemiec. Dostał tam pracę, więc może uda mu się zarobić na dom. I to był jego ostatni list. Nie mogłam do niego napisać, bo nie znałam adresu. I pomyślałam, że gdyby chciał dalej utrzymywać kontakt, to by przysłał list.

Nie rozumiałam, dlaczego wyjechał, dopóki kuzynka Iga, z którą mieszkałam, nie wspomniała mimochodem, że słyszała, że Lidka wyjechała do Niemiec zarobić na mieszkanie. „Magister farmacji, wyobrażasz sobie? Żeby kogoś takiego jak ona nie było stać na mieszkanie? Ten nasz kraj to prawdziwe zadupie”. Wszystko było jasne. Mimo upływu czasu nadal czułam ból.

Minęło sześć lat. Kończyłam już trzydziesty drugi rok życia. W knajpie z kuzynką Igą i przyjaciółmi opijałam moje urodziny. Na przeciwko mnie siedział Wojtek, znajomy, który od dłuższego czasu usiłował zaprosić mnie na randkę. Porządny facet. Pomyślałam sobie wtedy, że może Iga ma rację, że czas odpuścić. Zapomnieć. Przestać czekać. Zacząć żyć własnym życiem. „On nie jest twoim mężem, wreszcie to zrozum”. Rozumiałam to, ale moje serce mówiło coś innego. Ale… fakt, nie doczekam się. Sama z siebie robię ofiarę. Więc kiedy Wojtek odprowadził mnie do domu i znów zaproponował randkę, zgodziłam się. Jednak kiedy otwierałam drzwi, płakałam.

„Jadźki nie ma, a ja nie mogę przestać myśleć o tobie”

Następnego dnia dostałam list od Jacka:

„Lidka nie żyje. Miała powikłania pogrypowe, serce jej nie wytrzymało. Umarła w moich ramionach, ściskając mnie za rękę i mówiąc, że w końcu ta moja upierdliwość na coś się przydała. Że nie umiera samotnie, że odchodzi wiedząc, że ktoś kochał ją tak bardzo, że wystarczało mu być jej cieniem.
Była w błędzie. Nie kochałem jej, choć każdego dnia czekałem na miłość, która przecież musiała przyjść, tak wierzyłem. Ale nie przyszła.
Spytasz więc, po co było to wszystko? Ta cała irracjonalna pogoń, Twoje i moje cierpienia. Bo w końcu ona umarła i słowa tej szalonej kobiety się nie spełniły.

Przez ostatni miesiąc, od śmierci Lidki, myślałem. Próbowałem zrozumieć, co się wydarzyło. I zorientować się, w jakim miejscu się znajduję teraz. A w przerwach między zastanawianiem się, na okrągło czytałem Twoje listy. Znów czułem radość i dumę z Twoich sukcesów. Z tego, jak dojrzewałaś i zmieniałaś się.

I wtedy mnie olśniło. Najpierw zrozumiałem, dlaczego wtedy, te trzynaście lat temu, nie do końca byłem przekonany, że powinienem się z tobą ożenić. Zaskoczona? Tak, kochałem cię, ale… wątpiłem, czy jesteś dla mnie właściwa. Nie byłem tobą zachwycony. Wybacz to stwierdzenie, ale teraz na pewno widzisz drogę, jaką przeszłaś. Jaką oboje przeszliśmy. Bo Ty mną też nie byłaś zachwycona. Nie byłaś ze mnie dumna. Ot, zwykły chłopak, który zaczepił się w warsztacie ojca, i to mu wystarcza, bo nie ma ambicji. Całe życie będzie wymieniał opony, naprawiał zdezelowane kosiarki. Wiedziałem, że kiedy zakochanie minie, będziemy jak, wybacz, Twoi rodzice, którzy tolerują się, bo tak trzeba.

A ja chciałem czegoś więcej. Czegoś, co miał mój ojciec. Kobiety, która zadziwiała go przez całe życie. Która zmuszała go, by się rozwijał, sięgał coraz dalej. Kobiety, którą podarowało mu przeznaczenie w postaci słów obłąkanej Jadźki. I myślę, że właśnie na to czekałem, więc gdy to się stało… popłynąłem. Byłem pewien, że to Lidka.

Ale jej już nie ma. A ja nie mogę przestać myśleć o Tobie. Bo wiesz, mam takie mocne przekonanie, że tak naprawdę to Ty jesteś kobietą, którą wybrał dla mnie los. A ja mężczyzną, którego nigdy nie będziesz musiała tylko tolerować. Teraz tacy jesteśmy. Dzięki Jadźce. Co Ty na to? Zanim odpowiesz, przypomnij sobie, że ci, którzy sprzeciwiają się przepowiedni marnie kończą…

Reklama

Twój zawsze kochający Jacek”.

Reklama
Reklama
Reklama