„Jesienny wyjazd w Bieszczady miał mnie zresetować. Plany pokrzyżowała mi banda staruszków”
„Zacisnąłem zęby, kiwnąłem głową i poszedłem za nią na górę. Pokój był czysty i skromny, z oknem wychodzącym na las. Odłożyłem plecak, usiadłem na łóżku i wpatrywałem się w ścianę. Cisza? Nie tym razem. Z dołu coraz wyraźniej dobiegała muzyka. Najpierw jakieś przygrywki, potem rozpoznałem znajome dźwięki piosenki. Po chwili cała jadalnia zawyła chórem”.

- Redakcja
Przez ostatnie jedenaście lat pracowałem w branży IT. Jeżeli nigdy nie mieliście okazji spędzać życia przed trzema monitorami, przy czwartej kawie o godzinie 23:41, wpatrując się w kod, który nie działał godzinę temu i dalej nie działa — to nie wiecie, co to znaczy prawdziwe zmęczenie.
Osiem godzin? Śmiech na sali. Codzienne maile, wiadomości, spotkania na Teamsie, powiadomienia, alerty, backupy, błędy, problemy z wydajnością, security checki. Do tego smartwatch, który mi mówił, że mam się „uspokoić”, bo tętno mi znowu skoczyło. Dziękuję. Zdejmę cię i cisnę w szufladę.
Któregoś dnia, budząc się po dwóch godzinach snu z resztkami snickersa w brodzie i słuchawkami w uszach, pomyślałem: „A może by tak wszystko rzucić?”. Tak po prostu — nie rzucić pracę, tylko rzucić to wszystko.
Wszedłem w przeglądarkę i wpisałem: Bieszczady cisza schronisko odpoczynek. I znalazłem. Ulotka była tak obiecująca, że aż śmieszna — „Cisza, bliskość natury i przestrzeń do refleksji”. Przewinąłem do zdjęć. Bukowe lasy, mgły nad połoninami, drewniane schronisko z kominkiem. Idealnie.
Następnego dnia wyłączyłem telefon. Komputer zostawiłem w biurze. Smartwatcha wrzuciłem do szuflady, nie ładowałem. Spakowałem ciepły polar, buty trekkingowe, termos, książkę. Tyle. Zero ludzi. Zero internetu. Tylko ja i Bieszczady. Samotność w wersji deluxe.
I wtedy przyszła myśl:
– To będzie mój reset. Zero ludzi, zero dźwięków oprócz ptaków i liści. W końcu będę słyszał siebie.
Byłem pewien, że ta podróż zmieni moje życie. Że odnajdę siebie na jakimś szlaku, w porannej mgle, może przy ognisku. Naiwność? Być może. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że zamiast ciszy, czekać na mnie będą... Helena, Wiesia i Pan Zbyszek z akordeonem.
Pierwszy szok na miejscu
Schronisko wyglądało dokładnie tak, jak na zdjęciach. Drewniana chata z małym tarasem, na którym stały dwie ławki, a z komina leniwie unosił się dym. Pachniało igliwiem i mokrą ziemią. Zanim jeszcze zdjąłem plecak, przez chwilę stałem w bezruchu, z zamkniętymi oczami, próbując wsłuchać się w to, co mnie otaczało. W końcu nie miałem już przy sobie żadnych urządzeń – pierwszy raz od lat byłem naprawdę odłączony.
Wchodziło się przez niewielki przedsionek, a zaraz potem znalazłem się w jadalni. Drewniane stoły, kraciaste obrusy, zapach herbaty z suszonymi owocami. I... gwar. Głośny, wesoły gwar rozmów, śmiechów, brzęku sztućców i talerzy. Przy największym stole siedziało chyba z dziesięć osób, wszyscy siwi lub posiwiali, kolorowo ubrani, roześmiani. Starsze panie w sweterkach, panowie z brzuszkiem, a wśród nich jeden z akordeonem opartym o nogę.
Zamarłem w progu. Kierowniczka schroniska zauważyła mnie i podeszła z uśmiechem.
– Dzień dobry, pan pewnie z rezerwacji?
– Tak... miałem nadzieję, że... będzie tu trochę spokojniej – powiedziałem, zerkając znacząco w stronę śmiejącej się grupy.
Kobieta uniosła brwi, jakby słyszała to po raz tysięczny.
– Panie kochany, to są stali goście. Oni co roku przyjeżdżają. Trochę pośpiewają i się wyciszą. Za dwa dni będzie ciszej.
Zacisnąłem zęby, kiwnąłem głową i poszedłem za nią na górę. Pokój był czysty i skromny, z oknem wychodzącym na las. Odłożyłem plecak, usiadłem na łóżku i wpatrywałem się w ścianę. Cisza? Nie tym razem. Z dołu coraz wyraźniej dobiegała muzyka. Najpierw jakieś przygrywki, potem rozpoznałem znajome dźwięki piosenki. Po chwili cała jadalnia zawyła chórem:
– Szła dzieweczka do laseczka, do zielonego...
Zakryłem głowę poduszką. Potem drugą. Bez skutku. Śpiewali z sercem, mocno, bez żadnego skrępowania. Ktoś wystukiwał rytm łyżką o blat, ktoś inny próbował śpiewać wyżej, ale trafiał gdzieś obok melodii. Trwało to długo, z każdą kolejną zwrotką czułem, jak rośnie mi ciśnienie. Próbowałem się przekonywać, że to tylko jeden wieczór, że przecież mają prawo się bawić. Ale ja miałem prawo do spokoju.
Leżałem tak przez godzinę, może dłużej, licząc na to, że zaraz się zmęczą. Nie zmęczyli się. Kiedy doszli do „Białego Łabędzia”, prawie się zerwałem z łóżka, gotów wyjść i coś powiedzieć. Ale nie zrobiłem tego. Zostałem pod kołdrą, w ciemnym pokoju, z twarzą przyciśniętą do poduszki, powtarzając sobie: jutro będzie lepiej. Musi być.
Miałem już stamtąd wyjeżdżać
Druga noc była gorsza. Gdy tylko zrobiło się ciemno, znów zebrała się cała ekipa. Z jadalni popłynęły pierwsze dźwięki akordeonu, a zaraz potem znajome już głosy. Tym razem nie czekałem długo. Wstałem, założyłem polar i zszedłem na dół.
Stanąłem w cieniu, przy wejściu do jadalni. Nie zauważyli mnie. Pani z kręconymi włosami podśpiewywała, pan w czapce rzucał żartami, które wywoływały salwy śmiechu. Na środku siedział starszy mężczyzna z akordeonem na kolanach. Wyglądał na lidera całego tego zamieszania.
Zanim zdążyłem się wycofać, spojrzał w moją stronę. Uśmiechnął się.
– Młody, a ty czemu taki smutny? Życie cię nie cieszy?
– Szczerze? Przyjechałem tu uciec od hałasu – odpowiedziałem bez namysłu.
– A to my, rozumiem, ten hałas? Ech… to myślałem, że trochę serca ci damy, a nie migreny.
Zawstydziłem się. Chciałem się odezwać, ale nie wiedziałem, co powiedzieć. Kiwnąłem tylko głową i odszedłem w stronę schodów.
W pokoju siedziałem długo w milczeniu. Nie potrafiłem się uspokoić. Miałem ochotę spakować się i wracać. A jednak coś mnie powstrzymało. Może nie chciałem się poddać. Może chciałem zrozumieć, czemu tak bardzo mnie to wszystko denerwuje.
Chciałem uciec, ale nie od hałasu
Następnego ranka wstałem wcześniej niż zwykle. Nie czekałem na śniadanie ani na kolejny koncert w jadalni. Włożyłem kurtkę, zabrałem butelkę wody i ruszyłem w las. Szlak prowadził przez wilgotny jar, potem przez sosnowy zagajnik. Im dalej od schroniska, tym spokojniej. Nie słyszałem nic poza własnymi krokami i śpiewem ptaków.
Usiadłem na zwalonym pniu. Przez chwilę patrzyłem w ziemię, nie myśląc o niczym. Potem zaczęły się pojawiać pytania.
Co ja właściwie chciałem tutaj znaleźć? Ciszę? Oddech? A może po prostu pretekst, żeby się odciąć od ludzi, których miałem dość?
Wiedziałem, że nie chodziło tylko o dźwięki. Ani o hałas w pracy, ani o muzykę w schronisku. Wszystko mnie drażniło. Twarze w tramwaju, kolejki w sklepie, rozmowy w biurze. Czułem się jak balon, który ktoś ciągle pompuje. A teraz, kiedy wokół byli zwykli, życzliwi ludzie, chciałem ich uciszyć, bo nie pasowali do mojej wizji spokoju.
W myślach powiedziałem:
– Może nie chodziło o ciszę. Może chodziło o to, że już nic mnie nie cieszy. Że wszystko mnie drażni. Że się wypaliłem.
Złapałem się na tym, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz śmiałem się szczerze. Albo kiedy po prostu siedziałem z kimś i niczego nie oceniałem. Może właśnie to próbował mi powiedzieć ten starszy facet z akordeonem. Może nie każdy śpiew to hałas.
Nie czuję się samotny
Wróciłem przed zmierzchem. Zmęczony, ale spokojniejszy. Kiedy otworzyłem drzwi schroniska, od razu poczułem znajome ciepło. W jadalni panował gwar, ale tym razem nie drażnił mnie aż tak bardzo. Usiadłem w kącie, nie rzucając się w oczy. Obok mnie leżał koc.
Starsza pani w czerwonym berecie – jak się później dowiedziałem, miała na imię Wiesia – zaczęła nucić cicho. Z drugiej strony ktoś dołączył, potem kolejna osoba. Pan z akordeonem pojawił się niemal znikąd, jakby tylko czekał, żeby znów zagrać. Melodia była znajoma. „Czerwone jabłuszko” – prosta, radosna, śpiewana bez pośpiechu.
Usiadłem bliżej. Nie śpiewałem, ale słuchałem. Po raz pierwszy naprawdę słuchałem.
– A ty co, taki milczek? – odezwała się do mnie kobieta siedząca najbliżej. Helena, niskiego wzrostu, z energią jakby miała o trzydzieści lat mniej.
– Słucham was. I może... pierwszy raz od dawna nie czuję się taki samotny – odpowiedziałem, nie próbując nawet się uśmiechać. Sam ton głosu wystarczył.
Nie zaprosili mnie do śpiewu, nie wypytywali. Po prostu zostawili miejsce przy stole, podsunęli herbatę i raz na jakiś czas spojrzeli w moją stronę. I nagle ten wieczór, który wcześniej wydawał się znośny, stał się czymś więcej.
Nie walczyłem już o ciszę. Próbowałem słuchać tych dźwięków, które niosły coś więcej niż tylko harmonię. Były jak ślady ludzkiej obecności, jak dowód, że życie to nie tylko spokój, ale też wspólnota.
Kartka z numerem telefonu
Wracałem do miasta bez pośpiechu. Autobus jechał przez góry wolno, jakby sam nie chciał opuszczać tych miejsc. Przez szybę widziałem poranne mgły i dachy schronisk tonące w jesiennych liściach. W torbie obok termosu i niedokończonej książki leżała kartka z numerem telefonu – Pan Zbyszek wcisnął mi ją po śniadaniu, mówiąc: „Jakbyś kiedyś zatęsknił za rabanem, to dzwoń”.
To nie był taki wypoczynek, jaki sobie wymarzyłem. Nie było medytacji wśród drzew, ciszy przerywanej tylko trzaskiem ognia, żadnego nagłego olśnienia. Były natomiast śmiechy, fałszowane piosenki, herbata po górskich wędrówkach i ciepło, które płynęło z obecności innych.
W mieście znów otoczyły mnie dźwięki, ale nie brzmiały już tak obco. Zrozumiałem, że nie potrzebuję absolutnej ciszy, żeby się uspokoić. Potrzebuję prawdy. Czegoś prawdziwego, nieskrojonego pod algorytmy i filtry. Tego, co pojawia się, gdy ktoś z własnej woli zaśpiewa „Białego Łabędzia”, nie przejmując się ocenami.
Myślę, że jeszcze pojadę w Bieszczady. Może nie do tego samego schroniska, ale gdzieś, gdzie znajdę ludzi, którzy nie wstydzą się swojej radości. I może tym razem zabiorę coś więcej niż polar i książkę. Może zabiorę ukulele.
Michał, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Pojechałam z mężem na grzyby. To, co zrobił w lesie, otworzyło mi oczy na nasze małżeństwo”
- „Dostałam w spadku dom nad morzem. Dzieci myślą że, go sprzedam i dam im gotówkę na ich długi”
- „Marek zostawił dla mnie żonę i dzieci. Miał być mój na 100%, a codziennie muszę się nim dzielić”