Reklama

O tym, że jestem adoptowana, dowiedziałam się od mamy, gdy miałam siedem lat. Właśnie poszłam do szkoły, czym byłam bardzo poruszona. Z miejsca pokochałam panią Anię, moją wychowawczynię i chciałam wszystko robić najlepiej, tak aby była ze mnie bardzo zadowolona i chwaliła mnie na każdej lekcji.

Reklama

Pewnego razu pani Ania powiedziała klasie, że musimy lepiej się poznać i dlatego mamy wszyscy przynieść swoje zdjęcia z wcześniejszych lat. Wzięłam z domu cały album, bo zdjęć miałam mnóstwo. Mój tata był zapalonym fotografem i cały czas pstrykał mi fotki. Na wszystkich byłam roześmianym i szczęśliwym dzieckiem. Dokładnie tak pamiętam swoje najmłodsze lata. Nie widziałam w swoich zdjęciach niczego dziwnego i dopiero koleżanki z klasy zapytały, dlaczego nie mam żadnego takiego w beciku.

To było dobre pytanie. Poszłam więc do mamy i zadałam dokładnie takie samo. Gdyby mi wtedy powiedziała, że nie mieli jeszcze z tatą aparatu fotograficznego, pewnie zadowoliłabym się takim wyjaśnieniem. Ale ona wzięła mnie na kolana i razem z tatą wyjaśnili mi, że zostałam przez nich adoptowana w wieku sześciu miesięcy.

– To znaczy, że nie miałaś mnie w brzuszku, tak? – zapytałam wtedy.

– Nie miałam cię – przyznała mama. – Ale razem z tatą mieliśmy cię od zawsze w naszych sercach.

Zobacz także

– Aha! – pokiwałam głową, po czym po prostu zeskoczyłam z jej kolan i pobiegłam się bawić na dwór.

Swoim koleżankom powiedziałam, że jako dzidziuś byłam w sercach rodziców, dlatego nie mogli mi zrobić zdjęcia. Nie dopytywały o szczegóły. Jak widać, wiadomość o adopcji przyjęłam jako coś całkiem naturalnego.

Czułam się bezpieczna i kochana, nie martwiłam się więc tym, że tata z mamą nie są moimi biologicznymi rodzicami. Jedne dzieci są rodzone, a inne adoptowane, to nic dziwnego… Mówiłam więc całkiem swobodnie o tym, że należę do tej drugiej grupy.

Dopiero później spotkałam się z pewnymi niemiłymi komentarzami. Co ciekawe, wcale nie od moich koleżanek czy kolegów, ale od dorosłych ludzi. Raz czy drugi usłyszałam, że nie wiadomo, co ze mnie wyrośnie, skoro nikt nie zna moich rodziców, ale nie dotknęło mnie to ani trochę.

– Ja swoich rodziców znam bardzo dobrze i oni są kochani – odpowiedziałam pewnej takiej plotkarze.

Zupełnie nie rozumiałam, o co jej chodzi. Przecież ona też doskonale znała moją mamę i tatę. Mieszkała w końcu dwa piętra nad nami, więc często się z nimi spotykała. Moje koleżanki nigdy mi nie dokuczały. Mało tego, pewnego dnia jedna z nich przyszła do mnie z plecakiem pełnym swoich rzeczy i zapytała, czy może już u mnie zostać na zawsze.

– Bo u ciebie jest tak miło, a moi rodzice ciągle się kłócą – powiedziała.

Miałyśmy wtedy po dziesięć lat i już rozumiałyśmy słowo „rozwód”. Jej rodzice właśnie się rozwodzili i w swoim domu przechodziła piekło.

Często myślałam o tym, kim ona jest

Tak, moi rodzice byli fantastyczni. Mama pracowała w dziecięcej bibliotece i była niesamowitą fanką książek. Często organizowała dla dzieci spotkania z ich ulubionymi autorami. Do swojej biblioteki zapraszała prawdziwe sławy. I one naprawdę przyjeżdżały na spotkania ze swoimi najmłodszymi czytelnikami. To było zawsze ogromne wydarzenie na osiedlu, bo wtedy jeszcze mało kto miał w domu komputer. Dzieci czytały książki.

Nigdy bym nie sądziła, że pewnego dnia w mojej głowie pojawią się jednak pytania o tamtą rodzinę, która ze mnie zrezygnowała. Tymczasem nadszedł taki dzień, kiedy zaczęłam je sobie stawiać. Dojrzewałam, przechodziłam okres buntu. Często popadałam wtedy w melancholię, jak wszystkie nastolatki w tym wieku i zaczęłam się zastanawiać, kim byli ci ludzie, kim była moja biologiczna mama? Dlaczego mnie oddała, zamiast patrzeć, jak dorastam? Czy teraz bym się jej spodobała i żałowałaby tej decyzji?

Strasznie mnie męczyły te wszystkie pytania. A jednocześnie czułam się tak, jakbym stawiając je, zdradzała swoich adopcyjnych rodziców. Pewnie nie byłoby im miło, gdyby się dowiedzieli, że myślę o tamtej rodzinie. W końcu tamci rodzice zrobili mi krzywdę, oddali mnie do domu dziecka natychmiast po urodzeniu. Tak nie robią dobrzy, kochający ludzie…

Dręczyłam się strasznie, poczucie winy walczyło we mnie z ciekawością. Po kilku miesiącach już wiedziałam, że jak tylko skończę osiemnaście lat, to na pewno zacznę starać się o to, aby poznać nazwisko kobiety, która mnie urodziła i będę chciała odszukać tamtą rodzinę. Nie mogłam mieć przecież w życiorysie takiej białej karty!

Wmawiałam sobie, że muszę to zrobić ze względu na moje zdrowie i zdrowie moich przyszłych dzieci. Bo przecież skąd mogę wiedzieć, czy nie grozi mi jakaś genetyczna choroba? Mogłabym się przed nią zabezpieczyć na przykład profilaktycznymi badaniami, gdybym tylko wiedziała o tym, że występuje w mojej rodzinie.

Zamierzałam jednak szukać mojej biologicznej matki w tajemnicy, bo nie chciałam martwić mamy, która mnie wychowała. Nie chciałam, żeby była smutna, albo myślała, że jej nie kocham, że mi czegoś brakuje. No bo po co miałabym szukać tamtej rodziny, jeśli byłabym naprawdę szczęśliwa?

Dzień moich osiemnastych urodzin zbliżał się nieubłaganie, a ja byłam coraz bardziej niespokojna. Wydawało mi się, że mam wręcz na czole wypisane, co chcę zrobić, o czym skrycie od dawna marzę. Źle się czułam z ukrywaniem tej tajemnicy przed rodzicami, przecież nigdy mnie nie zawiedli i zawsze byli ze mną szczerzy.

A jednak postanowiłam nie wtajemniczać ich w swoje zamiary. Tłumaczyłam sobie, że tak będzie lepiej. Bo może nic nie znajdę. A jeśli nawet, to mogę wcale nie chcieć utrzymywać kontaktu z rodziną biologiczną… Więc po co niepokoić mamę i tatę?

W dniu moich urodzin, czułam się niezwykle podekscytowana. Nie tylko z powodu osiągnięcia pełnoletności. Już wkrótce miałam rozwikłać tajemnicę swojego dzieciństwa. Zapełnić białą kartę w moim życiorysie. Starałam się o tym nie myśleć, a jednak robiłam to wręcz obsesyjnie.

Tamtego dnia była niedziela, więc rodzice siedzieli w domu. Kiedy się ubrałam i wyszłam ze swojego pokoju, już na mnie czekali. Tata trzymał wielki bukiet kwiatów, a mama coś, co wyglądało jak zwinięty rulon. Myślałam, że to może taka laurka dla mnie, na pamiątkę tego szczególnego dnia, ale nie…

Ze szczegółami opowiedziała rodzicom, jak wyglądała historia mojego oddania

Kiedy mi go wręczyła i poprosiła, abym rozwinęła, wyglądała na bardzo wzruszoną. Zrobiłam to i moim oczom ukazał się rysunek, na widok którego po prostu oniemiałam. To było drzewo genealogiczne. Ale nie takie zwyczajne, tylko… podwójne. Na tych samych gałęziach ujęto dwie rodziny. Moją rodzinę adopcyjną i tę biologiczną. Kiedy to zrozumiałam, łzy zakręciły mi się w oczach.

– Pomyśleliśmy sobie z tatą, że pewnie byś chciała poznać swoich biologicznych krewnych – powiedziała mama. – Dlatego przygotowaliśmy ten dokument. To sprawdzone informacje. Nie wszystkie udało się odnaleźć, ale to, co mogliśmy, zrobiliśmy…

Okazało się, że kiedy mnie z tatą adoptowali, od razu próbowali się czegoś dowiedzieć o moich prawdziwych rodzicach, a raczej mamie, bo imienia ojca nie podała i w mojej pierwszej metryce figurował jako „nieznany”.

Bardzo pomogło im to, że dyrektorka sierocińca była koleżanką taty ze szkolnych lat. Ze szczegółami opowiedziała rodzicom, jak wyglądała historia mojego oddania do domu dziecka. Nie zatajała niczego, co okazało się bardzo pomocne w ustaleniu faktów.

Okazało się, że moja mama zmarła dwa miesiące po moim przyjściu na świat. Zginęła w wypadku samochodowym, a wtedy moim wychowaniem zajęła się jej matka, a moja babcia. Była jednak bardzo schorowaną osobą, zmagała się z rakiem piersi i nie dawała sobie sama rady z niemowlęciem, więc zdecydowała, że odda mnie do adopcji.

– Odszukaliśmy ją – powiedziała mi mama. – Była już bardzo wyniszczona, miała przerzuty. Lekarze nie dawali jej dużo czasu i faktycznie zmarła w trzy miesiące po tym, jak ją odnalazłam. Ale przez ten czas przygotowała dla mnie drzewo genealogiczne swojej rodziny, spakowała wiele pamiątek dla ciebie po twojej mamie i powiedziała mi, kto najprawdopodobniej jest twoim biologicznym ojcem. To było chwilowe zauroczenie. Kiedy twoja biologiczna mama zaszła z nim w ciążę, wiedziała, że nie może na niego liczyć, jednak nie chciała usunąć ciąży. Kochała cię.

To był najpiękniejszy prezent od losu i od moich rodziców, jaki mogłam sobie wymarzyć. Tego dnia nie tylko zobaczyłam na zdjęciu moją biologiczną mamę, ale i pojechałam z rodzicami na grób mojej babci, położyłam na nim kwiaty, zapaliłam znicz.

Pustka, którą od dłuższego czasu czułam w moim życiu, wreszcie została wypełniona. Teraz mogę już sama zdecydować, czy skontaktuję się ze swoją dalszą rodziną. Babcia miała bowiem dwie siostry, których wnuki są przecież moimi dalekimi kuzynami. Mogę także zdecydować, czy chcę skontaktować się z biologicznym ojcem i sprawdzić, czy faktycznie nim jest. To na pewno byłoby ciekawe…

Reklama

Na razie nie podjęłam jeszcze decyzji, czy to zrobię. Nie wiem, czy tego chcę, ale ważne jest dla mnie to, że mogę. I nie zburzy to w żaden sposób relacji z moimi rodzicami adopcyjnymi, którzy po raz kolejny okazali się fantastyczni. Po raz kolejny przekonałam się, jak bardzo mnie kochają.

Reklama
Reklama
Reklama