Reklama

Mieszkam w Warszawie, pracuję w dziale HR w jednej z tych korporacji, gdzie się liczy KPI i quarterly review bardziej niż imię ukochanego misia twojego dziecka. Mam mieszkanie na Mokotowie, partnera – Darka – i przesiaduję w kawiarniach, udając, że nadrabiam zaległości w czytaniu, choć tak naprawdę gapię się w ludzi. Życie mam intensywne, ale też... pełne pewnych rytuałów. Jednym z nich były niedzielne obiady u mamy. U mamy, czyli w niewielkim domku na przedmieściach Radomia. W każdą niedzielę niezależnie od tego, czy padało, czy miałam migrenę, czy spędziłam pół soboty w pracy – wsiadałam w pociąg i jechałam do niej. Tak było zawsze. Taki układ.

Mama, Anna – emerytowana nauczycielka, dama w szarym sweterku i spiętych włosach – traktowała te spotkania jak święto. Musiała być zupa (najczęściej rosół), musiały być kotlety i obowiązkowo kompot. Jak z obrazka. A ja – no cóż – miałam być obecna. Nie chodziło nawet o rozmowę, o wspólny czas, o bliskość. Bardziej o sam fakt bycia. Bo jeśli się nie było – znaczyło to zdradę. Pamiętam, jak w dzieciństwie za każde nieposłuszeństwo była kara. Nie krzyk, nie klapsy – mama nie była „taka”. Ona po prostu milczała. Przestawała się odzywać.

Potrafiła przez dwa dni patrzeć na mnie przez szybę milczenia, a ja, kilkuletnia dziewczynka, płakałam po kątach i błagałam, żeby mnie „znowu kochała”. A kiedy w końcu mówiła: „No dobrze, nie płacz już” – czułam się tak, jakby mnie przywrócono do życia. Teraz, po latach, nadal to czuję. Te nici emocjonalnego szantażu, które mnie wiążą z nią jak pajęczyna. Nawet jeśli dziś jestem dorosła i mogłabym powiedzieć „dość”. Tylko że… nie mówiłam. Aż do tamtej jednej niedzieli, gdy po raz pierwszy w życiu się odważyłam zrobić inaczej.

Czułam się jak przestępca

– Mamo, nie przyjadę w tę niedzielę – powiedziałam, trzymając telefon przy uchu i wpatrując się w ekran telewizora, choć nie wiedziałam, co leci.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Taka, którą się czuje w klatce piersiowej.

– Jak to nie przyjedziesz? – spytała spokojnie. Zbyt spokojnie.

– Po prostu... chcemy z Darkiem spędzić trochę czasu razem. Byłam u ciebie przecież w zeszły weekend.

Rób, jak uważasz – ucięła.

Rozłączyła się, zanim zdążyłam powiedzieć coś więcej. Patrzyłam na telefon jak idiotka, z tą głupią nadzieją, że może zaraz zadzwoni z powrotem. Nie zadzwoniła. W niedzielę obudziłam się z dziwnym niepokojem. Darek robił kawę w kuchni, pachniały cynamonowe bułeczki, a ja czułam się tak, jakbym popełniła przestępstwo. Co chwilę zerkałam na telefon. Zero wiadomości. Zero powiadomień. Tylko jakaś promocja z drogerii i powiadomienie od apki bankowej.

– Może zadzwonisz? – zapytał Darek, podając mi kubek.

– Nie – odparłam, ale w głowie kłębiły się wątpliwości. Przecież to tylko jedna niedziela, do cholery. Dlaczego mam wyrzuty sumienia?

Wieczorem wysłałam SMS-a: „Mamo, jak się czujesz?” Odpowiedzi nie było. Ani wtedy, ani następnego dnia. Milczała. Jak wtedy, gdy miałam osiem lat i nie powiedziałam „dzień dobry” sąsiadce. Czułam, jak wracam do tamtego dziecka. Znowu klęczałam pod drzwiami jej pokoju, przepraszając, choć nie wiedziałam, za co.

Nie byłam już dzieckiem?

We wtorek zadzwoniłam do niej z pracy. Przysięgam, że ręka mi się trzęsła, jakbym dzwoniła do szefowej, którą zawiodłam w ważnym projekcie.

– Tu poczta głosowa Anny... – rozbrzmiał jej chłodny, mechaniczny głos.

Rozłączyłam się. Po chwili znów wzięłam telefon i napisałam: „Mamo, wszystko w porządku?” Patrzyłam na ekran przez kilka minut, jakby od tego zależało, czy dostanę tlen. Żadnej odpowiedzi. Nic. Wieczorem zadzwoniłam do Tomka, mojego brata.

– Co u mamy? – zapytałam niby mimochodem.

– A co ma być? Przecież znasz ją. Pewnie znów robi swój numer.

– Jaki numer?

No wiesz... ten z milczeniem. Pamiętasz, jak się nie odzywała do mnie przez dwa miesiące, bo nie przyjechałem na imieniny?

– Ale to było pięć lat temu...

– Kasia, ona się nie zmieni. Zawsze znajdzie sposób, żebyś poczuła się winna.

Wiedziałam, że ma rację. I że Tomek, mieszkając za granicą, ma luksus dystansu. Ja – nie. W czwartek po pracy pojechałam do Radomia. Bez zapowiedzi. Stałam pod jej domem, patrząc w okno. Światło się paliło. W telewizorze leciał „Pogromca duchów”, dokładnie tak jak zawsze o tej porze. Zadzwoniłam do drzwi. Cisza. Znowu. Jeszcze raz. Zasłona w oknie poruszyła się delikatnie. Serce mi stanęło.

– Mamo? – zawołałam cicho. – Wiem, że jesteś w środku.

Nie odpowiedziała. Stałam tam jeszcze chwilę, aż zrobiło mi się zimno. Odeszłam, czując się tak, jak wtedy, gdy odmówiła mi przytulenia, bo „byłam niegrzeczna”. Jak ma się dziecko, można ukarać je ciszą. Ale ja już nie byłam dzieckiem. Prawda?

Muszę zacząć też kochać siebie

W następną niedzielę, jak gdyby nigdy nic, wsiadłam w pociąg do Radomia. W torbie miałam ciasto kupione w cukierni. „Na przeprosiny” – choć nie wiedziałam właściwie, za co. Otworzyła mi po pierwszym dzwonku.

– Wchodź – powiedziała chłodno i cofnęła się w głąb mieszkania.

W kuchni pachniało rosołem. Na stole – dwa nakrycia jak co tydzień. Przez chwilę miałam absurdalne wrażenie, że nic się nie wydarzyło. Usiadłam. Ona nalała mi zupy. Jadłyśmy w milczeniu, jakbyśmy były parą obcych ludzi zmuszonych do wspólnego obiadu przez los. W końcu nie wytrzymałam.

– Naprawdę nie możesz znieść, że raz zrobiłam coś dla siebie?

Unikała mojego wzroku.

– Wiedziałam, że tak się zacznie – powiedziała po chwili. – Najpierw jedna niedziela, potem druga, aż przestaniesz przyjeżdżać wcale. Już cię tracę.

– Mamo, ja nie jestem twoją własnością! – podniosłam głos. – Mam trzydzieści trzy lata! Chcę mieć prawo wybrać, co robię w wolny dzień!

Z jej oczu popłynęły łzy, ale nie były to łzy skruchy. Raczej żalu. Może lęku?

– Poświęciłam dla was wszystko – wyszeptała. – A teraz... teraz zostaję sama.

– Nie dlatego, że cię nie kocham – głos mi się załamał – tylko dlatego, że muszę zacząć kochać też siebie.

Zapadła cisza. Tym razem inna niż dotychczas. Ciepła. Niezręczna. Prawdziwa. Nie wiedziałam, czy to była rozmowa naprawcza, czy pożegnanie z dzieciństwem.

Już nie chciałam tak żyć

– I co, rozmawiałyście? – Darek uniósł brew, gdy wróciłam do mieszkania i zrzuciłam z siebie płaszcz jak skorupę.

Usiadłam obok niego na kanapie. W tle leciała jakaś komedia, ale nikt nie zwracał na nią uwagi.

– Tak. I nie. W sumie... chyba pierwszy raz powiedziałam jej coś naprawdę swojego – zaczęłam. – Powiedziałam, że nie jestem jej własnością. Że nie chcę co tydzień grać w ten teatr, że wszystko jest dobrze.

– I co zrobiła?

– Płakała, ale nie wiem, czy mnie usłyszała. Myślę, że dla niej miłość zawsze znaczyła „poświęcenie”. A jak ktoś przestaje się poświęcać, to znaczy, że już nie kocha.

Darek ujął moją dłoń.

To nie twoja wina. I nie twoja odpowiedzialność. Nie musisz nosić za nią wszystkiego.

Zamilkłam. Po raz pierwszy poczułam, że nie muszę. Że mogę zrzucić ten plecak, który nosiłam od dzieciństwa, pełen jej oczekiwań, obrażonych min i milczących kar.

– Wiesz – odezwałam się cicho – ona przez całe życie manipulowała miłością. Gdy byłam grzeczna, dostawałam jej cieplejszą wersję. Gdy się buntowałam – karała mnie ciszą. Teraz też. To taki język, którym się porozumiewa. Tylko... ja już tego nie chcę.

Darek przytulił mnie mocno. Poczułam, jak coś się we mnie luzuje. Jakby zaczęła puszczać ta zaciśnięta od lat pięść w środku. Może to był początek.

Postawiłam swoją granicę

Był piątek. Siedziałam w kuchni i obierałam marchewkę do zupy, której i tak nie miałam ochoty gotować. Darek właśnie wrócił z pracy. W jego oczach zobaczyłam coś między troską a zmęczeniem.

– Znowu do niej pojedziesz w niedzielę? – zapytał bez pretensji. Bardziej z obawą.

Zamilkłam.

– Nie wiem. Może. Nie chcę, żeby myślała, że ją porzuciłam, ale... – westchnęłam – czuję się, jakby każda wizyta była opłacona moim kawałkiem życia. Jakby mnie było coraz mniej.

Darek przyklęknął obok, położył dłonie na moich kolanach.

– A ja czuję, że cię tracę. Za każdym razem, gdy wracasz stamtąd – nie ma cię przez dwa dni. Jesteś tylko napięciem. Przestajesz być Kasią.

Spojrzałam na niego. Nie pierwszy raz, ale chyba pierwszy raz pozwoliłam sobie usłyszeć. W niedzielę nie pojechałam. Zamiast tego pojechaliśmy do lasu. Pies, termos z herbatą, ścieżki pokryte liśćmi. Śmialiśmy się. Robiliśmy zdjęcia. Czułam się winna i szczęśliwa jednocześnie. Absurdalne połączenie, ale prawdziwe. Telefon milczał. Mama nie dzwoniła. Wieczorem zadzwoniłam ja. Odebrała po trzecim sygnale.

– Nie przyjechałam, bo nie chciałam – powiedziałam, zanim zdążyłam się wycofać. – Potrzebowałam dnia dla siebie.

Po drugiej stronie cisza, ale inna niż dotąd. Nie chłodna. Raczej zaskoczona.

– Rozumiem – usłyszałam cicho.

Nie wiedziałam, czy naprawdę rozumiała, ale po raz pierwszy poczułam, że nie muszę już tego rozumienia wymuszać. Moja granica właśnie została postawiona.

Katarzyna, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama