Reklama

Żyłam oszczędnie, ale nigdy biednie. Miałam swój rytm – rano porządek, po południu książka, w piątki kawa z cynamonem. W spiżarce wszystko poukładane: ogórki, konfitury, przeciery – każdy słoik podpisany starą, równą kaligrafią. Kazimierz mawiał, że u mnie i burak ma swoje miejsce.

Reklama

Od dziesięciu lat jestem sama. Kazik odszedł cicho, we śnie. Przez jakiś czas byłam jak cień, ale potem znów zaczęłam żyć – po swojemu. Pierwsze piętro na Żoliborzu, znajome twarze na schodach. Aż wprowadził się Marek. Młody, wysoki, z uśmiechem jak z ekranu. I nagle piątkowa kawa miała więcej smaku. Zaczęłam piec. Tylko dla niego.

Dzięki niemu czułam się mniej samotna

Zaczął od paczki. Dosłownie. Przyszedł pod drzwi, lekko zdyszany, z roześmianą twarzą.

– Przepraszam, że tak od razu, ale kurier coś pomylił, paczka dla mnie trafiła do pani – powiedział, pokazując karteczkę z nazwiskiem.

Otworzyłam, podałam mu przesyłkę i już wtedy zauważyłam, jak pachnie – wodą kolońską i czymś… ciepłym. Następnego dnia zapytał, czy wiem, gdzie jest najbliższy punkt ksero. A potem – gdzie kupić dobry chleb. I tak jakoś wyszło, że zaczęliśmy rozmawiać częściej.

– Pani Wiesiu, a może kawa? Ja przyniosę ciastka – zaproponował kiedyś.

Przyniósł. Z cukierni, z białą polewą. Ale przy drugiej kawie już ja upiekłam – kruche, maślane, z nutą kardamonu. Na talerz wykładałam zawsze cztery sztuki. Dwa dla niego, dwa, żeby nie było głupio.

W spiżarce miałam jeszcze ogórki z 2016, ale dla Marka wyciągałam najlepsze konfitury – z czarnej porzeczki, gęste i błyszczące. Podawałam je w małych miseczkach, obok porcelanowych filiżanek. Nie pytałam, czy ma dziewczynę. Nie musiałam wiedzieć. Wystarczyło, że przychodził.

Śmiał się, a ja też się śmiałam, choć czasem nie do końca wiedziałam z czego. W środku czułam coś dziwnego. Ten młodzieniec miał w sobie coś, co przypomniało mi Kazimierza z dawnych lat. Wiedziałam, że Marek jest młodszy o trzy dekady. Nie robiłam sobie złudzeń. Ale zaczęłam czekać. I pierwszy raz od lat kawa nie smakowała jak samotność.

Zrobiło mi się przykro

Zaczęłam mu robić kanapki. Niby ot tak, przy okazji. Miałam świeży chleb, trochę twarożku z koperkiem, plasterek rzodkiewki – nic nadzwyczajnego. A jednak, kiedy wręczałam mu zawiniątko w papierze śniadaniowym, uśmiechał się tak, jakby to było coś więcej.

– Pani Wiesiu, z pani to złoto, nie kobieta – powiedział kiedyś, odbierając pakunek.

Złoto. Przez chwilę pomyślałam, że może naprawdę jestem dla niego kimś więcej niż tylko sąsiadką z parteru. Może lubi te nasze spotkania. Może dostrzega mnie taką, jaką nie byłam od lat – nie jako wdowę, nie jako starszą panią, ale jako kobietę.

Zaczęłam wkładać więcej serca w te śniadania. Czasem dodałam liść bazylii, czasem skórkę z cytryny do twarożku. Kiedy podawałam mu kanapki, czasem musnął moją dłoń. Przypadkiem? Nie wiem. Ale serce mi wtedy lekko przyspieszało.

Aż któregoś dnia w sklepie osiedlowym usłyszałam jego głos. Stałam za regałem z mąką, niewidoczna.

– No mówię pani, mam sąsiadkę, co dla mnie piecze jak dla wnuka – zaśmiał się. – Taki luksus to tylko u emerytek.

Śmiech ekspedientki był głośniejszy niż trzeba. Coś we mnie pękło. Nie odezwałam się. Nie wyszłam. Poczekałam, aż Marek zniknie.

Wróciłam do domu. Tej nocy już nie upiekłam ciastek.

Patrząc w okno, zapytałam ciszę:

– Może i on tylko udaje… ale czy to źle, że ktoś jeszcze mówi mi dzień dobry z uśmiechem?

Przestałam się łudzić

Przyszedł późnym popołudniem. Miał rozczochrane włosy, pachniał szamponem i wyglądał na zmęczonego. Usiadł w moim fotelu jak u siebie. Postawiłam przed nim filiżankę.

– Pani Wiesiu... wie pani, co by było cudowne?

Uśmiechnęłam się, choć coś w jego tonie sprawiło, że poczułam lekki niepokój.

– Gdybyśmy tak wyskoczyli gdzieś razem. Morze, jezioro… Pani płaci, ja prowadzę, co pani na to?

Zamarłam z łyżeczką w dłoni.

– Wycieczka? – zapytałam ostrożnie.

– No, czemu nie? Pani ma na pewno trochę odłożone. Ja mam samochód. Tak tylko rzucam...

Spojrzał na mnie z tym swoim uśmiechem – trochę łobuzerskim, trochę czarującym. Wiedział, że przez chwilę naprawdę mogłabym o tym pomyśleć.

– Mareczku... – powiedziałam cicho. – Nie po to całe życie oszczędzałam, żeby wydawać na chwilowe przyjemności.

Jego uśmiech zgasł, jakby ktoś wyłączył światło.

– Jak pani uważa.

Wstał, nie wypił nawet kawy. W drzwiach odwrócił się jeszcze raz. Miałam ochotę go zatrzymać. Powiedzieć, że to nie chodzi o pieniądze. Że może by został, że posiedzimy razem. Może położy się na moim łóżku, na tej starej kapie w kwiaty, która pamięta jeszcze Kazika. Może dotknie mojej dłoni i nie cofnie jej od razu.

Ale nie powiedziałam nic.

Wiedziałam. Czułam to jeszcze zanim domknęły się drzwi. Że to była ostatnia wizyta.

Zostałam sama

Mijały dni. Potem tygodnie. Marek nie wracał. Nie dzwonił, nie zapukał. Schody, które kiedyś drżały od jego kroków, teraz milczały.

Wciąż piekłam ciastka. Ale podawałam tylko jedno, zawsze w piątek. Waniliowe, lekko kruche. Miało swój talerzyk, lnianą serwetkę, filiżankę z niebieską obwódką. Wszystko wyglądało jak dawniej – tylko gościa brak.

Zdarzało mi się mówić do pustego fotela:

– Lubisz te z kardamonem, prawda?

Cisza odpowiadała z godnością. Może nawet z czułością.

Pewnego popołudnia podeszłam pod jego drzwi. Znalazłam w torebce kartkę wyrwaną z zeszytu, pożółkłą, pachnącą starym papierem. Wzięłam długopis. „Dziękuję. Za te wspólne kawy” – napisałam krótko.

Złożyłam kartkę na pół i wrzuciłam do skrzynki. Bez koperty. Bez nazwiska. Wróciłam do siebie i zaparzyłam herbatę. Otworzyłam okno. Pachniało miastem i kwitnącym jaśminem. Wieczorem zadzwoniła Irenka, moja dawna koleżanka z księgowości.

– Wiesiu, ty tam kogoś masz? Bo coś ci się w głosie zmieniło.

Posmutniałam.

– Nie mam. Zawsze jest tylko jedno nakrycie i jedno ciastko.

Nie rozumiała. Następnego dnia przeszłam obok Marka na schodach. Szliśmy w przeciwnych kierunkach. Uśmiechnął się. Tylko tyle.

– Dzień dobry, pani Wiesiu – powiedział.

Odpowiedziałam:

– Dzień dobry, Mareczku.

I to było na tyle.

Nie chciałam już udawać

Każdy piątek zaczynałam tak samo. Kawa z mielonych ziaren, ta ulubiona – z lekką nutą orzechową. Ciepła woda, lniana serwetka, filiżanka, którą Kazik przyniósł mi z delegacji z Wiednia. I jedno ciasteczko. Już nie dla niego. A może nadal trochę?

Wyciągałam formę z szafki, nagrzewałam piekarnik. Miałam w kuchni ciszę, której nie da się kupić – ciszę, która nie bolała, tylko trwała przy mnie jak stary przyjaciel.

Zdarzało się, że patrzyłam przez okno. I widziałam Marka. Raz z koleżanką, raz sam. Czasem przystawał pod moim balkonem, jakby coś chciał powiedzieć. Ale nie mówił. I dobrze.

Pewnego razu szłam po pietruszkę na bazarek. Zobaczyłam go z nową sąsiadką z trzeciego piętra. Szli blisko, śmiali się. Ale nie czułam zazdrości.

– Pani Wiesiu! – zawołał. – Jak się pani trzyma?

Zatrzymałam się, uśmiechnęłam.

– Lepiej niż ciastko w puszce – odpowiedziałam.

Roześmiał się, pokiwał głową.

– Dobrze pani wygląda.

Bo już nie czekam – odparłam cicho.

Nie wiem, czy usłyszał. Może i lepiej.

Wróciłam do domu. Usiadłam przy stole, popatrzyłam na talerzyk. Było jedno ciastko – waniliowe, z odrobiną skórki pomarańczowej. I ta filiżanka, która wiedziała więcej niż ktokolwiek.

Kazik kiedyś powiedział:

– Wiesiu, ty to zawsze potrafisz wyczuć moment.

Uśmiechnęłam się. Bo wiedziałam, że to był właśnie ten moment. By niczego już nie udawać.

Nauczyłam się być sama

W sobotę rano usiadłam przy kuchennym stole z filiżanką. Jedną. Obok – jedno ciasteczko. Pachniało wanilią, ale też czymś więcej. Ciszą, decyzją. Pogodzeniem się z tym, co było, i co już nie wróci.

Nie miałam już złudzeń. Marek nie był moją historią miłosną. Nie był nawet jej rozdziałem. Był tylko przypisem. Ale nawet przypis może zmienić sens całego tekstu.

Spojrzałam na zdjęcie Kazika – lekko wyblakłe, w ciemnej ramce. Uśmiechał się tak, jak wtedy, gdy robiliśmy przetwory i ja się złościłam, że znowu pomylił pokrywki.

– Widzisz, Kaziku? Jeszcze się potrafię zakochać. Chociażby na chwilę – powiedziałam cicho.

Nie było w tym smutku. Nie było żalu. Była lekkość. Bo przez kilka tygodni znowu czekałam, znowu się śmiałam, znowu czułam się... dostrzeżona. Czy to nie wystarczy?

Spiżarka nadal pełna. Półki uginają się pod słoikami, jak zawsze. Ale na stole – tylko jedno ciasteczko. I już nie dla niego. Dla mnie. Na dowód, że potrafię dać, nie oczekując niczego. I że nawet jedno ciasteczko może być świętem.

Zamknęłam zeszyt z przepisami, w którym ostatnio zapisałam: „Jedna sztuka wystarczy”. Bo czasem jedno spojrzenie, jedno zdanie, jeden uśmiech zmieniają wszystko.

I gdy znów usłyszałam kroki na schodach – młodsze, cięższe, nie jego – uśmiechnęłam się do siebie.

Bo choć Marek przyszedł i odszedł, to coś zostawił. A ja... ja już umiałam być sama. I piec. Dla siebie. Z miłością.

Wiesława, 71 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama