„Jestem nudny jak flaki z olejem. Nie myślałem, że jakakolwiek kobieta zwróci na mnie uwagę. A jednak”
„Trzymaj się, stary – pomyślałem – bo wpadniesz jak chińska śliwka w kompot! Ale chyba było już za późno, już ujęła mnie za serce swoją dziecięcą ciekawością i podziwem dla mych wątpliwych walorów fizycznych. Dotknęła moich włosów, potarła je w palcach, a mnie przeszedł miły dreszcz”.
- Janusz, 29 lat
Kiedy zamknęli fabrykę i tata stracił robotę, nie załamał się. Wziął odprawę i założył własny biznes. Zieleniak. Przedtem odbył z nami poważną rozmowę. Powiedział, że grunt to rodzina i musimy się wzajemnie wspierać. Tu spojrzał na mnie i mojego brata i dodał: „Liczę na was, chłopcy”.
Odtąd przed szkołą i po szkole biegłem na bazar, gdzie handlowaliśmy warzywami i owocami. Wstawać trzeba było przed piątą, żeby pojechać po towar na giełdę. Zaczynaliśmy od jednego kramu, przy którym staliśmy na zmianę. Nawet babcia pomagała. Przerabiała na mrożonki albo susz to, czego nie udało nam się sprzedać. Wieczorami padaliśmy na nos, co świadczyło o tym, że interes się kręci, ale też pozbawiało mnie życia prywatnego. Nie miałem bliskich kolegów; albo brakowało mi czasu na zabawę, albo byłem zbyt zmęczony, żeby ganiać za piłką.
A dziewczyny… Szkoda gadać.
Niemniej wspólna ciężka praca opłaciła się. Po pewnym czasie dorobiliśmy się czterech kramów w różnych punktach miasta i pięciu pracowników. Babcia dawno przeszła na zasłużoną emeryturę; jej ulubionym zajęciem stało się oglądanie seriali i przysypianie w fotelu. Mama też już nie musiała pracować, za to coraz częściej wspominała o wnukach… i ciężko wzdychała.
Bo mój przystojny i rozrywkowy brat Robert po pracy nadrabiał zaległości w zabawie, ale choć panny się za nim uganiały, do żeniaczki śpieszno mu nie było. Co do mnie, trzydziestka na karku nagliła, jednak wokół mnie nie było żadnych kandydatek na żonę czy choćby sympatię. Chociaż tak naprawdę
to nie umiałem się zabrać do rzeczy. Niby stanowiłem dobrą partię – stateczny, odpowiedzialny, robotny, ustawiony – ale też nudny jak flaki z olejem, co wytknęła mi kiedyś Jolka, moja była dziewczyna.
Tym właśnie wytłumaczyła mi zerwanie po dwóch latach związku. Cóż, brakowało mi uroku młodszego brata, jego śmiałości do kobiet. Na dokładkę byłem niski, raczej przysadzisty i do bólu zwyczajny. Jedyne, co mnie wyróżniało, to jasne, niemal białe włosy i różowa piegowata skóra. Która takiego wybierze na męża i ojca swych dzieci?! Już niemal straciłem nadzieję… A potem spotkałem ją: drobną, niziutką, smagłą, czarnowłosą dziewczynę. I zakochałem się po uszy.
Wóz albo przewóz
Dlatego stałem przed drzwiami zdenerwowany, ale też zdeterminowany. Nie ustąpię. Wóz albo przewóz. Zaraz okaże się, czy moja rodzina jest dość otwarta i wyrozumiała, żeby przyjąć na swe łono… obcą.
Poczułem krzepiący uścisk drobnych palców na spracowanej dłoni. Spojrzałem w dół i utonąłem w ciemnych, niemal czarnych oczach w kształcie migdałów.
– Będzie okej, Jan… – szepnęła.
Mam na imię Janusz, ale moja dziewczyna wolała tę skróconą formę, pozbawioną szeleszczących polskich głosek.
– Kochają cię jak ja, dogadamy się…
– Oby, bo inaczej tobołek na plecy i hajda… – uśmiechnąłem się smutno. – Wyjdziesz za mąż za biedka, wyrzutka?
– Choćby dziś – odparła. – Znalazłam cię i już nie pusz...czę! – uśmiechnęła się, dumna, że zdołała wypowiedzieć trudne słowo.
Mieszkała w Polsce dopiero dwa lata, więc i tak rewelacyjnie sobie radziła. Po przyjeździe poszła na kurs językowy, ale ćwiczenia praktyczne dały jej znacznie więcej. Łatwiej sprzedać towar, gdy rozumiesz, o co pytają klienci. Bo ona pracowała na bazarze niedaleko mojego stanowiska. Nie od razu zwróciłem na nią uwagę. Bazar stanowi istną mieszaninę narodowości, rojno tu jak w ulu. Ciągle ktoś czegoś chce, więc nie miałem czasu na obserwacje. Jedna skośnooka handlarka mniej, jedna więcej, nie robiło mi to różnicy. Aż pewnego popołudnia, gdy na placu zrobiło się już trochę luźniej, przyszła do mnie i zapytała:
– Liczi?
– Ile co liczy? – nie zrozumiałem.
Sądziłem, że pyta o cenę jakiegoś towaru.
– Nie, nie! – zaśmiała się, a jej migdałowe oczy zmieniły się przy tym w wąskie szparki. – Czy ty Jan...usz ma liczi, owoce – przekrzywiła głowę i przyglądała mi się ciekawie.
– Aaa... liczi, znaczy takie chińskie śliwki – zreflektowałem się. – Tego akurat nie mam. Mogę sprawdzić na giełdzie, czy w ogóle są w ofercie. Ile byś chciała?
– Tyle – pokazała trzy palce.
– Trzy kilo? Drogo wyjdzie…
– T...sy s...tuki – wydukała.
– Też drogo wyjdzie – uśmiechnąłem się. – Dla mnie, jak reszty nie sprzedam. No nic. Zobaczę, co da się zrobić. Prośba klientki jest dla mnie rozkazem – skłoniłem się.
Odkłoniła się grzecznie i odeszła, zwinnie omijając wszędobylskie wróble i gołębie. Ubrana była w dres, który raczej skrywał kształty, ale i tak nie mogłem oderwać od niej wzroku. Zaintrygowała mnie. Znała moje imię… Niby żadna tajemnica, wystarczyło zapytać kogoś z kramarzy, tylko na co jej taka informacja? Żeby o liczi poprosić?
Wyszukałem dla niej te chińskie śliwki i kupiłem skrzyneczkę, nie zważając, czy znajdę chętnych na pozostałe sztuki. Najwyżej uraczę rodzinę egzotyczną sałatką.
– Dzikuje, Jan, miłe od twojej strony – dziewczyna wzięła owoce, zapłaciła, ale nie odeszła. Patrzyła na mnie z ciekawością, po swojemu przekrzywiając głowę. – Kropki, naprawdę ty w kropki! – zachichotała.
– Ano – wzruszyłem ramionami lekko speszony. – U was nie ma piegowatych?
– Zły na mnie? – zmartwiła się. – Bardzo ładne kropki. Włosy białe też. Malujesz je?
– Skąd! – zaśmiałem się. – Takie mam i już. Chcesz sprawdzić, czy prawdziwe? – pochyliłem głowę w jej kierunku.
Moje zmieszanie zniknęło, zastąpione rozbawieniem i czymś na kształt… czułości. „Trzymaj się, stary – pomyślałem – bo wpadniesz jak chińska śliwka w kompot!”. Ale chyba było już za późno, już ujęła mnie za serce swoją dziecięcą ciekawością i podziwem dla mych wątpliwych walorów fizycznych. Dotknęła moich włosów, potarła je w palcach, a mnie przeszedł miły dreszcz.
– Zazdrocę ci. Moje nudne – westchnęła.
– Moim zdaniem są piękne! Jak skrzydło kruka. A oczy masz jak migdały! – nie wiem, skąd mi się wzięły te poetyckie porównania i odwaga, by wypowiedzieć je na głos.
Spoważniała, po czym zadała mi pytanie:
– Ty mnie na spacer zapraszasz, Jan?
– Znaczy… na randkę? A zgodziłabyś się? – szczerze się zdziwiłem.
Skinęła głową z uśmiechem.
– No to jesteśmy umówieni! – zawołałem uradowany, sam nie wiedząc, jak to się stało. – Przyjdę po ciebie po pracy, jeśli tylko zdradzisz mi, gdzie mieszkasz.
Dziwna to była randka. Głównie milczeliśmy, ale nie czułem skrępowania. Wręcz przeciwnie. Nigdy nie byłem dobry we flirtach, a nadmiar pytlowania przytłaczał mnie, przez co wychodziłem na mruka.
Podałem jej ramię, które ujęła, i tak szliśmy wolno uliczkami, kierując się w stronę parku. Nie chciała wejść do żadnej knajpki. Majowy wieczór był ciepły, urokliwy, więc wolała usiąść na ławce, posłuchać świerszczy i… poczęstować mnie zieloną herbatą.
W plecaku ukryła kubeczki i termos z naparem, który na bazarze też zawsze miała przy sobie. Dziękowałem opatrzności, że zamiast kwiatów ofiarowałem jej liczi. Ucieszyła się bardziej niż z mało praktycznego bukietu. Sączyliśmy herbatę, jedliśmy śliwki i syciliśmy się swoją obecnością. Przy żadnej innej dziewczynie nie czułem się tak swobodnie, tak wspaniale. Patrzyła na mnie, jakbym miał dwa metry i urodę amanta filmowego. Dlatego też na jednej randce się nie skończyło.
Wieść o ciąży przyjąłem niczym znak z nieba
Nie afiszowaliśmy się z naszym uczuciem, jednak codziennie po pracy gdzieś wspólnie wędrowaliśmy, poznając się coraz lepiej i coraz mocniej się w sobie zakochując. Doceniła we mnie „nudne” cechy tradycjonalisty, które jej wydawały się bardzo męskie. To była najpiękniejsza wiosna mojego życia, a potem nadeszło jeszcze piękniejsze lato – gorące i namiętne…
Pierwszy raz zabrałem ją autem za miasto, nad rzekę. I tam, na małej, uroczej plaży, skrytej wśród szuwarów, zapytała wprost:
– Chcesz się kochać, Jan?
Rodzina zdała trudny egzamin
Rozebrała mnie i siebie. Pachniała słońcem, migdałami i egzotycznymi owocami. Leżałem na plecach, a ona unosiła się nade mną, mrużąc oczy i kołysząc biodrami. Nie sądziłem, że może być aż tak cudownie… Pasowaliśmy do siebie idealnie, jakby Bóg stworzył ją specjalnie dla mnie. Bazar to wylęgarnia plotek, nie sposób długo ukrywać tajemnicy, zwłaszcza romansu. Zresztą rodzice zauważyli, że się zmieniłem, i chcieli wreszcie poznać pannę, dzięki której śmiały mi się oczy. A ja nie spieszyłem się z oficjalnym przedstawianiem jej.
Obawiałem się nieprzyjemnych komentarzy i sugestii, że bardziej niż na mnie zależy jej na obywatelstwie albo pieniądzach. Nie byłem pierwszym naiwnym; sam zmagałem się z niepewnością. Jednak bardziej bałem się, że moja ukochana przejrzy na oczy, dostrzeże innych, fajniejszych ode mnie mężczyzn, i znowu zostanę sam. Teraz, kiedy już nie wyobrażałem sobie bez niej życia!
Dlatego wieść o ciąży przyjąłem niczym znak z nieba, kolejny dar od losu. Oto bowiem nasze uczucie zostało przypieczętowane raz na zawsze.… Matka mojego dziecka automatycznie stawała się moją rodziną – czy to się komuś podobało, czy nie!
– Teraz musisz za mnie wyjść – oznajmiłem jej zadowolony.
– Tak, Jan – z uśmiechem przyjęła moje mało romantyczne oświadczyny.
Dla mojej ukochanej nie liczyła się forma, tylko treść. Za to też ją kochałem.
Rodzice otworzyli drzwi, ledwie wybrzmiał dźwięk dzwonka. Po powitaniu i wymianie uprzejmości zasiedliśmy do stołu na podwieczorek. Mama się postarała i podała jedzenie na najlepszej zastawie. Prócz kawy i soków zaserwowała także zieloną herbatę w porcelanowym imbryku. Ojciec z bratem zgrywali dżentelmenów, dziobiąc keks widelczykami i w kółko gadając o pogodzie i cenach bakalii. Było drętwo i sztucznie. Ale stabilnie. Wyznałem, że planujemy ślub. Nikt nie zaprotestował. Byłem z nich dumny… Moja rodzina właśnie zdała trudny egzamin.