Reklama

Taksówkarzem jestem od dziesięciu lat. Wcześniej byłem księgowym, ale nienawidziłem tej roboty. Za dużo cyfr i liczenia. No i jaką historię można żonie po powrocie do domu opowiedzieć? Że nie zgodził mi się przychód z rozchodem? Moje życie było tak nudne, że nawet ja nie mogłem wytrzymać z własnymi myślami.

Reklama

Doskonale pamiętam moment decyzji o zmianie

Wsiadłem do taksówki, żeby pojechać do klienta po dokumenty. Taksówkarz poprosił o adres, włączył się do ruchu, westchnął, popatrzył na mnie w lusterku, a potem powiedział.

– Wie pan, chyba rzucę tę robotę.

Od razu moje znudzenie minęło.

Facet zamierzał mi coś opowiedzieć, a ja od zawsze uwielbiałem słuchać.

– Dlaczego? – zachęciłem go.

– To niebezpieczna robota. Dzisiaj miałem ochotę trzy razy wjechać w jakiś mur, żeby zamknąć jadaczkę kolejnemu pasażerowi, któremu taksówka myli się z konfesjonałem. Pan to widać normalny, z obcym nie gada, ale niektórzy…

Aż mnie zazdrość skręciła

Jeszcze tego samego wieczoru pogadałem z żoną, i trzy miesiące później, po zdanym egzaminie ze znajomości miasta, siadłem za kierownicą własnej taksówki. To było 10 lat temu. I nigdy tej decyzji nie żałowałem.

Każdego dnia idę do pracy podekscytowany, bo kolejny dzień przynosi coś nowego. Owszem, bywają dni nudne, nic się nie dzieje, tylko jeżdżenie z miejsca na miejsce. Ludzie wsiadają – jedni smutni, inni pogodni czy roześmiani – i zajmują się własnymi myślami. Ale wtedy po prostu ich obserwuję – po tylu latach potrafię rozpoznać, czy kogoś gryzą problemy.

– Ciężki dzień? – pytam na przykład współczująco, widząc, jak pasażer opiera głowę o zagłówek i zamyka oczy.

– Nie ma pan pojęcia – odpowie taki.

– Wie pan, często się zastanawiam, czy na tym świecie są jeszcze uczciwi ludzie – wyznała mi pewna pasażerka. 50 plus, zadbana, na pierwszy rzut oka jakaś kierowniczka.

– A może to ja przyciągam oszustów – ciągnęła. – Mój pierwszy mąż zdradzał mnie na prawo i lewo, drugi puścił z torbami przy rozwodzie, przedstawiając fałszywe dokumenty i fałszywych świadków. Trzeci… – wyjęła z torebki chusteczkę i wytarła oczy – zarzeka się, że nie podprowadził pieniędzy z kasy. Jestem właścicielką trzech kwiaciarni – powiedziała tonem wyjaśnienia. – Zginęło mi dwadzieścia tysięcy, tylko on ma klucze do kasy, a ja nie wzięłam. To kto? Duch Święty?

Jechaliśmy właśnie na aleję Solidarności do sądów, więc przypuszczałem, że może jest rozprawa sądowa.

– Bla, bla, że kocha, że on nigdy – kontynuowała pasażerka tonem, w którym wyczułem rozżalenie.

Spojrzałem w lusterko. Była w rozpaczy, choć starała się to ukryć. Kochała faceta.

– Jest pani pewna, że to on? – spytałem łagodnie. – Że nikt więcej nie mógł mieć dostępu do kluczy do kasy?

Wzruszyła ramionami.

– Tylko ja i on.

– Klucze mają to do siebie, że czasami leżą sobie same… – powiedziałem. – Kto mógł je wziąć, na przykład pani komplet? Zawsze ma pani je przy sobie?

Spojrzała na mnie ostro

Już otworzyła usta, żeby pewnie mnie obsobaczyć, kiedy nagle zastygła. Jakby jej coś przyszło do głowy. Na chwilę zamknęła oczy, jej usta się poruszały, jakby coś do siebie mówiła, a potem otworzyła oczy i zażądała:

– Pan zawróci. Jedziemy na Nowoursynowską. Migiem!

Całą drogę milczała. Dopiero gdy wysadziłem ją przy wysokim budynku, płacąc, powiedziała:

– Dziękuję. Być może uratował pan moje małżeństwo.

– A zaufanie do ludzi? – spytałem.

Pokręciła ze smutkiem głową.

– Jeśli nie mąż, to syn. Teraz już wiem, skąd miał pieniądze na… – machnęła ręką i westchnęła, jakby nie mogła uwierzyć we własną naiwność.

Tak, ja też bardzo chciałbym się dowiedzieć, jak skończyła się ta historia, ale to jeden z nielicznych minusów mojej profesji. Plusem jest to, że potem siedzimy z żoną przy kolacji i próbujemy rozkminić, o co chodziło, czy jak się to mogło skończyć.

Na szczęście często ludzie opowiadają całość wydarzeń

Jak pewien mężczyzna, którego aż rozsadzała chęć opowiedzenia historii. Wsiadł do taksówki na placu Trzech Krzyży i kazał się wieźć aż na ulicę Lazurową. Przy korkach i w szczycie to niemal godzina jazdy.

Nie byłem specjalnie zadowolony z tego akurat pasażera, bo jechało od niego jak z bimbrowni, choć było dopiero południe. Nie wyglądał też na jakiegoś obszczymura – czyste dżinsy, koszula w kratę i marynarka. Miałem nadzieję, że mi nie pobrudzi siedzenia, i że ma pieniądze na kurs. Bo z pijanymi różnie bywa.

W pewnej chwili powiedział:

– Mówią, że alkohol jest wrogiem ludzkości. Prawdę mówiąc, ja sam przekonałem się, że byłoby lepiej, gdyby niektórzy z moich przyjaciół w życiu nie sięgnęli po pierwszy kieliszek. Jednak, jak się dzisiaj okazało, od reguły bywają wyjątki.

Rzuciłem okiem w tylne lusterko i napotkałem jego wzrok. Skinąłem głową, że słucham. Może nie był aż tak pijany…

– Wracam z pogrzebowej powtórki Kazia – oznajmił i znów zamilkł.

Nie miałem pojęcia, o czym mówi, ale brzmiało intrygująco.

– To mój daleki kuzyn. Kazio urodził się w Zagórzu. Miejscowość taka sobie, więc nie ma co tu sobie nią zawracać głowy. Najważniejsze jest to, że chłop był dobrym stolarzem i kochał swój zawód jak mało kto. No tak bardzo, że nie mógł żyć bez stolarki i w dzień, i w nocy. Kazio zawsze mawiał, że jak chcesz być mistrzem, to musisz oddać się swojej pracy bez reszty. Że robota musi człowieka przeniknąć tam i nazad, na zewnątrz i od środka, i wtedy może dostąpisz objawienia…

Jak jesteś stolarzem, mówił mi czasami, może i zrobisz krzesło nawet i o pięciu nogach. Jest to raczej rzecz niespotykana, gdyż ludzie uparli się przy liczbie czterech nóg, ale twoje krzesło na pewno będzie genialnie inne i jedyne w swoim rodzaju…

Wie pan, Kazik, jak każdy chłop, lubił sobie golnąć

A żeby nawet w chwilach przyjemnych nie odsuwać się zbytnio od swojego zawodu, to pijał i politurę. Bo politura – mawiał – jak się ją dobrze położy, to zakonserwuje ci mebel na wieki wieków, amen.

Może dlatego właśnie Kazio zaczynał dzień od politury lekkiej sosnowej, lekko doprawionej zwietrzałym piwem, bo gaz, mawiał, wzburza barwnik i wytrąca z niego posmak żywicznego lasu. W południe pił machoniówkę afrykańską, lekko rozcieńczoną winem jabłkowym, co przydawało jej stosownego bukietu i nadawało egzotyczny posmak grusz afrykańskich, z których ów mahoń jest przecież wytwarzany. Wieczorem zaś i wyściełał swoją nockę politurą dębową, która z kapką salicylu kołysała do snu i mocno trzymała przez całą noc.

Pasażer kiwnął w zachwycie głową i czknął, a zapach gorzały rozszedł się po taksówce. Otworzyłem okno.

– Zmarło mu się z osiem lat temu. I pewnie nikt by już nie pamiętał tych jego artystycznych ciągot, gdyby go nie wykopano z grobu. Nie wiem, o co poszło – czy że rodzina nie opłaciła miejsca, czy też pochowano go przez pomyłkę nie tam, gdzie trzeba. Jednym słowem, trzeba było mu zmienić kwaterę wiecznego odpoczynku.

No więc grabarze go wykopali i tu się okazało, że chociaż minęło tyle lat, Kazio wyglądał, jakby przewrócił się przy tej pilarce, co mu głowę oberżnęła, zaledwie wczorajszego ranka. Księża uznali to za cud, gdyż po ośmiu latach nikt nie będzie miał krzepkiej i rumianej cery a la mahoń sycylijski złamany wiśniową jabłonią. Jak mi pan nie wierzy, to jedź pan do Zagórza, zajdź pan do kościoła, daj pan klerykowi na flaszkę, to sprowadzi pana do podziemi i na własne oczy się pan przekonasz, że istnieje życie wieczne.

Miałem ochotę parsknąć śmiechem

Ale na drodze pojawiła się sytuacja wymagająca mojej uwagi, więc zdusiłem śmiech. A gdy wieczorem opowiadałem żonie tę cudną historię, przypomniałem sobie inną, zasłyszaną kilka miesięcy wcześniej.

Ta również była związana ze stolarką, zaświatami i końcem życia. Opowiedział mi ją pasażer gdzieś pod sześćdziesiątkę, którego wiozłem do Góry Kalwarii. Historia była długa, skomplikowana, miejscami nudna, ale jej sedno całkiem ciekawe. Otóż był sobie stolarz, Arnold. Doskonale rozumiał, jak świat jest urządzony. Ludzie się rodzą, a rodzice wykosztowują się na niemowlęcą wyprawkę. A kiedy umierają – wcześniej czy później – znów rodzina musi wykosztować się na solidną wyprawkę, tym razem służącą w zaświatach.

Więc pan Arnold zdobył zawód stolarza, ukierunkowanego na trumienną specjalizację. Choć w robocie był raczej kiepskim rzemieślnikiem, to nikt nie narzekał na wytwory jego rąk. W końcu, który ze zmarłych pofatygowałby się złożyć zażalenie na pijącą w ramionach dębową jesionkę? Stąd nasz bohater prosperował w miarę dostatnio.

Kiedy jednak los sprawi, że zapracowaną przez nas kromkę chleba możemy posmarować masłem, zaraz marzy nam się kłaść na nią kawałek pasztetowej, zwyczajnej, a wreszcie szynki. Owo zrozumiałe dążenie do coraz wyższego standardu nie ominęło pana Arnolda. Ponieważ nijak nie miał łba do interesów, stąd popadł w konflikt z prawem, ponieważ dokonał przekrętu na solidne pieniądze.

Sąd wysłał nakaz stawiennictwa się na rozprawie

Jednak pan Arnold tak lawirował, tak się ukrywał, że dzielnicowy przez długie tygodnie nie był w stanie go namierzyć i ten nakaz wręczyć. Wreszcie cierpliwość wysokiego trybunału została wyczerpana i sędziowie zażądali fizycznego doprowadzenia oskarżonego przed swe oblicza. Sprawą zajęli się mundurowi. Przyszli do jego domu, który jednocześnie był pracownią. Drzwi zastali jednak zamknięte. Więc je wyważono. W środku nie było nikogo, jedynie w pracowni natknęli się na szeregi pustych trumien.

Policjanci już mieli wyjść, kiedy usłyszeli jakby jęk. Dobiegał z jednej z trumien w tyle pomieszczenia. Podeszli bliżej i ujrzeli leżącego w trumnie nieboszczyka – w paradnym stroju, z gromnicą w rękach.

Przez moment policjanci czuli respekt przed zmarłym, ale leżący na marach był wyjątkowo podobny do ściganego. Jeden z policjantów pochylił się nad zwłokami, żeby przyjrzeć się bliżej. Wówczas trup nie wytrzymał i sapnął.

Kiedy pan Arnold został doprowadzony do komendy, powiedział tylko jedno:

Wszystko przez tę cholerną trumnę. Nigdy nie miałem serca do tej roboty, więc i tę wykańczałem w pośpiechu. Dlatego wystający od spodu gwóźdź nijak nie pozwolił mi zagrać prawdziwego umarlaka. Pamiętajcie, jak coś robicie, to róbcie porządnie – przestrzegł słuchaczy.

Kiedy zjeżdżam po dniówce do domu, za każdym razem nie mogę wyjść z podziwu nad złożonością życia ludzkiego. Czasami potrafi nam ono dobrze przysunąć lewym sierpowym, innym znów razem puszcza do nas szelmowsko oko i życzliwie poklepuje po plecach. Życie jest wspaniałe i dzięki mojej pracy mogę poznać je w tysiącu i jednej odsłonie.

Reklama

Może dlatego codziennie czuję się niczym pewien sułtan, któremu Szeherezada opowiadała baśnie tysiąca i jednej nocy.
A moja żona skrzętnie je zapisuje…

Reklama
Reklama
Reklama