„Jestem za stary, żeby zaczynać wszystko od nowa. Chociaż nie kocham żony, nie potrafię odejść”
„Wiem, jak to brzmi. Brutalnie, może nawet podle. Ale prawda jest taka, że nie kocham mojej żony. Już od dawna. Choćby mi ktoś teraz kazał wymienić pięć rzeczy, które w niej lubię, to... może ze dwie bym znalazł. Jednak trwam w tym wszystkim dalej. Czemu? Oto moja historia”.

- Redakcja
Tkwię w tym, bo jestem tchórzem. Bo mam pięćdziesiąt lat, kredyt na dom, dzieci na studiach i tysiąc lęków, które mówią mi codziennie: „Nie ryzykuj”. Żyję obok kobiety, z którą dzielę lodówkę i łazienkę, ale nie dzielę serca. I chyba już nigdy nie będę.
Kiedyś ją kochałem. Naprawdę
Pamiętam, jak się poznaliśmy. Miała na sobie szarą sukienkę i śmiała się głośno, jakby chciała przykryć tremę. Byliśmy wtedy na jakimś weselu znajomych, oboje zaproszeni z doskoku, z braku laku. Zatańczyliśmy raz, potem drugi, a zanim się obejrzeliśmy – minęła noc i już wiedziałem, że chcę się z nią jeszcze zobaczyć. Była zabawna, bezpretensjonalna, szczera do bólu. Czasem aż za bardzo. Ale wciągała mnie. Dusiłem się wtedy w poprzednim związku, więc spotkanie z nią było jak łyk świeżego powietrza.
Zakochałem się. Na całego. Po pół roku mieszkała u mnie. Po dwóch – wzięliśmy ślub. Wszyscy mówili, że się spieszymy, ale ja wtedy wiedziałem swoje. Nie chciałem tracić czasu. Chciałem wspólnego życia. Tylko że... wspólne życie, to nie to samo co wspólna noc. Ona krzyczała, ja milczałem. Ona chciała wszystko kontrolować, ja tylko święty spokój. A potem pojawiły się dzieci, kredyt, praca, rutyna, zmęczenie. I coraz częściej łapałem się na tym, że nie czekam na powrót do domu. Wręcz przeciwnie – odwlekałem go, jak się dało.
Nie mogę powiedzieć, że zawsze było źle. Bo nie było. Było dużo śmiechu, było wsparcie, były wspólne wyjazdy, spacery, herbaty o północy. Po prostu... to się gdzieś po drodze rozmyło. Może przez nas, może przez życie. A może przez jedno i drugie.
Wszystko się psuło
Na początku to były drobiazgi. Ona przestała mnie pytać, jak minął dzień. Ja przestałem mówić. Zamiast „dobranoc” było „zgaś światło”. Zamiast niedzielnego śniadania w łóżku – każde z nas jadło osobno, przed swoim ekranem. Wiecie, co jest najgorsze? Że to nie bolało. Nie było awantur, nie było dramatów. Tylko powolne, nieubłagane oddalanie się. Jakbyśmy oboje machnęli ręką i uznali, że tak już musi być.
– Idziesz ze mną do rodziców? – zapytała kiedyś.
– Nie chce mi się – odpowiedziałem bez większego namysłu.
– Jak zwykle – burknęła i zamknęła drzwi.
Nie było sprzeczki, nie rzucaliśmy w siebie talerzami. Po prostu się rozjeżdżaliśmy. Każdy w swoją stronę, każdy z własnym pilotem, z własnym kubkiem, z własnym życiem. Wieczorem mijałem ją w korytarzu i nawet nie wiedziałem, czy wróciła z pracy, czy z zakupów, czy z siłowni. Nie pytałem. Nie dlatego, że nie chciałem wiedzieć. Po prostu – przestało mnie to obchodzić.
Czasem, kiedy siedziała na kanapie i śmiała się do telefonu, przez sekundę zazdrościłem temu, kto był po drugiej stronie. Bo ja nie umiałem już jej rozśmieszyć. Ale zaraz potem włączałem wiadomości i zapominałem. Tak było wygodniej. Psuło się wszystko, a my udawaliśmy, że to tylko przejściowe. Że tak wygląda dorosłość. Że „tak mają wszyscy”.
Ona pytała, ja milczałem
– Coś się dzieje? – zapytała pewnego wieczoru, siadając na brzegu łóżka. Miała na sobie piżamę w czerwone maki, tę samą, którą kupiła chyba z dziesięć lat temu. Westchnąłem cicho, bo nie miałem siły znów tłumaczyć czegoś, czego sam nie rozumiem.
– Nic. Wszystko w porządku – odpowiedziałem odruchowo, nie odrywając wzroku od telefonu.
– Tylko tyle? – dopytała. – Ostatnio jesteś nieobecny. Wracasz późno, mówisz mało, śpisz osobno... Ja wiem, że nie mamy już po dwadzieścia lat, ale... jesteśmy razem. Przynajmniej teoretycznie.
„Przynajmniej teoretycznie”. Trafiła w punkt. Bo teoretycznie byliśmy małżeństwem – mieliśmy wspólny kredyt, wspólne dzieci, wspólny adres. Ale w praktyce – byliśmy jak współlokatorzy. Kiedyś kochałem jej głos, teraz przeszkadzał mi nawet jej sposób przełykania herbaty. Wszystko mnie drażniło. A najbardziej – jej smutek, który wypływał z każdego jej pytania. Bo czuła. Czuła, że coś się kończy, ale nie umiała tego nazwać.
– Po prostu jestem zmęczony. Praca mnie dobija – rzuciłem bez przekonania. Nawet nie próbowałem brzmieć wiarygodnie.
– No dobra – powiedziała w końcu. – Ale wiesz… ja też jestem zmęczona. I nie wiem, czy tak dalej dam radę.
Nie odpowiedziałem. Leżałem na plecach, patrząc w sufit, jakby miał mi podpowiedzieć, co mam zrobić. Sufit milczał. Tak samo jak ja.
Po prostu... przestała mnie interesować
Zacząłem się zastanawiać, czy to nie ja jestem problemem. Czy to nie we mnie coś się wypaliło, wypłowiało, zdechło po cichu. Bo przecież nie wydarzyło się nic konkretnego. Nie zdradziła mnie. Nie zrobiła mi krzywdy. Po prostu... przestała mnie interesować. Czasem patrzyłem, jak myje naczynia albo wiesza pranie i miałem wrażenie, że patrzę na kogoś obcego. Jakby podmieniło ją życie, a ja zostałem z jakąś wersją zastępczą, niedopasowaną, jak źle wszyty guzik.
Może to nie ona się zmieniła. Może ja się zmieniłem. Może jestem jednym z tych facetów, którzy po czterdziestce głupieją i szukają sensu życia w przelotnych spojrzeniach młodszych kobiet, w fantazjach o zaczynaniu od nowa, w iluzji, że jeszcze mogą coś „naprawić”, zanim będzie za późno.
Tylko że... ja nic nie robię. Ani nie zdradzam, ani nie próbuję ratować. Tkwię. W półprawdach, w połowie zdania, w połowie życia. Wieczorami siedzę sam w kuchni i wpatruję się w parującą herbatę, jakbym mógł w niej zobaczyć odpowiedź. Odpowiedzi nie ma. Jest tylko cichy dźwięk lodówki i światło zza okna, które przypomina mi, że życie toczy się gdzieś indziej.
Pomyślałem kiedyś, że gdybym miał wypadek i stracił pamięć, to może bym się w niej zakochał na nowo. Bo zapomniałbym, co mnie od niej odsunęło. Ale to przecież nie działa tak. Pamięć to jedno, a serce – drugie. A moje serce już dawno siedzi w poczekalni. I nie wie, na co czeka.
Miałem szansę odejść
Była taka chwila. Tylko jedna. Kiedy mogłem to wszystko skończyć. Znajoma z pracy – rozwiedziona, z błyskiem w oku i tym spojrzeniem, które mówiło więcej niż słowa. Kiedyś zostaliśmy po godzinach. Śmialiśmy się, trochę za długo, trochę za cicho. I wtedy położyła mi dłoń na przedramieniu. Nie cofnąłem się. Patrzyła na mnie z uważnością, jakiej nie czułem od lat.
– Czemu jesteś z kimś, kogo już nie kochasz? – zapytała bez owijania w bawełnę.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Powinienem coś powiedzieć. Że dzieci. Że stabilizacja. Że kredyt. Ale żadna z tych odpowiedzi nie miała sensu. Powiedziałem tylko:
– Bo nie wiem, jak się odchodzi.
I wtedy uśmiechnęła się smutno, zabrała dłoń i wróciła do komputera. Nic się między nami nie wydarzyło. Nic się nie musiało wydarzyć. Bo w tej sekundzie zrozumiałem, że ja sam siebie trzymam w klatce. Że wcale nie jestem więźniem małżeństwa. Jestem więźniem własnego strachu.
Nie miałem odwagi. Wróciłem do domu, jak zawsze. Zjadłem zupę, zapytałem o rachunki, obejrzałem wiadomości. Wieczorem położyłem się obok niej, tak jak zawsze – na skraju łóżka, plecami. Słyszałem jej oddech, równy, spokojny. Pewnie myślała, że wszystko jest już dobrze. Nie było. I nie będzie. Po prostu się do tego przyzwyczaiłem.
Za stary, żeby zaczynać od nowa
Siedzę tak czasem i myślę, że mógłbym jeszcze coś zmienić. Że to nie jest za późno. Że może gdybym spakował walizkę, pojechał gdzieś na miesiąc, dwa, to zrozumiałbym, czego mi brakuje. Ale potem przychodzi rano. Trzeba odwieźć córkę na zajęcia, kupić karmę dla kota, zapłacić rachunki. I znowu jest dzień jak każdy.
Nie kocham jej. Nie czuję nic, oprócz zmęczenia i wyrzutów sumienia, że trwam w tym wszystkim bez sensu. Jednak wiem, że nie odejdę. Bo jestem za stary, żeby zaczynać od nowa. Bo nie mam w sobie już tego ognia, który kiedyś mnie pchał naprzód. Bo jestem zmęczony. I boję się. Boję się samotności bardziej niż tej nijakości, w której teraz tkwię.
Czy to tchórzostwo? Pewnie tak. Może też coś w rodzaju lojalności. Bo choć już jej nie kocham, to wciąż chcę, żeby miała dom. Żeby nie musiała wszystkiego budować od zera. Może to głupie. Może okrutne. Ale taka jest prawda.
Jacek, 50 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nie ma we wsi dziewczyny, która nie miałaby chrapki na mojego brata rolnika. Skubany zna skuteczne tajniki podrywu”
- „Mama nie szczędziła mi złośliwości i o wszystko robiła aferę. W końcu dojrzałam do tego, by postawić sprawę jasno”
- „Mąż spakował walizki i uciekł do Ameryki, a mnie zostawił samą z trójką dzieci. To on miał być głową rodziny, a nie ja”