„Już na naszym weselu wiedziałam, że mąż i ja nie pasujemy do siebie. Niektórym słoma z butów wystaje nawet na salonach”
„Rodzina Kamila zdominowała parkiet. Śpiewali głośno, klaskali, kręcili się w kółko, wciągali kolejnych kuzynów i ciotki w korowody. Krzyki, przyśpiewki, dzikie „hop-hop!”. To nie była spontaniczna zabawa, to było coś w rodzaju przejęcia sali”.

- Redakcja
Urodziłam się i wychowałam w Warszawie, w rodzinie, która od zawsze wierzyła w siłę edukacji i swobodę wyboru. Moja mama to prawniczka, tata wykłada na uniwersytecie. W naszym domu więcej było książek niż sztućców, a rozmowy o etyce i wolności słowa przy śniadaniu to była norma.
Byliśmy różni
Kiedy poznałam Kamila, byłam na trzecim roku socjologii. On studiował informatykę i nosił za duże bluzy. Pochodził z małej wsi na Podkarpaciu, gdzie każdy zna każdego, a ksiądz z ambony przypomina o lokalnych wyborach. Szybko odkryliśmy, że dzielą nas światy – ale przez długi czas właśnie to nas do siebie przyciągało. Dla mnie Kamil był opowieścią o prostocie i tradycji. Ja dla niego byłam oknem na inne życie – mniej posłuszne, bardziej niezależne.
Na naszym weselu po mojej lewej stronie siedziała rodzina Kamila – gwarna, rozemocjonowana, zachwycona ilością jedzenia, choć, jak się szybko okazało, niekoniecznie jego formą. Po prawej stronie moja – powściągliwa, obserwująca świat z dystansem, niekiedy wręcz ironicznym.
– To niby co to jest? Kaczka z pomarańczami? Dajcie schabowego – burknął wujek Kamila, patrząc z niechęcią na elegancki talerz.
– A to coś zielonego? – dopytywała ciotka, szturchając widelcem rukolę. – Takie coś to my kurkom dajemy.
Z drugiej strony stołu, niemal szeptem, kuzynka mojej mamy rzuciła do cioci Basi:
– Wujek Kamila to chyba z jakiegoś skansenu, nie?
Słyszałam to wszystko. I komentarze, i niezadowolone pomruki, i wymuszone śmiechy. Kamil skinął do mnie porozumiewawczo, uśmiechnął się i rzucił:
– No, kochanie, wieś przyjechała do miasta. Będzie się działo.
Nie dogadywali się
Spojrzałam na niego, licząc, że doda coś, co rozładuje napięcie, że uściśnie moją dłoń pod stołem albo chociaż popatrzy na mnie ze zrozumieniem. Ale on po prostu się uśmiechnął, jakby wszystko było w porządku. A ja zaczynałam czuć, że to nie jest śmieszne.
To miało być wesele, a nie przedstawienie, w którym jedni grają prostaczków, a drudzy elity. Miałam nadzieję, że goście po prostu się rozkręcą, że znajdą wspólny język. Zamiast tego czułam, że siedzę pomiędzy dwoma światami, które tylko czekają, żeby się o coś pokłócić.
Mogłam udawać, że tego nie słyszę. Mogłam śmiać się z żartów Kamila. Ale coś we mnie zaczęło się spinać. To miał być nasz dzień, a ja już wtedy wiedziałam, że łatwo nie będzie.
Nie minęła nawet godzina, gdy zaczęło się na dobre. Wujek Kamila, ten od schabowego, wstał od stołu z kieliszkiem w dłoni i bez żadnego zapowiedzenia zaczął śpiewać. Głośno, donośnie, z szerokim uśmiechem na twarzy.
– A teraz, panowie! Hej, sokoły! – zawtórował sobie i zachęcał do wspólnego śpiewania, uderzając dłonią w stół w rytm.
Było mi wstyd
Kamil się śmiał, jego kuzyni też podchwycili melodię. Z drugiej strony sali zrobiło się ciszej. Moja kuzynka Ola spojrzała na mnie z uniesioną brwią, a potem powiedziała półgłosem, ale wystarczająco głośno, by wujek to usłyszał:
– Może ktoś mu powie, że to nie jest wiejska potańcówka?
Wujek urwał w pół frazy. Popatrzył w kierunku Oli, potem na mnie, potem z powrotem na Kamila.
– Miastowe pyszałki – mruknął. – Nic, tylko by kpiły, a duszy to nie mają za grosz.
Kamil wstał szybko, może trochę zbyt demonstracyjnie.
– Wujku, spokojnie, to tylko żart. Nie warto się spinać. Prawda, kochanie?
Nie zdążyłam odpowiedzieć. Ola wyglądała, jakby zaraz miała coś dorzucić, ale zanim zdążyła otworzyć usta, złapałam ją za rękę i szepnęłam:
– Cicho, nie teraz.
Kłócili się
Czułam, jak cała atmosfera przy stole się zmienia. Już nie było śmiechów, nawet te uprzejme, wymuszone wymiany zdań jakoś ucichły. Nie wiedziałam, czy bardziej wstydzę się za Olę, czy za wujka Kamila. Tak bardzo chciałam, żeby to było wesele, które nas połączy, a nie scena z nieudanej komedii.
Rodzina Kamila zdominowała parkiet. Śpiewali głośno, klaskali w rytm, kręcili się w kółko, wciągali kolejnych kuzynów i ciotki w korowody. Krzyki, przyśpiewki, dzikie „hop-hop!” i wyciąganie kieliszków w górę. To nie była spontaniczna zabawa, to było coś w rodzaju przejęcia sali. A może demonstracja – jak bawi się „prawdziwa rodzina”.
I wtedy wujek Kamila, ten sam, który wcześniej śpiewał „Hej, sokoły”, ruszył w stronę naszej strony sali i zaprosił do tańca ciocię Krysię – siostrę mojej mamy. Zrobił to z uśmiechem, może nawet z dobrymi chęciami, ale ciocia odsunęła się i powiedziała bardzo wyraźnie:
– Trochę kultury by się przydało.
Wujek zamarł. Stał tak sekundę, może dwie, a potem roześmiał się, ale w tym śmiechu nie było nic wesołego.
– Kultury? A wy co, lepsi jesteście? Może lepiej, żebyście do nas nie przyjeżdżali wcale.
Byłam wściekła
Podniosłam się gwałtownie z miejsca. Kamil dołączył do mnie. Serce waliło mi jak oszalałe. Czułam, że albo teraz coś powiem, albo za chwilę nie zostanie nic do powiedzenia.
– Dość tego! – krzyknęłam. – To nasze wesele, nie wasza bitwa!
Nagle zapadła cisza. Parkiet opustoszał, stoły przycichły. Wujek Kamila odwrócił się na pięcie i odszedł bez słowa. Ciocia Krysia poprawiła chustkę na ramieniu i spojrzała w sufit. Ludzie jakby zamarli w oczekiwaniu, aż coś się wydarzy. Ale nic się nie wydarzyło.
Wyszliśmy tylnym wyjściem, ledwo mówiąc do siebie słowo. Zostawiliśmy za sobą gwar, muzykę, niewygodne spojrzenia. Usiadłam na kamiennym murku za salą, przyłożyłam dłonie do policzków, jakbym chciała schować się przed całym tym dniem. Kamil stanął kilka kroków dalej, z rękami w kieszeniach. Milczał. Ja też nie potrafiłam mówić.
– Nie tak to miało wyglądać – powiedziałam w końcu, cicho, bardziej do siebie niż do niego.
– Mówiłem ci, że oni są inni. Ale twoi też nie są święci – odpowiedział i wzruszył ramionami.
– Może to nie był dobry pomysł… – rzuciłam, nie patrząc na niego. – Cały ten ślub, całe to łączenie światów, które nie chcą się spotkać. Może to wszystko było naiwne.
– Czyli co? Żałujesz, że się pobraliśmy? – zapytał ostrożnie.
Nie odpowiedziałam.
To był koszmar
Patrzyłam przed siebie, na zgaszone latarnie i kawałek trawnika, na którym leżała plastikowa butelka.
– Ja po prostu nie wiem, czy dam radę żyć między tymi dwiema rodzinami. Jedni mnie nie rozumieją, drudzy patrzą z góry. Stoję między nimi i próbuję wszystkich zadowolić.
Kamil podszedł bliżej, usiadł obok. Siedzieliśmy tak chwilę, każde w swojej ciszy.
– To się da przeżyć – powiedział po dłuższej chwili. – Nie muszą się lubić. Wystarczy, że my się kochamy.
– Tylko czy to wystarczy?
W mojej głowie kłębiły się tysiące myśli. Bałam się, że to, co dziś zobaczyłam, to nie był wyjątek. Że tak właśnie będzie wyglądało nasze życie – między moją rodziną, która będzie Kamila wiecznie oceniać, a jego bliskimi, którzy nigdy nie będą czuli się częścią mojego świata. Zaczęłam się bać, że uczucie to nie wszystko, że do życia potrzeba czegoś więcej niż tylko chęci.
Zaczęłam się zastanawiać, czy pokochałam człowieka, czy wyobrażenie o nim. Bo może miłość to za mało, gdy dwie rzeczywistości nie mają punktów wspólnych. Może potrzebne jest coś więcej – nie tylko uczucie, ale gotowość do życia w świecie drugiej osoby.
Monika, 29 lat
Czytaj także:
- „Na 50. urodziny mój mąż dostał ode mnie wniosek rozwodowy. Przy 200 gościach podziękowałam mu z nawiązką za zdradę”
- „Gdy urodziłam córeczkę, płakałam ze szczęścia. Cały urok macierzyństwa odebrała mi jednak moja własna matka”
- „Poświęciłam wszystko, by mąż zrobił karierę. Po 10 latach zrozumiałam, że lojalność czasem działa tylko w jedną stronę”