Reklama

Tak, jestem kociarą. Kocham te zwierzęta i zwykle spotykam się ze zrozumieniem otoczenia. Największego wroga mam we własnej rodzinie.

Reklama

Stara panna z kotami... No ładnie! – niby żartem dogryza mi moja mama.

– Który facet weźmie taką dziewczynę?! Wyszłabyś, zabawiła się, poznała kogoś...

– Dziękuję za propozycję, ale nie mam ochoty – cedzę w takich chwilach przez zaciśnięte zęby.

Można by pomyśleć, że mama wolałaby żebym chodziła po dyskotekach, niż zajmowała się moim Miauczkiem, Puszkiem i Rudym. „Taka już jestem i nic na to nie poradzę!” – myślę wtedy ze złością, modląc się jednak, by nie wszyscy faceci byli tacy, jak twierdzi mama.

Zobacz także

Ale pewnego dnia...

Ale fakty są nieubłagane i mówią same za siebie: rzeczywiście w porównaniu z moimi rówieśniczkami na randki chodzę rzadko, a wieczory zamiast na dyskotece spędzam, dokarmiając okoliczne koty lub czytając, wsłuchana w mruczenie moich puchatych przyjaciół. Gdy koleżanki opowiadają o chłopakach, uprzejmie słucham, ale ode mnie podobnych rewelacji raczej nie usłyszą. Bo na ostatnim spotkaniu z facetem byłam... oj, uzbierałby się rok. A i tak jedyne, co pamiętam z tej feralnej randki, to niepokój, bo nie byłam pewna, czy nakarmiłam przed wyjściem każdego z moich czworonożnych pupili.

Powoli więc godziłam się już z myślą, że moja mama ma rację. W końcu nie każdy musi zaznać uroków bujnego życia uczuciowego, ale ja i tak miałam coś więcej: bezwarunkową kocią miłość. Głos rozsądku, a może bardziej mamy i koleżanek, podpowiadał mi, że taki jest los kociary. Ale pewnego dnia...

Wróciłam późno z pracy i od razu zauważyłam, że coś nie gra – Rudy nie przybiegł do mnie, gdy otworzyłam drzwi.

– Kici, kici, koteczku...! – wołałam.

Zaglądałam pod stoły i szafy. Wreszcie znalazłam go: siedział biedaczek w kącie, nie miał siły nawet zamiauczeć!

– Co się stało? – pogłaskałam go.

Był cały rozpalony i po chwili kichnął. „Jest chory!” – stwierdziłam. „Jutro z samego rana muszę biec do weterynarza!”.

Tej nocy nie zmrużyłam oka. Modliłam się tylko, by Rudy dotrwał do rana.

W klinice weterynaryjnej byliśmy pierwszymi pacjentami. Powitał nas sympatyczny blondyn. Troskliwie zajął się Rudym, ale jego diagnoza nie była wesoła.

– To kocia grypa... Jeśli ma Pani w domu więcej zwierząt, radziłbym znaleźć kogoś, kto będzie się mógł Rudym przez kilka dni zaopiekować.

– Nikogo takiego nie mam... – westchnęłam ciężko.

Moja mama ma psa, a koleżanki nie kwapiły się do pomocy. Do tego musiałam biec do pracy...

– Proszę go zostawić u mnie do wieczora. Może do tego czasu coś pani wymyśli. – ulitował się nade mną weterynarz.

Gdy po południu wróciłam do kliniki, kot spał spokojnie w boksie, a weterynarz krzątał się przy innym pacjencie.

– Bardzo panu dziękuję... Choć prawdę mówiąc, nie wiem, co zrobić z Rudym. Wciąż nie znalazłam chętnego do opieki... – powiedziałam.

– My, kociarze, nie mamy łatwo – weterynarz uśmiechnął się do mnie. – Chętnie zabiorę Rudego do siebie.

– Byłoby cudownie – odetchnęłam.

– Właśnie miałem ostatniego pacjenta, więc możemy już się zbierać. Dobrze by było, żeby pojechała pani ze mną... – uśmiechnął się lekko – …żeby Rudy nie czuł się samotny.

A więc są faceci, którzy mają tego samego bzika co ja

Ten wieczór trwał długo. Miałam zostać kilka minut, dopóki Rudy się nie oswoi z nowym otoczeniem, ale przy lampce wina przegadałam z Jackiem (przeszliśmy na ty) kilka godzin. Okazało się, że on uwielbia koty, tak jak ja. Gdy tuż przed północą zbierałam się do wyjścia, odprowadził mnie i powiedział:

– Rzadko spotyka się kogoś o tak wrażliwym sercu. Zobaczymy się jeszcze?

– O... oczywiście – wyjąkałam.

Rudy wyzdrowiał kilka dni później, ale my z Jackiem nie przestaliśmy się spotykać. Nie opowiedziałam jeszcze mamie o moim pierwszym związku.

Uśmiecham się tylko, gdy słyszę jej narzekanie:

– Panna z kotami.... Kto cię zechce?!

Reklama

Nie chcę zapeszać, ale chyba znalazłam swojego księcia.

Reklama
Reklama
Reklama