„Kochanek rozkochał w sobie moją naiwną matkę i obrócił jej życie w perzynę. Jednak kanalia zawsze będzie kanalią”
„Byłam pewna, że Ron nie pojawi się już nigdy w naszym życiu, a właściwie w życiu mamy, ale się myliłam. Facet był jak wirus : kiedy wydaje się, że wreszcie złapałaś odporność, zmienia sposób działania i znów atakuje".
- Magdalena, 34 lata
Byłam pewna, że Ron nie pojawi się już nigdy w naszym życiu, a właściwie w życiu mamy, ale się myliłam. Facet był jak wirus grypy: kiedy wydaje się, że wreszcie złapałaś odporność, zmienia sposób działania i znów atakuje. Dlatego, kiedy przyszedł list z kancelarii adwokackiej wzywający mamę do uczestnictwa w odczytaniu testamentu po tym sukinsynu, powiedziałam twardo:
– Nie ma mowy, mamuś, nigdzie nie jedziesz. Nie minął nawet rok, jak opuściłaś szpital, a lekarstwa bierzesz do tej pory! Zapomnij o tym facecie, żywym czy martwym, bo inaczej znowu skończysz w wariatkowie.
– Wyleczyłam się z niego, Madziu, naprawdę! – zapewniła mama, tuląc urzędowy dokument do piersi niczym skarb. – A poza tym, Ron umarł… Nie żyje, więc nie może mi już w żaden sposób zaszkodzić, prawda?
Nie byłam tego wcale taka pewna, widząc jak oczy mamy w jednym momencie zaszły łzami, kiedy wypowiedziała słowo: „umarł”…
Pieprzony gnój. Powinien wyzionąć ducha dużo, dużo wcześniej, zanim obrócił nasze życie w perzynę. Zanim rozkochał w sobie moją naiwną matkę, zdefraudował jej oszczędności i zniknął z następną wybranką swego pojemnego serca. Uważałam, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest spalenie listu od adwokata i spuszczenie popiołu po nim w toalecie. Raz, dwa – kilka prostych ruchów i zapominamy, że listonosz w ogóle coś przyniósł.
– Ależ tak nie można – zaprotestowała mama, gdy podzieliłam się z nią tym pomysłem. – To pismo urzędowe. Może będzie do czegoś potrzebne?
Chyba do podtarcia, pomyślałam i kazałam jej obiecać, że nie pojedzie do żadnego notariusza.
– I gdzie to niby jest? – dopytałam dla pewności. – Koszalin? Jakieś pięćset kilometrów do przejechania, co przekłada się oczywiście na gotówkę – prychnęłam. – Nie stać cię na taką przygodę, mamo.
Kiwnęła skwapliwie głową na znak, że zgadza się ze mną w stu procentach, po czym uściśliła z uśmiechem:
– Chyba, że byłoby to po drodze, prawda?
– Nie, nie i jeszcze raz nie! – podniosłam głos.
Chciałabym pożegnać się z Ronem, zanim wyjedzie…
Wiedziałam, co jej zaświtało… Obiecałam poświęcić trzy dni i wyskoczyć razem z mamą nad morze. To, że było dawno po sezonie nie miało dla niej znaczenia, chodziło głównie o kontakt z wodą, nie z ludźmi. Podobał mi się ten pomysł, bo i mnie potrzebny był mały oddech, a nic tak nie wycisza, jak spacer po pustej plaży. Ale żebym ekstra przesuwała urlop i gnała do Koszalina, by słuchać urzędnika reprezentującego gnoja, który zrujnował życie matki? Nie sądzę.
Dwa tygodnie później pędziłam swoją toyotą na północ, dziwiąc się samej sobie, że znowu uległam. Naprawdę, muszę być bardziej asertywna i stanowcza, czyli wyrobić w sobie dokładnie te cechy, których brak wciąż zarzucam mamie.
– Przyjedziemy dużo za wcześnie – zauważyłam. – Może zatrzymajmy się gdzieś i coś zjedzmy?
– W Koszalinie sobie zjemy, kochanie – zaprotestowała z podejrzanym zdecydowaniem.
Czyżbym nie była wtajemniczona we wszystkie aspekty historii testamentu niewiernego kochanka?
– Chyba nie myślałaś, że skusił mnie zapis w testamencie? – wyjaśniła niewinnym tonem, gdy ją przycisnęłam. – Chciałabym się pożegnać z Ronem, zanim wróci do swojego kraju.
Zamurowało mnie.
– To on żyje?! – wykrzyknęłam zdumiona.
– Nie bądź niemądra, Madziu. Ktoś z rodziny zabiera jego prochy, ale najpierw będzie ceremonia pogrzebowa dla przyjaciół z Polski.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem – ależ dałam się podejść!
Z jednej strony, byłam ciekawa, iluż to przyjaciół mógł mieć ten cwaniak, z drugiej, obawiałam się o mamę… Zachowywała się tak, jakby w głębi duszy liczyła na to, że u celu drogi czeka na nią list z przeprosinami i wyznaniem miłości, wiązanka pąsowych róż oraz historyczna koperta z gotówką, która zniknęła wraz z Ronem.
Było jednak za późno, by cokolwiek zmienić, bo dojeżdżałyśmy do Koszalina. Poganiana przez mamę, zjadłam połowę pizzy zamówionej w lokalu pamiętającym jeszcze siermiężne czasy PRL, popiłam całkiem smaczną kawą i wsiadłam z powrotem do samochodu. Odszukanie kaplicy, w której miała się odbyć ceremonia pogrzebowa, zajęło mi trochę czasu, ale spóźniłyśmy się nieznacznie. Mama kupiła jeszcze w pobliskiej kwiaciarni wiązankę, a ja nie miałam już ochoty na strofowanie jej. W końcu to dorosła osoba.
W centrum kaplicy na podium stała alabastrowa urna z prochami Rona, a żałobnicy zajmowali miejsca. Z ukrytych głośników sączyła się muzyka organowa, mająca stworzyć odpowiedni nastrój, ale dwie kobiety z pierwszego rzędu jakoś nie mogły się wczuć w role, bo jedna drugiej usiłowała wyszarpnąć krzesło.
– Niezły cyrk – szepnęłam do mamy. – Ciekawe, o co chodzi?
– Te dwie panie – stojący obok mężczyzna pośpieszył z wyjaśnieniem – to wdowy po panu Ronaldzie, a że jedna z nich jest Amerykanką, a druga nie zna angielskiego, więc mają problem z dogadaniem się… Każda jest święcie przekonana, że należy jej się honorowe miejsce.
– Przecież Ron był wdowcem – jęknęła mama i klapnęła bez sił na krześle, które usłużnie podsunął jej nieznajomy. – Jego żona umarła!
– Mecenas Kuśmierczuk – przedstawił się nasz rozmówca. – Pełnomocnik zmarłego. Niestety, mój klient był żonaty i to, jak się okazało, dwukrotnie. Nie miał nigdy okazji owdowieć… Oczywiście, bigamia jest przestępstwem, ale prawo ma za krótkie ręce, by ścigać ludzi w zaświatach.
Mama była w szoku, że jej kochanek oszukiwał też inne
Zaśmiał się, nerwowo zasłaniając usta ręką. A więc to on zaprosił mamę na pogrzeb i odczytanie testamentu… Jakoś, mimo dobrych manier, nie wzbudził mojego zaufania. Zauważyłam za to całkiem sympatycznego chłopaka w moim wieku, stojącego samotnie pod ścianą. Ciekawe, kim był dla niego zmarły?
Nie mogłam się jednak skoncentrować na przystojniaku, bo moją uwagę zaprzątała mama. Cóż, właśnie się dowiedziała, że jej kochanek był oszustem, i to z pierwszej ligi, więc miała prawo się dziwnie zachowywać. Siedziała sztywno jak posąg, wpatrując się w przestrzeń przed sobą. Wyjęłam dyskretnie z torebki tabletki uspokajające i szturchnęłam ją w ramię, podsuwając jednocześnie przed oczy pudełko z lekarstwem. Mama spojrzała, uśmiechnęła się leciutko i pokręciła głową, co oznaczało, że się trzyma i nie ma powodu do paniki. W międzyczasie kobiety w pierwszym rzędzie jakoś się umościły, odsuwając jednak swoje krzesła na bezpieczną odległość, a świecki mistrz ceremonii zaczął przemowę.
Trzeba przyznać, że nie ściemniał za dużo i nie wybielał nieżyjącego. Streścił pokrótce jego życie, szybko skupił się na uczuciach żałobników i zgrabnie przeszedł ku mistycznym zagadnieniom życia i śmierci. Facet musiał chyba uczęszczać na kursy z socjotechniki i psychologii tłumu, bo, mimo awantury wdów na początku spektaklu, stworzył całkiem sympatyczną atmosferę. Nawet mama, oszołomiona informacjami sprzedanymi przez adwokata, słuchała go z uwagą.
Uznałam, że mogę wyjść zapalić. Na zewnątrz przechadzał się chłopak, na którego niedawno zwróciłam uwagę. Skinął mi głową i uśmiechnął się. Odwzajemniłam uśmiech, mając nadzieję, że z odległości nie widzi rumieńca na moich policzkach, który, sądząc po gorącu, jakie poczułam, bez wątpienia się pojawił. Udając zainteresowanie czymś w koronie drzewa, odwróciłam się plecami do przystojniaka i na wszelki wypadek odeszłam parę kroków dalej. Nie był namolny, co oczywiście natychmiast poczytałam mu na plus. Wypaliłam swojego papierosa, ani razu nie zaszczycając go spojrzeniem, choć kosztowało mnie to trochę wysiłku, a kiedy się odwróciłam, nikogo nie było. Poczułam ulgę, ale jednocześnie modliłam się, żeby nie zniknął definitywnie: oby się okazało, że po prostu wrócił do kaplicy! Może to kierowca którejś ze starszych kobiet uczestniczących w ceremonii?
Musiałam strugać taką niedostępną księżniczkę?
Żałobnicy zaczęli wychodzić.
– Tu jestem, Madziu – usłyszałam za plecami głos mamy. – Jedziemy teraz do biura notarialnego.
– Mam nadzieję, że nie zamierzasz walczyć z tymi wariatkami z pierwszego rzędu o spadek po królu oszustów – prychnęłam zła, że nigdzie nie mogę wypatrzyć chłopaka.
Pod ziemię się zapadł, czy co?
– Nie mów tak, córeczko – poprosiła mama. – Ja naprawdę kochałam tego człowieka i chciałabym zachować w pamięci to, co najlepsze. Żaden spadek mnie nie obchodzi, ale ponieważ zostałam uwzględniona w testamencie, muszę podpisać zrzeczenie się praw, więc jedźmy do tego biura, a potem już prościutko nad morze.
Powoli poszłyśmy na parking. Wciąż nie mogłam pogodzić się z myślą, że przystojniak zniknął i wszelkie szanse na jakikolwiek ciąg dalszy zostały bezpowrotnie zaprzepaszczone, oczywiście przeze mnie. Musiałam strugać taką niedostępną księżniczkę?
Byłam chyba zmęczona całodzienną jazdą, bo dwukrotnie pomyliłam drogę, szukając kancelarii adwokackiej. Jak zwykle dotarłyśmy ostatnie. Wszystkie zainteresowane strony czekały na nas przed wejściem, w sumie cztery kobiety w różnym wieku, które dały się nabrać na czar Rona. Jedna z nich była prawną żoną, druga sądziła, że nią jest, do tego moja naiwna mamusia i niewiele ode mnie starsza dziewczyna, która mogła być ostatnią zdobyczą podrywacza. Był też pan mecenas z fałszywym uśmiechem przyklejonym do pospolitej facjaty i (o radości) moje „ciacho”, stojące jak zwykle pod ścianą. Nasze spojrzenia się skrzyżowały i znów zostałam obdarzona uśmiechem, który tym razem przezornie odwzajemniłam.
– Proszę wszystkich do biura – powiedział pan mecenas otwierając drzwi.
– Ja poczekam tutaj – szepnęłam do mamy.
Skinęła głową i z resztą kobiet, patrzących na siebie z nieukrywaną wrogością, zniknęła w budynku. Miałam nadzieję, że chłopak dotrzyma mi towarzystwa i nie pomyliłam się. Tym razem nie udawałam niezdobytej twierdzy, spojrzałam mu prosto w oczy i zagadałam pierwsza.
– Głupia sprawa z tym spadkiem, co nie?
Skinął głową i podszedł z wyciągniętą ręką.
– My name is Jack – przedstawił się po angielsku i dodał: – Słabo mówi polski.
Coś mi zaczęło nie pasować, a może, wręcz przeciwnie, wszystko zaczęło się układać w logiczną całość. O, nie, pomyślałam, to byłoby cholernie niesprawiedliwe…
– Jesteś Amerykaninem? – spytałam, przechodząc na angielski.
Skinął głową.
– Ten w urnie był moim ojcem.
– Kur…, więc jednak! – wyrwało mi się bezwiednie.
Jego wyciągnięta ręka zawisła w próżni, a mnie nagle przeszła chęć na jej uściśnięcie. No jasne, takie same oczy i ten sposób mówienia. Jak mogłam nie zauważyć podobieństwa do Rona? Zdezorientowany moim zachowaniem Jack opuścił dłoń i powiedział:
– Też go nienawidzę.
Jack zaprasza mnie do Paryża. Może skorzystam?
Tym razem mnie zrobiło się głupio. Czy syn może odpowiadać za czyny ojca? Poza tym, deklaracja mogła być prawdziwa. Miał powody, by nie darzyć sympatią faceta, który zostawił jego i matkę. W sumie, jechaliśmy na tym samym wózku.
– Magdalena – zdecydowałam się i wyciągnęłam rękę w jego stronę.
Jack przyjechał na pogrzeb na prośbę swojej matki i służył jej, zupełnie jak ja mojej, głównie za kierowcę. Był przeciwny temu, by wykłócała się o spadek po oszuście, ale uparła się i nie miała zamiaru odpuścić. W ogóle, jak podkreślił, czuł się bardzo zażenowany uczestnicząc w całej aferze i podejrzewał, że cały spadek to jedno wielkie oszustwo.
– Wystarczy spojrzeć na jego życie – zakończył. – To przecież też była ściema. Czemu te kobiety tego nie dostrzegają?
Jakbym słyszała siebie! Mama wyszła jako pierwsza. Spojrzała na nas, uśmiechnęła się i skinęła głową Jackowi. Nie poganiała mnie, ale rozmowa już się nie kleiła, więc czas był się pożegnać. Zdążyliśmy jeszcze wymienić się numerami telefonów, a Jack zaprosił mnie do Paryża, gdzie pracował dla swojej firmy. Kiedy już siedziałyśmy z mamą na plaży, spytała mnie, czy skorzystam z tego zaproszenia.
– Czemu nie? – odparłam z udawanym wahaniem. – Zawsze chciałam tam pojechać.
Spojrzała znad okularów z wyrazem rozbawienia w oczach i pokręciła z niedowierzaniem głową.
– Sama nie wiem – powiedziała. – Czy powinnam cię odwodzić od tego pomysłu, czy zachęcać? Zresztą to i tak nie ma znaczenia, bo jak zwykle zrobisz to, co zechcesz.
– Zupełnie jak ty – dodałam i roześmiałyśmy się.
Co do spadku po Ronie, oboje z Jackiem mieliśmy rację: to była ściema, ostatnie oszustwo, które zaserwował swoim kobietom. Mama i nieznajoma dziewczyna zrezygnowały z jakichkolwiek roszczeń, bo i tak marne były ich szanse przy żonach, nie mających zamiaru odpuścić. Żony, legalna i mniej legalna, wzięły spadek na pół z całym dobrodziejstwem inwentarza i wkrótce okazało się, że przejęły głównie masę długów do spłacenia. Teraz użerają się z wierzycielami zmarłego męża. Całą historię na bieżąco relacjonuje mi przez telefon Jack. Nadal zaprasza mnie do Paryża i nawet zarezerwowałam już przelot. Paryż jest podobno piękny na wiosnę.
– Tak, a najlepsze kasztany są na placu Pigalle – dogaduje mama, uśmiechając się z tą swoją miną mistrza Yody.
Rozumiem, że ma prawo do swoich obaw i doceniam, że nie próbuje mnie nimi karmić. Wiem, co robię, i w odróżnieniu od niej znam się na ludziach.