„Kazali mi wziąć ślub z nieznajomą i przeprowadzić się do lasu. Miałem wywiązać się z umowy sprzed lat”
„Mój ojciec był pierwszym mężczyzną z rodziny, który nie dotrzymał umowy, zawartej przed wieloma laty z tymi dziwnymi ludźmi. Teraz ode mnie wymagali, żebym dotrzymał danego słowa”.
- Zygmunt, 35 lat
Zaproszenie na wesele kuzyna przyszło w najlepszym możliwym czasie. Tydzień po finalnej rozprawie rozwodowej, trzy dni po tym, jak musiałem ogłosić upadłość swojej niewielkiej firmy – co było związane z tym, że była żona postanowiła puścić mnie w skarpetkach. A może nawet i bez.
Kuzyna Franka nie znałem. Mieszkał we wsi, z której pochodził mój ojciec, ale dokąd nigdy nie trafiłem. Wiedziałem tylko, że ojciec pokłócił się z rodzicami i wyjechał. Dopiero kiedy zachorował i zdał sobie sprawę, że nie zostało mu wiele czasu, wyjaśnił, na czym polegał ich konflikt.
– Widzisz, synu, mój ojciec, a twój dziadek, po którym masz imię, chciał, bym ożenił się z pewną dziewczyną z innej wioski. Twierdził, że taka jest umowa między rodami i że to bardzo ważne. A ja już kochałem twoją mamę. Poznaliśmy się na studiach. Te studia też były kością niezgody między mną a rodzicami. Oni chcieli, bym przejął gospodarstwo i prowadził je zgodnie z tradycją. A ja… ja tęskniłem za innym życiem. Za miastem. Wiesz, że jestem zwierzęciem miejskim. Wyobrażasz mnie sobie w kufajce, pijącego piwo na ganku domu i przerzucającego widłami gnój?
Nie wyobrażałem sobie. Mój ojciec wydawał się urodzonym mieszczuchem, który nie może żyć bez kawiarni, wypadów do teatru. Razem z mamą korzystali z miejskich atrakcji, kiedy tylko mogli. To było ich życie.
– No właśnie – pokiwał głową. – Więc postawiłem się ojcu. A on powiedział, że w takim razie mam się wynosić i że wykreśla mnie z rodziny.
Zobacz także
Tata wyjechał, ożenił się z mamą i ułożył sobie życie w dużym mieście. Dziadek nigdy mu nie wybaczył.
– Ale co to za układ? – spytałem.
Tata tylko pokręcił głową.
– Nie wiem. Kiedy pytałem, ojciec odparł, że wszystkiego się dowiem po ślubie. I że to kwestia honoru rodziny. A z honorem to jak z wiarą w Boga – albo wierzysz bez dowodów, albo twoja wiara jest nic niewarta. Jednak moja miłość do twojej matki była silniejsza. Dzięki temu istniejesz – powiedział i popatrzył na mnie wyzywająco, jakby chciał, bym przyznał, że moje istnienie jest dowodem, że dobrze zrobił.
Wtedy dopiero zrozumiałem powód smutku, który czasami widziałem w jego oczach. Tata miał głębokie poczucie winy. I tęsknił za rodziną. Tym bardziej doceniłem jego miłość do mamy i do mnie.
Złośliwość rzeczy martwych
A ja ucieszyłem się z zaproszenia kuzyna na ślub, bo siedziałem w domu, sam, wściekły na byłą, zastanawiając się, co dalej. Ale gniew i poczucie krzywdy nie są dobrymi towarzyszami, a tym bardziej nie podsuwają konstruktywnych idei na przyszłość.
W głowie kłębiły mi się dziecinne pomysły zemsty na eks. Przecięcie opon jej auta i porysowanie karoserii. Opublikowanie na Instagramie jej nieretuszowanych porannych fotek. Albo to zdjęcie, kiedy stoi pijana, w rozmazanym makijażu, i wrzeszczy na mnie, a z jej twarzy wyłazi cała małostkowość i pazerność. Byłem o krok od wrzucenia zdjęcia do sieci… Więc to zaproszenie przyszło w idealnym momencie, bym nie zrobił z siebie totalnego palanta.
Kupiłem nowożeńcom pościel z bawełny egipskiej, spakowałem torbę, zamontowałem rower z tyłu w uchwytach, mając nadzieję, że pojeżdżę po lasach, wsiadłem do auta i po południu pojechałem na Kaszuby poznać moją rodzinę. W połowie drogi poszła mi opona. Kiedy wyciągnąłem zapasową, niemal usłyszałem pełen wyższości głos byłej: „Ty nigdy nie robisz niczego porządnie. Zawsze wszystko za późno”. Miewała rację. Od dawna nosiłem się z zamiarem odwiedzenia wulkanizatora. Ale jakoś nie dotarłem.
Poszukałem w internecie telefonu do najbliższego warsztatu. Po godzinie przyjechał mechanik z lawetą. Dojazd i naprawa opon zajęły trzy godziny. Kiedy znów byłem w trasie, zapadał zmierzch. Do celu miałem jeszcze trzy godziny. Kiedy zjeżdżałem z ekspresówki na drogę krajową, było już dość ciemno. I kiedy pomyślałem, że jak to dobrze, że istnieje nawigacja, telefon siadł.
Zatrzymałem się na poboczu. Nie zauważyłem, że kończy się bateria. Sięgnąłem po ładowarkę samochodową i kabel do telefonu, i zamarłem. Kilka tygodni temu mechanik w warsztacie, kiedy robił przegląd auta, zauważył, że mam zepsute wejście do zapalniczki. A ja wtedy odparłem beztrosko, że umówię się na naprawę za kilka dni. Szczerze mówiąc, w tej chwili nawet zrozumiałem, dlaczego niekiedy doprowadzałem byłą do szewskiej pasji…
Do celu miałem jeszcze czterdzieści kilometrów. To nie tak dużo, prawie byłem na miejscu. Spróbowałem sobie przypomnieć, jaką trasę pokazywał GPS na mapie w telefonie. Ruszyłem. Jakieś dwadzieścia kilometrów później stanąłem w lesie na rozwidleniu wąskich dróg, nie wiedząc, dokąd jechać. Zgubiłem się.
Nieznajoma była piękną kobietą
Była prawie dwudziesta druga. Uznałem, że zjadę na pobocze i prześpię się, a rano może ktoś będzie tędy jechał.
I wtedy w lusterku wstecznym błysnęło światło. Wysiadłem szybko z samochodu. Drogą nadjeżdżała dziewczyna na rowerze. Zatrzymała się obok mnie.
– Zgubił się pan? – spytała głosem, który wywołał szybsze bicie mojego serca.
Z bliska okazało się, że to nie była dziewczyna, a młoda kobieta. Koło trzydziestki, ubrana w sprane dżinsy i czerwoną bluzę. Ciemne włosy miała związane w koński ogon. Jej twarz, a zwłaszcza oczy, zrobiły na mnie piorunujące wrażenie.
Kiwnąłem głową. Bez słowa, jakbym zjadł własny język. Coś w moim wzroku musiało do niej dotrzeć, bo na jej ustach wykwitł delikatny uśmiech.
– Dokąd pan jedzie?
Podałem jej nazwę miejscowości i po chwili dodałem"
– Jadę na ślub mojego kuzyna, Franka. Z Warszawy jadę, pierwszy raz, to się zgubiłem.
Wściekłem się na siebie za to gadulstwo. Zawsze tak było, jak się denerwowałem. I wychodziłem na głupka. Nieznajoma przez chwilę patrzyła na mnie zagadkowym spojrzeniem, bez uśmiechu. Jakby podejmowała decyzję. W końcu powiedziała:
– To w przeciwnym kierunku. Jakieś trzydzieści kilometrów. Droga kręta, jak pan nie wie, to nie trafi. Zapraszam do naszej wioski, na kolację i nocleg. Mam na imię Monika.
Szczerze? Jakby mnie zaprosiła do wioski kanibali, też bym pojechał. Przymocowaliśmy jej rower do uchwytów obok mojego, Monika usiadła obok mnie i powiedziała, którędy jechać.
Jechaliśmy z piętnaście kilometrów, w las. Droga z asfaltowej zmieniła się w szutrową, a potem to już były tylko leśne koleiny. Monika niewiele mówiła. Tyle że mieszka w kolonii znajdującej się głęboko w lesie, że jest tam zaledwie kilka domów należących do jej rodziny i kuzynów. I rzeczywiście, wreszcie wyjechaliśmy na wielką przestrzeń – z domami, ogrodami i spłachetkami pól, a także uroczym jeziorkiem (zobaczyłem je rano) – otoczoną gęstym lasem. Pomyślałem sobie, że dalej od cywilizacji to już chyba w Polsce mieszkać nie można.
Jej ojciec znał mojego tatę
To był bardzo miły wieczór. Poznałem rodziców Monika, którzy przyjęli mnie ciepło. A gdy powiedziałem, kim jestem, i że mój ojciec pochodził z miejscowości nieopodal, stali się jeszcze bardziej serdeczni. Wypytywali mnie o wszystko – czy mam żonę, jaki mam zawód, czy mój ojciec żyje. Widziałem smutek w oczach Marka, ojca Monika, kiedy powiedziałem o śmierci taty. Pokiwał głową.
– Znałem go – powiedział. – To był dobry człowiek. Szkoda, że…
Miałem wrażenie, że chciał coś dopowiedzieć, ale umilkł pod surowym spojrzeniem swojej żony. Uśmiechnąłem się w duchu. Wyraźnie wyczuwało się w rodzinie siłę matriarchatu, nawet jeśli to mężczyzna odzywał się najwięcej. Patrząc po rodzicach Moniki i jej dwóch braciach, wiedziałem już, skąd u kobiety ta uroda. Oni wszyscy byli tacy – i wszyscy mieli zielone oczy. A najpiękniejsze, błyszczące jak klejnoty, były oczy Moniki.
Oddali mi na noc pokój gościnny na poddaszu. Wziąłem prysznic i położyłem się do szerokiego łóżka. Było już dobrze po północy, przez okno docierał do mnie podmuch wiatru pachnący maciejką. Cisza niemal dzwoniła mi w uszach. A przez okno na bezchmurnym niebie widziałem gwiazdy wielkie jak pięści i w takiej ilości, jakich na miejskim niebie nigdy nie można oglądać.
Byłem zachwycony. Ta cisza, zapachy, to poczucie bycia bliżej korzeni sprawiły, że ogarnął mnie głęboki spokój. Nagle pomyślałem, że życie w mieście jest przereklamowane. Zachwyt skrawkiem skweru przy domu żałosny. A przejmowanie się opinią ludzi, których tak naprawdę nie obchodzę, jest czystą głupotą. Chciałem tu być i nigdzie się stąd nie ruszać. Tu byłem bezpieczny.
Wtedy weszła do mojego pokoju. Patrzyłem, jak idzie, w białej koszuli. Stanęła przy łóżku, koszula opadła jej do stóp. Położyła się przy mnie. Coś chciałem powiedzieć, może zapytać, ale zamknęła mi usta pocałunkiem. To była magiczna noc. Powolna, cicha, gorąca. Nie pamiętam, kiedy Monika wstała i wyszła. Spałem.
Kiedy rano zszedłem na śniadanie, w kuchni była tylko jej matka. Potem ojciec wsiadł do mojego samochodu i powiedział, że poprowadzi mnie do rodzinnej miejscowości. Chciałem pożegnać się z Moniką, ale Marek wyjaśnił, że pojechała do pracy.
Byłem niepocieszony. Kiedy dojechaliśmy do drogi, przy której stał drogowskaz prowadzący do rodzinnej osady, mężczyzna wysiadł z auta, zdjął rower z bagażnika. Zanim odjechał, popatrzył na mnie z uśmiechem:
– Nie martw się, Zygmuncie. Jeśli jest wam pisane, to się spotkacie. – rzucił przed odjazdem i zaraz zniknął w leśnej gęstwinie.
Żadne pocieszenie. Nie ufałem losowi, bo miewał głupie pomysły i zazwyczaj nie dawał tego, co człowiek potrzebował. Zawsze byłem zdania, że jeśli chcesz być kowalem własnego losu, to musisz sam podejmować decyzje. I nawet jeśli nie zawsze będą właściwe, to tylko do siebie możesz mieć o to pretensje. Choć nie każdy to lubi. Dlatego postanowiłem, że po weselu kuzyna odszukam wioskę Moniki.
To miejsce było przeklęte
Wyjechałem z lasu. Im bliżej byłem celu podróży, tym teren stawał się coraz suchszy, mniej zielony. Zginęła gdzieś bujność roślin, drzewa były karłowate, plony nawet na moje niewprawne oko nie obiecywały zbyt wiele. Przejechałem przez kilka małych wsi – widać było dawną świetność w kształcie budynków i zagród. Lecz teraz bieda wyglądała zza każdej firanki.
Zanim dojechałem do domu kuzyna mojego ojca, stryja Stanisława, który był sołtysem, minąłem cztery gospodarstwa zamknięte na głucho. Okna zabite deskami, na podwórkach walające się zardzewiałe brony i widły. Te wioski umierały, pomyślałem. Pewnie młodzi uciekali do miast. Ale to było dziwne, bo z opowieści taty wynikało, że kiedy wyjeżdżał do Warszawy, była to kwitnąca, bogata wieś, tak jak i cała okolica. Żyzne pola, sady, zbiory z kwintala wysoko powyżej średniej krajowej. Co się stało?
Pytanie to zadałem stryjowi Staszkowi, który był ojcem pana młodego. Siedzieliśmy po obiedzie na werandzie za domem, popijając chłodne piwo nie najlepszej jakości. W domu stryja też się nie przelewało.
– Kiedyś byliśmy zamożni – kiwnął głową. – Młodzi zostawali na gospodarkach, bo tu była przyszłość. I pieniądze. I bezpieczeństwo. Ale kiedy twój ojciec uciekł, wszystko się skończyło. Zaczęły się susze, choroby roślin, zwierzęta przestały się rozmnażać.
– Nie rozumiem. – w głowie nie mieściło mi się to, co słyszę.
– Myśmy też nie rozumieli. Ale w końcu Zygmunt, twój dziadek, umierając, zdradził nam, skąd brało się to nasze szczęście w gospodarowaniu, dlaczego omijały nas klęski, susze, pożary i powodzie, które pustoszyły okoliczne gminy. I dlaczego w momencie, kiedy układ został zerwany, przestaliśmy być chronieni.
Patrzyłem na starszego mężczyznę z niedowierzaniem. Znowu ten tajemniczy układ. Kuzyn mojego ojca przez chwilę milczał, zanim przedstawił mi nieprawdopodobną opowieść.
Otóż wiele pokoleń temu, prawdopodobnie na początku szesnastego wieku, całą nadrzeczną dolinę – która była wtedy nieurodzajnym nieużytkiem z kilkoma wsiami na granicy upadku – dostał w nagrodę za jakieś wojenne zasługi nasz praprzodek. Przez kolejne pokolenia jego potomkowie w pocie czoła wyrywali ziemi jej płody. Ale z pustego i Salomon nie naleje. Miało się wrażenie, że ktoś przeklął tę ziemię, która zamiast plonów rodziła kamienie. Dosłownie.
Na początku dziewiętnastego wieku ówczesna głowa rodziny, Ambroży, z podróży handlowej na wschodnie rubieże Europy przywiózł trochę pieniędzy, oraz grupę ludzi. Kilka rodzin. Ani chrześcijanie, ani prawosławni, ani muzułmanie. Któryś z pachołków wędrujących razem z Ambrożym twierdził, że natknęli się na nich w jakimś miasteczku nad Morzem Czarnym, gdzie ludzie chcieli ich spalić za bycie czarownikami. Pan wykupił ich za większość pieniędzy, jakie zdobył na handlu.
Ambroży dał im w posiadanie rachityczny las. A także kazał najstarszemu synowi poślubić najstarszą córkę przywódcy grupy, którego jego ludzie zwali Zielonym Królem. I dopiero po weselu zdradził synowi, że taki jest układ. Raz na cztery pokolenia kobieta z Zielonego Ludu ma wejść do naszej rodziny, aby ta nieurodzajna ziemia zmieniła się w rajski ogród.
– I tak było przez dwa wieki. Nie widziałeś tej ziemi wcześniej, ale ja wciąż pamiętam kłosy uginające się od ziarna, drzewa od owoców, zapach żyznej ziemi. Teraz … – pokazał dłonią niemal wyschnięte koryto rzeki. – Układ został zerwany. Chorują rośliny, zwierzęta przestały się rozmnażać, a i ludzie… – głos mu się załamał. – Potrzebujemy pomocy, Zygmuncie – popatrzył na mnie spojrzeniem pełnym napięcia. – To jest nasze miejsce, nie mamy dokąd pójść. Moja była żona często twierdziła, że jestem tępy, bo nie rozumiem, czego ode mnie chce. Rozumiałem, ale nie chciałem jej tego dać. I doskonale rozumiałem, co chce ode mnie stryj. Żebym w imieniu ojca dotrzymał układu.
– Ktoś inny nie mógł się z nią ożenić? – spytałem.
Pokręcił głową.
– Tylko najstarszy syn potomka Ambrożego w prostej linii. Twój ojciec nie miał brata. Był jedynakiem. A ty jesteś jego najstarszym, jedynym synem.
– Stryj wie, jak to brzmi? – skrzywiłem się. – To legenda. Mit.
– Wiesz, że kiedyś ląd, na którym żyją zwierzęta o tak długiej szyi, że zrywają liście z najwyższych gałęzi był uważany za mit? Nikt nie wierzył w opowieści o ludziach o czarnej skórze. I Troja też była wymysłem poety.
– Ale to… magia. Magia nie istnieje.
– Udowodnij mi. Przeżyłeś jeden rozwód, przeżyjesz i drugi. Daj nam pięć lat. Jeśli nic się nie będzie zmieniało, zrobisz co zechcesz. – zabrzmiało to jak propozycja nie do odrzucenia.
Byłem ich jedyną nadzieją
W oczach stryja widniała desperacja zrodzona z rozpaczy. Spojrzałem na marniejące drzewa owocowe. Gdzieś w tyle głowy słyszałem narzekania mojej eks, że jestem egoistą, który żyje tylko dla siebie. Który nie ma w sobie ani odrobiny społecznej odpowiedzialności. Co prawda wtedy chodziło o to, że nie chciałem pożyczyć nowo kupionego samochodu jej siostrze na wyjazd z małymi dziećmi nad morze, ale coś w tym było na rzeczy.
Nigdy wcześniej nie zrobiłem nic dla nikogo, jeśli nie dawało mi to osobistych korzyści. Nigdy nie byłem społecznikiem, nie brałem udziału w pracach dla miasta czy dzielnicy. Byłem zajęty sobą i swoim życiem. Generalnie to nic zdrożnego. Ale kiedy pojawia się taka sytuacja jak ta… Czułem, że to jakby egzamin mojej przydatności jako człowieka i członka starego rodu. Narzekałem, że nie mam rodziny? No to okazuje się, że mam, i że ona potrzebuje mojej pomocy.
Już chciałem powiedzieć stryjowi, że okej, dam im te pięć lat (w końcu i tak nie wiedziałem, co dalej z moim życiem), kiedy uderzyła mnie myśl: „A co z Moniką?”. Nie mogłem odrzucić takiej szansy. Wiedziałem, że spotkałem kobietę mojego życia. Jeśli się od niej odwrócę, do końca będę żył w tęsknocie i niespełnieniu u boku jakiejś… dziwaczki.
Znów popatrzyłem na stryja, by odmówić, ale w jego oczach tym razem ujrzałem błysk nadziei. Czekał w napięciu, i wierzył całym sobą, że się zgodzę. I wiecie co? Nie mogłem zabić tej nadziei. Po prostu nie mogłem.
Moja narzeczona przyjechała z rodziną trzy dni później. Kiedy stanęła przede mną z uśmiechem na twarzy o południowej urodzie, i błyskiem humoru w migdałowych zielonych oczach, prawie się popłakałem z radości i ulgi. Niedługo minie pięć lat od naszego ślubu. Po podwórku biega mój trzyletni syn, a za nim próbuje nadążyć dwuletnia córeczka. Przy starym domu, który kiedyś należał do mojego dziadka, szumią lipy, w ogrodzie krzaki pomidorów uginają się od ciężkich, słodkich owoców. Do doliny powróciło życie, urodzaj i dostatek.
Ale ani moja żona, ani teściowie nie umieją wyjaśnić, jak to możliwe. Mówią jedynie, że według rodzinnej legendy, dawno, dawno temu jeden z ich odległych przodków uczynił przysługę Zielonej Bogini, a ona w nagrodę obdarzyła jego ród „zielonym kciukiem”. I od tamtej pory gdziekolwiek się osiedlą, nawet kamienie stają się żyzne. A jeśli kobieta z ich rodu wejdzie do innej rodziny, to i tamtym zaczyna się darzyć. I jak tu nie wierzyć legendom?