Reklama

Z moją najukochańszą żoną żyłem 43 lata. Przez ten czas mieliśmy swoje wzloty i upadki, ale nigdy, nawet na chwilę, nawet w największej złości nie przestaliśmy się kochać. Miłość do niej towarzyszyła mi zawsze. Najgorsze jest to, że towarzyszy mi nawet teraz, gdy jej już nie ma. Odeszła trzy miesiące temu.

Reklama

Zabrała ją choroba. Nieważne, jaka. Już teraz nie chcę nawet pamiętać, jak się nazywała. Prawda jest taka, że do niedawna niczego nie chciałem pamiętać. Marzyłem nawet o tym, żeby zapomnieć o Helenie. Tak bardzo mi jej brakowało, że każde wspomnienie odbierało oddech, łamało wpół. Nie szło więc zrobić kroku bez bólu. Dziś już tak nie jest. Dziś jestem w stanie jeść, bawić się z wnukami, wstawać rano bez ciężkiego westchnienia. Dziś już tak, bo wiem, że Helena jest tu ze mną. A jak czasem przez chwilę jej nie ma, bo ma tam na górze coś do załatwienia, to wiem, że wróci. No i że ostatecznie będzie tam na mnie czekała.

Po jej śmierci przez kilka dni nie podnosiłem się z łóżka. Syn robił mi zakupy, wypełniał lodówkę. To wystarczyło. Chciał robić więcej, pomóc, ale go przeganiałem. Namawiał mnie, żebyśmy chociaż razem posiedzieli, pooglądali telewizję, gdzieś może wyszli. Ja nawet nie słyszałem, co proponował. Stałem, patrzyłem na jego usta i owszem, widziałem, że coś mówi, że do czegoś mnie namawia. Byłem pusty w środku. Tak obojętny, że po prostu szedłem do drzwi, otwierałem je na oścież i czekałem, aż zrozumie tę czytelną aluzję. Rozumiał, wlókł się do drzwi ze zmarnowaną miną i na odchodne zawsze proponował:

– Tato, to może chociaż pozwól, że kwiaty podleję

Ja kręciłem przecząco głową, bo te słowa już rozumiałem. Pewnie dlatego, że to były kwiaty mojej ukochanej Helenki, których wtedy, w te dni, nienawidziłem najbardziej. Potępiać może mnie tylko ten, kto nie doznał takiej straty. Ale wtedy, w tamte dni, ja chciałem tylko, żeby ktoś zabrał ode mnie ten ból nie do ukojenia. Świadomość, że będę musiał żyć z rozdartą duszą, zesłała na mnie wielką udrękę.

Gdybym miał dość siły, to własnoręcznie zniszczyłbym wszystko, co mnie z nią łączyło. Ale nie miałem takiej mocy, więc postanowiłem po prostu pozwolić umrzeć wszystkiemu, co było między nami.

Za symbol tego wszystkiego uznałem właśnie te kwiaty, bo one mi o Heli najbardziej przypominały.

– Jakby mnie kiedyś, Heniu, zabrakło, to będziesz pamiętał, żeby moje cacunia podlewać? – pytała w żartach, a ja obiecywałem, że kwiatki mogą liczyć na większą troskę niż nasze dzieci.

„Cacunia”, tak je nazywała. Nikt tak jak ona nie potrafił troszczyć się o kwiaty. Pielęgnowała je każdego dnia, znosiła do domu te wszystkie nawozy. Przesadzała, pryskała, głaskała. Ba, były dni, że nawet im śpiewała. Tak, śpiewała… Ten śpiew budził mnie nieraz po jej śmierci. Dźwięczał w głowie, nie w uchu, gdzieś tam w środku, jakby chciał się wydostać, uciec, żeby tu, do tego domu – w ten smutek i zgorzknienie – już nie wracać. Tu, gdzie usychały kwiaty mojej najdroższej. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu zostawało z nich coraz mniej.

W końcu przyszedł dzień, że w tym największym gniewie i jakimś chorym poczuciu triumfu nad kwiatami, wszystkie je wystawiłem na klatkę. W domu nie zostało nic zielonego. Choć i to, co wystawiłem, przestało być zielone już jakiś czas temu. Poszarzało, zbrązowiało, zwiędło, zniszczało. Zatrzasnąłem drzwi.

– Dlaczego je tak zniszczyłeś? Co ty robisz w ogóle?! Ze sobą, z tym domem… Tato! – złościł się na mnie syn, a ja, chyba upojony tym swoim szatańskim triumfem nad Helenką, odpowiadałem:

– Moje kwiaty, moje życie, moje mieszkanie. Dopiero kiedyś będzie twoje… Ale kto wie, może już niedługo.

Patrzył na mnie z wyrzutem i troską. Stał i patrzył, bo nie wiedział, co powiedzieć. Może miał nadzieję, że od tego stania coś się we mnie zmieni, coś pęknie i się popłaczę, przeproszę, ubiorę. Tak, bo całymi dniami chodziłem w piżamie. Jak pacjent szpitala dla obłąkanych, na którym postawili krzyżyk nawet najwytrwalsi lekarze. Tak się czułem. Takiego mnie syn zostawiał. Dzwonił codziennie, nie zawsze mógł przychodzić. Mnie to nawet było na rękę, bo łatwiej było się go pozbyć przez telefon…

W ten dzień, kiedy to się wszystko stało, wszedł do mieszkania bardzo wesoły.

– Tato, widziałeś kwiaty? – zapytał, zostawiając za sobą uchylone drzwi.

Chciałem go zignorować, ale coś mnie tknęło. Podszedłem i zajrzałem w szparę, którą zostawił. Zajrzałem i zamarłem.

Wszystkie się zieleniły. I to jak! Pełnią zieleni. Dokładnie tak jak wtedy, kiedy dbała o nie Helena. Syn uśmiechał się szeroko, a ja zamarłem.

– Ktoś musiał je podlewać. Pewnie pani Kamińska. Wiesz, ona z mamą o tych kwiatach to cały… – przerwał w pół zdania, bo pchnąłem go w bok, i w piżamie i kapciach ruszyłem na klatkę; zanim się zorientował, gdzie idę, ja już dzwoniłem do Kamińskiej.

Przyjaciółka żony otworzyła drzwi i zobaczywszy mnie, powiedziała niepewnie:

– Dzień dobry…

– Kto pani pozwolił kwiaty podlewać?! – wrzasnąłem od razu.

– Słucham?

– Kwiaty, kwiaty! – zbliżyłem się do niej o krok, a ona wystraszona cofnęła się w głąb mieszkania.

– Panie Henryku, co pan. Ja tych kwiatów nie ruszałam

– Kłamstwo! – darłem się na nią.

– Kłamstwo! Podlewała je pani!

– Panie Henryku, nie kłamię, jak Boga kocham – broniła się kobieta.

Wstałem, wziąłem z łazienki konewkę

Odwróciłem się od niej i zadzwoniłem do kolejnych drzwi, a potem następnych i następnych. Zszedłem piętro niżej i przepytałem tam wszystkich sąsiadów. Potem dozorczynię i wszystkich piętro wyżej.

Syn biegał za mną i błagał:

– Tato, tato. Daj spokój. Zwariowałeś?

A ja nic. Dalej nie zwracałem na niego uwagi. Dopiero na parterze, jak już mi się mieszkania skończyły i zacząłem krzyczeć w powietrze: „Kłamstwo, kłamstwo!” jak opętany, to złapał mnie pod ramię i zabrał do domu. Policji sąsiedzi nie wezwali pewnie tylko dlatego, że wiedzieli, co nas spotkało.

Po jakiejś godzinie syn zostawił mnie samego.

Kiedy zadzwonił dzwonek do mojego mieszkania, siedziałem na łóżku, a koniak w połowie pusty stał na taborecie przede mną. Kieliszek postawiłem na butelce obrócony do góry dnem.

Dzwonek wciąż dźwięczał, musiałem więc podejść do drzwi. Otworzyłem, stała tam pani Kamińska. Nie zapytałem, czego chce, bo sama zaraz zaczęła mówić:

– Panie Henryku, ja zaraz sobie pójdę, ale niech mnie pan najpierw wysłucha. Powiem krótko, dobrze? – zawiesiła głos, jakby czekała na zgodę, lecz ja stałem tylko i na nią patrzyłem. – Panie Heniu, nikt tu tych kwiatów nie podlewał, bo syn mówił, że pan je… Że pan nie chce… Wierzy mi pan?

Kiwnąłem głową na tak, bo nie miałem ochoty z nią dyskutować.

– Dobrze… To ja w takim razie powiem panu teraz najważniejsze. Widzi pan, ja myślałam, że to pan je tak do życia przywrócił. Że może jakieś nawozy żony pan znalazł, bo przecież ona różne rzeczy do tych kwiatów lała i sypała. Ale skoro nie pan, to ja nie wiem… – na chwilę zamilkła i popatrzyła mi prosto w oczy, choć widziałem, że ciężko jej przychodzi każde kolejne słowo. – Może więc pan myśleć, że ze mnie durna baba, wariatka, że panu chcę… no nie wiem, namącić w głowie. Ale moim zdaniem, a przecież ja się na kwiatach znam… no moim zdaniem po tym, co im pan zrobił, to one już się do niczego nie nadawały. Rozumie pan? Panie Heniu, to po prostu cud, że one wstały. Rozumie pan, panie Henryku. To cud i…

Zamknąłem jej drzwi przed nosem. Zatrzasnąłem, jakbym chciał zatrzasnąć za nimi cały świat. Powiedziała, co powiedziała. Dość. Doszedłem do łóżka, odwróciłem kieliszek na stopkę, a butelkę zrzuciłem wściekłym gestem na podłogę. A potem padłem na łóżko.

Padłem i śniłem. Przyśniła mi się Helena. Stała nade mną cała zmartwiona i powiedziała tylko dwa słowa: „Heniu, obiecałeś…”. Obiecałem, Helenko, obiecałem.

Obudziłem się z mokrą twarzą. Wytarłem ją ręką i zobaczyłem, że płakałem przez sen. Nie wiedziałem nawet, że to możliwe. Siedziałem przez kilka minut na łóżku i próbowałem wszystko to zrozumieć. Wszystko naraz. Jej śmierć, moją rozpacz, jej prośbę i to wielkie roztrzęsienie. Zdałem sobie sprawę, że ciągle płaczę.

Reklama

Wstałem, wziąłem z łazienki konewkę żony, nalałem wody i poszedłem podlać jej kwiaty. W piżamie i kapciach, jak ten jakiś pacjent porzucony… Podlałem je tak raz, nazajutrz podlałem drugi i trzeci, i czwarty, aż w końcu się ubrałem. Wyszedłem z domu. I za każdym razem, kiedy znów łamało mnie to ciężkie po Helence westchnienie, to przypominałem sobie jej piękną zmartwioną twarz ze snu i to słodkie napomnienie: „Heniu, obiecałeś…”. Tak, Helenko, obiecałem.

Reklama
Reklama
Reklama