Reklama

Każdego roku, kiedy październik otula las złotem i mgłą, pakuję plecak i znikam na dwa dni w miejscu, które znam tylko ja. Chatka położona głęboko wśród drzew, bez zasięgu i bez internetu, to moja ucieczka od wszystkiego. W pracy mówię, że jadę zbierać grzyby i wyciszyć głowę, ale prawda jest inna.

Grzybów nie znoszę, a głowę mam już dawno przepełnioną. To nie ciszy szukam. W lesie czeka na mnie ktoś, kto pachnie żywicą, mówi mało, ale patrzy tak, że miękną mi kolana. Leśniczy. Tylko on i ja wiemy, po co tam naprawdę jeżdżę.

Czekałam tylko na niego

Dojazd do chatki zawsze wyglądał podobnie – najpierw pociąg, potem przesiadka do busa, który trząsł się na każdej dziurze, jakby zaraz miał się rozpaść, a na końcu marsz przez las z ciężkim plecakiem na ramieniu. Szłam powoli, czując, jak pachnie wilgotna ściółka. Liście pod butami szeleściły miękko, wiatr przesuwał się leniwie między koronami drzew. Było chłodno, ale w tej ciszy i samotności czułam, że oddycham naprawdę. Nikt nie zadawał mi pytań. Nikt nie oceniał.

Chatka wyglądała jak zawsze – trochę przekrzywiona, z okiennicą, którą trzeba było podnieść kolanem, żeby zamknąć. Ale to był mój azyl. Weszłam do środka, rozłożyłam śpiwór na wąskim łóżku i zapaliłam świeczkę. Piecyk trzeszczał przyjemnie, wrzuciłam do niego kilka kawałków drewna.

Rozpięłam kurtkę i oparłam się plecami o zimną ścianę. Wiedziałam, że on przyjdzie. Zawsze przychodził, czasem dopiero wieczorem, czasem z samego rana. Nie musieliśmy się umawiać.

Usłyszałam trzask gałęzi dopiero wtedy, kiedy już był blisko.

Znowu sama? – jego głos był niski, lekko zachrypnięty.

– Jak co roku. – Wstałam, żeby go przywitać.

Zobaczyłam jego sylwetkę w drzwiach. Wysoki, w grubym swetrze i roboczych spodniach, z rudą brodą i oczami, które znały wszystkie sekrety tego lasu.

– Miałem nadzieję, że znowu przyjedziesz – dodał cicho.

– A ja wiedziałam, że ty tu będziesz – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.

Tak bardzo tego chciałam

Poranek był chłodny, ale nie padało. Włożyłam wełnianą czapkę, grube skarpety i wyszłam z chatki, żeby złapać oddech. Las wyglądał jak żywy – liście spadały z drzew leniwie, tworząc pod nogami miękki dywan. Słońce przebijało się przez mgłę, a w powietrzu unosił się zapach dymu.

– Gdzie się wybierasz? – usłyszałam za sobą. Stał z rękami w kieszeniach, obserwując mnie z dystansu, jakby nie chciał spłoszyć.

– Na spacer. Chodź ze mną – zaproponowałam i ruszyłam przed siebie.

Szedł obok, nie za blisko, ale nie za daleko. Nie potrzebowaliśmy słów. On nigdy nie był gadatliwy, a ja w jego obecności nie musiałam się popisywać.

– Masz coś w oczach… – powiedział po chwili, zatrzymując mnie lekko za rękaw.

– Co? – zdziwiłam się, podnosząc wzrok.

Tęsknotę – powiedział cicho. – I głód, którego nie zaspokoją ani grzyby, ani spacery.

Przełknęłam ślinę. Miał rację. Moje życie w mieście było pełne obowiązków, ludzi, rozczarowań. Ale nie namiętności. Zatrzymał się i wyciągnął dłoń, dotykając delikatnie mojego policzka.

– Dlatego tu wracasz.

Nie zaprzeczyłam. Pochylił się i w tej ciszy lasu, wśród paproci i omszałych pni, dotknął ustami moich. Miękko. Nieśpiesznie. Drżałam nie z zimna, ale dlatego, że bardzo tego chciałam.

– W tym roku… zostaniesz dłużej? – zapytał, odrywając się ode mnie.

– Nie wiem – odpowiedziałam. – Ale jeszcze nie wyjeżdżam.

Uśmiechnął się lekko. A potem zniknął między drzewami.

Pokusa była zbyt silna

Następnego dnia obudziłam się późno. Przez okno wpadało słońce, ogrzewając drewniane ściany chatki. W piecyku dogasał żar, a ja przez chwilę leżałam w śpiworze, wsłuchując się w leśne dźwięki. Było coś kojącego w tym, że nie muszę się nigdzie spieszyć. Nie czekały mnie maile, telefony, zebrania. Tylko las i on.

Wyszłam przed chatkę w swetrze narzuconym na piżamę. Stał kilka metrów dalej, trzymając w dłoniach koszyk.

– Jagody? W październiku? – zaśmiałam się.

– To nie na jagody – odparł z tym swoim półuśmiechem. – Ale koszyk się przyda.

Szliśmy wąską ścieżką pomiędzy drzewami. W pewnym momencie odwrócił się i podał mi rękę, żeby pomóc mi przejść przez powalony pień.

– Co właściwie robisz przez cały rok? – zapytałam nagle.

– Pracuję. Żyję. Czekam – odparł bez wahania.

– Na co?

Zatrzymał się.

Na październik.

Poczułam, jak serce zabiło mi szybciej. On był dokładnie tym, czego mi brakowało. Mężczyzna z krwi i kości, a nie profil z aplikacji randkowej. Doszliśmy do polany. Trawa była wysoka, a pośrodku – pień drzewa, jakby ktoś specjalnie go tu ustawił. Usiadłam na nim.

– To tutaj przychodzisz, kiedy mnie nie ma? – zapytałam.

Skinął głową.

– Tu czuję, że jesteś bliżej niż wszędzie indziej.

Nie odpowiedziałam. Pochyliłam się i pocałowałam go pierwsza. Nie było jagód. Ale była pokusa. I nie zamierzałam jej już więcej odpychać.

Tego ognia nikt już nie ugasi

Po południu zrobiło się duszno. Niebo zaciągnęło się szarością, a liście zaczęły szeleścić niespokojnie.

– Zaraz lunie – rzucił, patrząc w górę. – Musimy znaleźć schronienie.

Złapał mnie za rękę i pobiegliśmy ścieżką, którą znał tylko on. Kilka minut później ukazała się mała, zadaszona wiata z drewna, pewnie służąca leśnikom. W środku było sucho i pachniało żywicą.

– Często tu przychodzisz? – zapytałam, ocierając mokre czoło.

– Czasem. Kiedy chcę się ukryć.

– Przed czym się chowasz? – spojrzałam mu prosto w oczy.

Usiadł na drewnianej ławie, zapalił krzesiwem ognisko w palenisku. Płomienie odbijały się w jego oczach.

Przed życiem. Przed tym, co tam, na zewnątrz. W lesie wszystko jest proste.

W milczeniu przyciągnął mnie do siebie. Usiadłam obok niego, blisko. Za blisko. Wiedziałam, że to moment, który długo będę pamiętać.

– Nie myśl – powiedział. – Tylko bądź.

Pocałował mnie. Inaczej niż wtedy, wśród paproci. Teraz było w tym więcej niż ciekawość. Była potrzeba. Głód. Tęsknota. Pocałunek nie był miękki ani delikatny. Był prawdziwy. Taki, który zostawia ślad.

– Czekałem na ten dzień od zeszłego roku – wyszeptał, dotykając mojego karku.

– Ja też.

Na zewnątrz rozszalała się burza. W środku – ogień. I żadne z nas nie miało ochoty go gasić.

Serce mi zamarło

Było już późne popołudnie, gdy wróciliśmy do chatki. Pachniałam dymem, mokrą trawą i... jego skórą. Usiadłam na progu z kubkiem herbaty w dłoni. Cisza po burzy była niemal absolutna – przerywały ją tylko odległe krzyki ptaków i skrzypienie drzew.

– Jak myślisz... ktoś się kiedyś domyśli? – zapytałam.

– Że co? Że w październiku las ma dla ciebie inne atrakcje niż podgrzybki? – uśmiechnął się lekko.

Nie odpowiedziałam, bo w oddali usłyszałam silnik. Serce mi zamarło. Tu nikt nie przyjeżdża. Nikt nie wie, że tu jestem. Po chwili z lasu wyłonił się samochód terenowy. Z niego wysiadł Michał.

– Co on tu robi, do cholery – szepnęłam, wstając gwałtownie.

Michał był moim byłym. Albo... prawie byłym. Jeden z tych, co nie potrafią odejść do końca, ale też nie chcą zostać. Tych, którzy wracają wtedy, kiedy akurat nie trzeba.

Śledziłeś mnie? – rzuciłam, zanim zdążył się odezwać.

– Bałem się o ciebie. Ty, sama w lesie, w jakiejś ruderze... A tu, proszę – spojrzał na leśniczego – masz już opiekuna.

Gajowy milczał, ale jego szczęka drgała nerwowo.

– Michał, wracaj. To nie miejsce dla ciebie. Ani ja nie jestem już twoja – powiedziałam spokojnie.

– Jeszcze się spotkamy – rzucił, patrząc na mnie zimno.

Wsiadł do auta i odjechał, wzbijając kurz. Stałam w ciszy, nie ruszając się.

– Wszystko w porządku? – spytał gajowy po chwili.

– Teraz już tak – odpowiedziałam. – Wreszcie wiem, czego chcę.

Wrócę tu dla niego

Następnego dnia o świcie zaczęłam się pakować. Mgła snuła się między drzewami, a wilgoć w powietrzu sprawiała, że każda rzecz wydawała się cięższa, niż powinna. Leśniczy siedział na schodku przed chatką, dłubiąc coś w kawałku drewna. Nie pytał, czemu wyjeżdżam wcześniej niż zwykle. Może wiedział, że nie chcę tłumaczyć.

– Wrócisz za rok? – zapytał w końcu, nie odrywając wzroku od swojego kawałka drewna.

Nie wiem. Chciałabym. Ale nie wiem.

– Czasem lepiej nie wiedzieć. Wtedy więcej się dzieje – odpowiedział spokojnie.

Podeszłam i położyłam dłoń na jego ramieniu. Przez chwilę nic nie mówił. Potem podał mi wystruganą w drewnie sówkę.

– Na pamiątkę. Żebyś pamiętała, że las cię zna.

– I ty. – Uśmiechnęłam się lekko.

Odjeżdżałam tym samym rozklekotanym busem, którym tu przyjechałam. Chatka została za mną, a z nią leśniczy, który nie obiecywał niczego, ale dawał więcej niż wszyscy, którzy kiedykolwiek próbowali coś mi obiecać.

W torbie pachnącej lasem miałam jego sówkę i ciepło pod skórą, którego nie umiałam nazwać. Nie wiedziałam, co zrobię za miesiąc, za rok, ale wiedziałam jedno: życie, które prowadziłam w mieście, było za ciasne, zbyt duszne.

Las był pełen przestrzeni. I on tam był. A ja… wreszcie przestałam uciekać. W listopadzie znowu pojadę do lasu. Nie dla podgrzybków. Dla niego.

Sandra, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama