„Kemping nad Bałtykiem miał być ucieczką od 7-letniego związku. Ale wskoczyłam na głęboką wodę z z 50 letnim Adonisem”
„Uciekłam. Dosłownie. Wzięłam tydzień urlopu. Kemping nad Bałtykiem. Ruszyłam na północ, do miejsca, które nie wymaga słów. Czysty piach, szum fal, i cisza, która nie boli. Tylko ona daje mi teraz ulgę. Chciałam być sama. Po prostu być. Nie tłumaczyć się, nie wyjaśniać, nie uśmiechać z grzeczności”.

- Redakcja
Mam prawie trzydziestkę na karku. Albo „dopiero” i „nic po tobie nie widać” , jak mówiła moja mama, próbując mnie pocieszać po rozstaniu. W rzeczywistości czuję się, jakbym miała o dziesięć lat więcej – zmięta od środka, przeżuta i wypluta. Po siedmiu latach związku zostałam sama. Nie z dnia na dzień – to było powolne wygasanie. Jak gasnący pomień świecy, która mimo wszystko zostawia jeszcze po sobie duszący dym. Najgorszy był nie sam koniec, ale te miesiące wcześniej, kiedy czułam, że on mnie już nie widzi. Mieszkał ze mną, ale jakby mnie nie było. Słyszał, ale już nie słuchał. Patrzył jak przez szybę i momentami jakby nie widział, że jestem po drugiej stronie.
Dlatego uciekłam. Dosłownie. Wzięłam tydzień urlopu, spakowałam śpiwór, namiot i termos. Ruszyłam na północ, do miejsca, które nie wymaga żadnych słów. Kemping nad Bałtykiem – nic więcej. Bez wygód, bez hoteli i recepcji, bez śniadań do łóżka i wifi. Czysty piach, szum fal, i cisza, która nie boli. Tylko ona daje mi teraz coś, czego nie potrafi dać nikt – ulgę. Chciałam być sama. Po prostu być. Nie tłumaczyć się, nie wyjaśniać, nie uśmiechać z grzeczności.
Samotność… brzmi jak kara, a dla mnie była wyborem. I paradoksem – bo choć uciekłam, żeby być sama, to gdzieś w środku pragnęłam, żeby ktoś mnie jednak odnalazł. Tylko na chwilę. Żeby zauważył, że jestem. Czasami zastanawiam się, co gorsze – być samotną, czy być z kimś, kto cię nie widzi. I dochodzę do wniosku, że ta druga opcja boli jak zadra, która wciąż siedzi pod skórą i nie daje o sobie zapomnieć. Kiedy jesteś sama, przynajmniej wiesz, że nikt cię nie okłamuje.
Pomógł i nie był nachalny
Rozstawianie namiotu to było moje osobiste piekło. Nie miałam pojęcia, gdzie przód, gdzie tył, a każda z rurek wydawała się pasować tylko do miejsca, które już zajęła inna. W końcu usiadłam na ziemi, rozdrażniona, zgrzana, ze śledziem w dłoni, który nijak nie chciał wejść w piasek. Już miałam rzucić wszystko i wrócić do samochodu, kiedy usłyszałam głos za plecami.
– Może pomóc?
Odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę, może po pięćdziesiątce. Spokojny wyraz twarzy, siwe włosy, ręce jakby przyzwyczajone do pracy. Miał na sobie polar i dżinsy, które pewnie pamiętały niejedno lato.
– Tylko jeśli to nie problem – odpowiedziałam, a on skinął głową i zabrał się za ustawianie stelaża.
Nie rozmawialiśmy wiele. Ja podawałam części, on składał. Zaskakująco szybko wszystko stało, jakby namiot tylko na niego czekał. Kiedy skończyliśmy, podał mi termos.
– Herbata z miętą i cytryną – powiedział. – Dobra po długiej jeździe.
– Dzięki. – Wzięłam kubek i usiadłam na składanym krzesełku, które zdążyłam już wcześniej rozłożyć. – Asia.
– Marek.
Piliśmy w ciszy. Tylko czasem wiatr poruszał ścianami namiotów, jakby podpowiadał coś, czego nie chcieliśmy powiedzieć na głos.
– Przyjeżdżam tu co lato – odezwał się w końcu.
– Sam?
Spojrzał na mnie, jakby oceniając, czy chce odpowiedzieć, ale tylko kiwnął lekko głową. Nie ciągnęłam tematu. Zaczęliśmy widywać się codziennie. Rano mijałam go przy umywalniach, wieczorem przy wspólnej lodówce. Marek zawsze miał ze sobą ten sam termos i zawsze proponował herbatę. Nie nachalnie. Raczej z uprzejmością kogoś, kto wie, jak działa cisza. Nie wiedziałam, dlaczego, ale mnie uspokajał. Może chodziło o jego sposób bycia – cichy, uważny, bez potrzeby wypełniania każdej chwili rozmową. Może przypominał mi ojca, którego mało pamiętałam, a może chodziło o coś innego, trudniejszego do uchwycenia. Jakieś drżenie wewnętrzne, które pojawia się tylko przy konkretnym człowieku. Czułam, że mogłabym z nim siedzieć godzinami i nie musieć mówić nic. Tylko nie byłam pewna, czy to dobrze.
Między nami pojawiło się coś
Z czasem Marek zaczął przynosić więcej niż tylko herbatę. Czasem to były dwie bułki i masło, czasem słoik dżemu, który – jak powiedział – robi jego sąsiadka. Nie próbowałam się rewanżować. Czułam, że dla niego to nie wymiana, tylko rytuał. Siedzieliśmy przy jego składanym stole, który wyglądał na starszy niż mój namiot, i jedliśmy w milczeniu. Czasem komentowaliśmy pogodę. Czasem mówiłam, że dzisiaj długo spałam, a on kiwał głową, jakby to było coś ważnego.
Później zaczęliśmy chodzić razem na krótkie spacery po plaży. Nieplanowane – po prostu zdarzało się, że wychodziliśmy w tym samym momencie, a potem już szliśmy obok siebie. Marek mówił mało. Czasami wskazywał mewę albo łódkę na horyzoncie. Mnie to wystarczało. Któregoś wieczoru usiedliśmy na ławce przy wejściu na plażę. Słońce powoli zachodziło, powietrze pachniało wodą i sosnami. Miałam na sobie sweter, który gryzł w szyję, ale nie chciało mi się wracać.
– Dlaczego ciągle tu wracasz? – zapytałam.
Marek długo milczał. Myślałam, że nie odpowie, jak często robił, gdy pytania były zbyt osobiste.
– Żona już tu nie wróci – powiedział w końcu. – Ale ja ją spotykam. W ludziach. W kimś.
Struchlałam. Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. Słowa, które wypowiedział, były ciężkie. A jednocześnie miałam wrażenie, że mówił je z takim spokojem, jakby to była codzienność. Spojrzałam na jego twarz, ale nie zobaczyłam smutku. Raczej coś w rodzaju akceptacji. Jakby nauczył się z tym żyć, ale wcale nie przestał tęsknić. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Miałam wrażenie, że uczestniczę w czymś, czego nie rozumiem. Że między nami pojawiło się coś nowego, głębszego, a ja nie wiem, czy jestem na to gotowa. Całą noc nie mogłam zasnąć. Leżałam w namiocie i słuchałam szumu morza. Myślałam o tym, co znaczy „spotkać kogoś w kimś”. Czy można tak naprawdę? Czy to oznacza, że nigdy nie odchodzimy do końca?
Czy on we mnie widział ją?
Następnego ranka wstałam wcześniej niż zwykle. Zwinęłam śpiwór, zaczęłam pakować rzeczy. Nie umiałam przestać myśleć o wczorajszym wieczorze. O jego słowach. O tej dziwnej mieszance spokoju i tęsknoty, która z niego biła. Czułam, że jestem na granicy czegoś, co mnie przerażało. Marek siedział przy swoim stole, jak zawsze. Termos stał przed nim, para ulatywała spokojnie w chłodne powietrze. Kiedy przechodziłam obok z plecakiem, spojrzał na mnie i nic nie powiedział. Ja też nic nie powiedziałam. Tylko skinęłam głową i poszłam dalej. Cisza między nami nie była gniewna. Była ciężka jak decyzja, której nikt nie potrafi wypowiedzieć.
Pakowanie namiotu zajęło mi znacznie mniej czasu niż rozstawianie. Ręce pracowały automatycznie, głowa była gdzie indziej. Próbowałam zrozumieć, czego się boję. Że on we mnie widzi ją? Tę, której już nie ma? Albo gorzej – że ja mogłabym chcieć być tą osobą, chociaż wiem, że nigdy nią nie będę. W samochodzie długo siedziałam bez ruchu. Nie mogłam się zmusić, żeby przekręcić kluczyk. W lusterku widziałam fragment kempingu – ławki, drzewa, kilka namiotów. I jego – siedzącego nieruchomo, z dłońmi zaciśniętymi wokół kubka. Nie spojrzał w moją stronę. Albo udawał. Albo wiedział, że nie powinien.
Nie pożegnałam się. Nie potrafiłam. Nie chciałam, żeby mnie zatrzymał, bo nie wiedziałam, co wtedy zrobię. Ale on by chyba tego i tak nie zrobił. Po prostu pozwolił mi odejść. Całą drogę myślałam tylko o nim. O tym, jak wyglądała jego codzienność, zanim się poznaliśmy. Czy też pił herbatę w milczeniu? Czy rozmawiał z ludźmi, czy tylko słuchał ich obecności? I czy ja byłam dla niego kimś, czy tylko echem wspomnienia? Kotłowały się we mnie uczucia, których nie umiałam nazwać. Byłam zafascynowana jego spokojem i bałam się być częścią jego przeszłości, a jednocześnie czułam coś w rodzaju żalu, że uciekłam. Bo tak to właśnie wyglądało – uciekłam. Choć miałam być odważna. Choć przyjechałam nad morze, żeby się odnaleźć.
Wróciłam i on tam był
Minął rok. Właściwie dwanaście miesięcy, ale we mnie to było jak jedno długie, przesuwające się lato, które nie chciało się skończyć. Wracałam do tamtego miejsca myślami częściej, niż bym chciała. Do herbaty, do ławki przy plaży, do spojrzenia, które nie nalegało, ale zapraszało. Nie planowałam powrotu. Albo inaczej – planowałam w sobie, po cichu. Nie mówiłam nikomu. Spakowałam namiot, śpiwór, podobny termos, choć wiedziałam, że nie zrobię herbaty takiej, jak on. I pojechałam. Tą samą trasą, z tą samą muzyką w tle, której nie słuchałam przez cały rok. Trochę ze strachu, że przypomni mi o tym, co zostawiłam.
Kemping się nie zmienił. Były nowe twarze, inne samochody, ale drzewa rosły w tych samych miejscach, a zapach morza był identyczny. I on tam był. Siedział przy tym samym stole, z tym samym termosowym kubkiem w dłoni. Jakby nie minął ani jeden dzień. Podeszłam powoli. Nie miałam planu. Nie wiedziałam, co powiem, jak mnie przywita, czy w ogóle mnie pozna. Kiedy stanęłam tuż obok, podniósł głowę.
– Chcesz herbaty? – zapytał, jakbyśmy widzieli się wczoraj.
Usiadłam bez słowa. Dłoń trochę mi drżała, gdy odbierałam kubek. On patrzył na fale. Ja na niego.
– Spotkałeś ją znowu? – spytałam cicho, nie wiedząc, czy chcę usłyszeć odpowiedź.
– Tak – odpowiedział po chwili. – Czasem to są oczy. Czasem dłonie. Czasem cisza.
Zamilkliśmy. Ja próbowałam nie oddychać zbyt głośno, żeby nie spłoszyć tego momentu. On pił swoją herbatę, jakby żadna odpowiedź nie była ważniejsza od tej chwili. Zaczęłam rozumieć. Nie wszystko naraz, ale jakby fragmentami, które nagle zaczynały do siebie pasować. Że można kochać nie tylko po to, by zapomnieć. Można kochać, żeby pamiętać. Że bliskość nie musi przeszkadzać w pamięci o kimś, kto odszedł. I że czasem najpiękniej jest być częścią czyjegoś wspomnienia, a nie próbą jego wymazania.
Przestał mówić o żonie
Zostaliśmy. Nie od razu razem, raczej obok siebie. Śniadania przy tym samym stole, wieczory z herbatą, spacery bez słów. Nie było deklaracji, żadnych „kocham” ani planów na przyszłość. Tylko obecność, która z czasem stała się codziennością. Marek przestał mówić o żonie, ale wiedziałam, że ona z nami jest. W tych chwilach ciszy, w tym, jak stawiał kubki, jak odgarniał włosy z mojego czoła. Nie przeszkadzała mi. Była jego częścią. A ja nie próbowałam jej zastąpić.
– Myślisz, że to ma sens? – zapytałam któregoś wieczoru.
– To nie musi mieć sensu – odpowiedział spokojnie. – Wystarczy, że jesteśmy.
I wtedy zrozumiałam, że czasem to jest już dużo.
Joanna, 27 lat
Czytaj także:
- „Siostra postanowiła zostać gwiazdą na moim weselu. Zawsze potrafiła mi uprzykrzyć życie, ale tym razem przesadziła”
- „Córka traktowała nas jak darmową pomoc domową. Mieliśmy dość niańczenia wnuków i wycięliśmy niezły numer”
- „Wycieczka z mężem do Hiszpanii otworzyła mi oczy. Już po dwóch dniach pobytu w hotelu zażądałam rozwodu”