Reklama

Od zawsze byłam ambitna. Nie z tych, co po trupach, ale z tych, co wstają godzinę wcześniej, żeby przeczytać raport, zanim dzieci zbudzą się z katarem i trzeba będzie wyczarować śniadanie, kanapki i uśmiech jednocześnie. Chciałam czegoś więcej niż stabilnej pracy w dziale administracji, gdzie po dziesięciu latach dostajesz kubek z logo firmy i podwyżkę o sto złotych. Chciałam mieć wpływ, decydować, kreować. Chciałam być kimś.

Reklama

I powoli, ale skutecznie, wspinałam się. Projekt po projekcie, awans po awansie. Gdy inni szli do domu, ja siedziałam z laptopem na kolanach, gotowa do kolejnego „quick calla z zespołem z Singapuru”. Żonglowałam – pracą, dziećmi, domem, obowiązkami. Wydawało mi się, że naprawdę dobrze mi to wychodzi.

Piotr zawsze mówił, że mnie podziwia. Że ceni moją siłę, mój upór, moją organizację. Śmialiśmy się, że to on ma więcej cierpliwości, a ja więcej energii. Gotował obiady, prasował moje koszule, woził dzieci na basen. Z zewnątrz – idealny partnerski układ. W środku też to tak odbierałam. Przez lata byłam przekonana, że gramy do jednej bramki.

Aż do tego dnia.

Dnia, w którym wróciłam do domu z wiadomością, że zostałam nową prezeską oddziału firmy na Europę Środkową. To nie był awans. To był przełom. Coś, na co pracowałam latami. Wpadłam do mieszkania z uśmiechem od ucha do ucha, a Piotr... uśmiechnął się, wręczył mi bukiet tulipanów, pocałował w czoło i powiedział:

– Gratuluję, pani prezes.

I wtedy to zobaczyłam. Ten cień w jego oczach. Coś się w nim zmieniło. Jakby ktoś przestawił meble w dobrze znanym pokoju. Jeszcze tego nie rozumiałam. Okazało się, że ten awans będzie miał swoją cenę.

Robienie z faceta gosposi go nie bawiło

Po gratulacjach, które brzmiały jak z reklamy banku, oparłam się o krzesło i rzuciłam:

– To co, teraz ty zostajesz etatowym ogarniaczem życia, a ja robię karierę?

– Że co? – Piotr aż przechylił głowę jak pies, który nie rozumie komendy.

– No, dzieci, obiadki, pranie. Przecież ja teraz prezesuję. I to pełną albo i nawet potrójną parą.

Zamarł. Serio, jakby go poraziło. Patrzył na mnie, jakbym właśnie zaproponowała mu operację na otwartym sercu.

– Ty tak poważnie?

– A niby czemu nie?

– Bo to... nie ten układ.

– Układ? To był układ? Ja myślałam, że to partnerstwo.

– Partnerstwo to nie to samo, co robienie z faceta gosposi.

– Gosposi? Naprawdę?

Zacisnął szczękę, wyszedł z kuchni, rzucając po drodze:

– Może chcesz mi jeszcze fartuszek z falbanką kupić?

Jeszcze się śmiałam. Ale godzinę później, kiedy wkładałam naczynia do zmywarki po naszej „prezesowskiej” kolacji, zaczęłam się zastanawiać: czy on właśnie ogłosił bunt?

Zaprosił teściową do pomocy

Dwa dni później wróciłam wcześniej z pracy. Wchodzę, a w kuchni siedzi teściowa. Bez zapowiedzi, z rękami zanurzonymi w cieście na pierogi.

– No, no, Judyta. Widzę, że awans ci się opłacił – rzuciła, nawet nie patrząc w moją stronę.

– Dzień dobry – odpowiedziałam chłodno.

– A Piotruś dziś taki zmęczony. Mówi, że teraz to on w domu siedzi, gotuje, sprząta... Jakby był jakąś gosposią. No ale czego się nie robi dla kariery żony, prawda?

Milczałam. Nie chciałam jej dawać satysfakcji. Ale w środku mnie zagotowało. Wieczorem Piotr wszedł do sypialni i od razu zaczął.

– Musisz ze mnie robić potwora? – zapytałam.

– Ona mówi prawdę. Czuję się jak pomoc domowa. Nawet nie wiem, kim jestem przy tobie.

– Ty się czujesz? A ja? Ja mam udawać, że nic się nie zmieniło, bo twoje ego nie wytrzymuje?

– To nie o ego chodzi, Judyta. Ty po prostu nie potrzebujesz już mężczyzny. Chcesz chłopca do zmywania.

Nie odpowiedziałam. Nie miałam już siły na rozmowę, która była z góry przegrana.

Czułam dumę, ale jakąś niepełną

W pracy – nieustanne gratulacje, serdeczne uściski dłoni, kwiaty, które już nie mieściły się na biurku. „Należało ci się”, „Jesteś inspiracją”, „W końcu kobieta na szczycie” – słyszałam zewsząd. Czułam dumę, ale... jakąś niepełną. Bo wracałam do domu i tam wszystko gasło. Piotr niemal znikał. Był – fizycznie. Ale obecność emocjonalna? Zero. Unikał mnie wzrokiem, mówił tylko tyle, ile trzeba.

– Jak dzieci? – zapytałam kiedyś przy kolacji.

– Żyją – burknął, nie podnosząc wzroku znad ziemniaków.

– Serio?

– A co mam mówić? Że jestem zachwycony, że zostałem sam z tym cyrkiem?

Przestań. Nie jesteś sam. Tylko się zmieniły proporcje.

– Proporcje? Nie. Ty wyleciałaś do góry, a ja zostałem na dnie. Gratuluję, pani prezes.

Po tych słowach wyszedł z kuchni. Zostałam przy stole z niedojedzonym obiadem i gulą w gardle.

Kilka dni później usłyszałam przypadkiem jego rozmowę przez telefon. Zawsze mówiłam mu, że ma źle ustawioną głośność:

– Nie wiem, kim mam być przy niej, mamo – skarżył się. – Ona wszystko potrafi sama. Nie zostawiła mi nic.

– W moim domu kobieta znała swoje miejsce – odpowiedziała Danuta. – A mężczyzna miał być głową rodziny, nie dekoracją przy wózku.

Zamarłam. Nie wiem, co bolało bardziej – jego bezradność czy jej zatruwająca pewność siebie.

Byłam na emocjonalnym rumowisku

Coś we mnie pękło. Kiedy znowu zobaczyłam ich razem – Piotr parzył jej herbatę, a ona z miną królowej mówiła coś o „męskich obowiązkach” – nie wytrzymałam.

– Naprawdę? Teraz słuchasz matki jak wyroczni? – warknęłam.

– Może przynajmniej ona mnie nie traktuje jak chłopca na posyłki – odburknął.

– Ty serio myślisz, że ja cię wykorzystuję?

– A nie? Wrócisz z bankietu, rzucisz torebką i oczekujesz, że wszystko się samo zrobi. Tylko że ja nie jestem pokojówką.

– A ja nie jestem twoją mamusią, która będzie cię niańczyć do końca życia!

Krzyczeliśmy. Bez zahamowań. Jakby wszystko, co tłumione, nagle wylało się jak wrzątek.

– Moja żona kiedyś była ciepła. Z tobą nie ma już domu. Jest tylko twoje imperium.

– Może po prostu nie pasujesz do silnej kobiety?

Zamilkł. Poszedł do przedpokoju. Założył kurtkę. Nie spojrzał.

Nie wiem, czy jeszcze wrócę – rzucił i trzasnął drzwiami.

A ja zostałam. Sama. W prezesowskim fotelu i na emocjonalnym rumowisku.

Mój sukces smakował jak popiół

Piotr się wyprowadził w niedzielę rano. Wyszedł, jakby szedł po bułki. Tylko że nie wrócił. Walizka przy drzwiach, kilka ubrań, laptop. Nawet nie spojrzał na mnie, kiedy zamykał za sobą drzwi. Dzieci machały mu przez okno, jakby to był wyjazd służbowy.

– A kiedy tata wróci? – zapytała Hania, tuląc się do mojego ramienia.

– Na razie musimy być dzielne – odpowiedziałam, czując, jak łamie mi się głos.

Wieczorami siedziałam w salonie, wpatrzona w ekran telefonu. Milczał. Nie przysłał ani jednej wiadomości. Nie zapytał, czy dzieci mają kanapki do szkoły. A przecież wcześniej potrafił dzwonić pięć razy dziennie, pytając, czy nie zapomniałam o zebraniu.

W końcu zadzwoniłam ja.

– Piotr?

– Tak?

– Chciałam... tylko zapytać, czy wszystko w porządku.

– W porządku. Gotuję właśnie zupę. Mama mówi, że dobrze sobie radzę. Jak dzieci?

– Też sobie radzą.

– Jak ty. W końcu jesteś silna, nie?

– Nie udawaj, że odszedłeś, bo jestem silna.

– A może właśnie dlatego?

I rozłączył się.

Zostałam z dźwiękiem pustki w uchu. I z tą przeklętą ciszą, która rozlewała się po mieszkaniu jak plama oleju. Dla wszystkich byłam kobietą sukcesu. Tylko że ten sukces smakował jak popiół.

Nie ma jednego winnego

Minęło osiem tygodni. Nie wrócił. Ani na weekend, ani na chwilę. Dzieci przestały pytać, choć widzę, że Hania czasem zerka na drzwi, jakby miały się otworzyć. Ja przestałam tam patrzeć. Po prostu funkcjonuję. Działam. Odhaczam kolejne obowiązki jak zadania w aplikacji.

W pracy jestem skuteczna jak nigdy. Spotkania, prezentacje, wyjazdy – śmigam przez kolejne tygodnie jak przez tunel. Słyszę, że jestem wzorem. Czasem się uśmiecham. Czasem nawet szczerze. Ale potem wracam do domu. I cisza uderza mnie jak cegła. Stół dla czterech osób, a siedzimy we trójkę. Łóżko wciąż dwuosobowe, choć już się nie łudzę. Wieczory są najgorsze. Gdy dzieci zasypiają, a mieszkanie zaczyna oddychać pustką.

Z Danutą nie mam kontaktu. Podobno rozpowiada, że „uratowała syna od korporacyjnej wariatki”. Słyszę od znajomych, że Piotr wygląda na spokojniejszego. Gotuje, biega z psem, odbudowuje swoje „ja”. Może dobrze. Może właśnie tego potrzebował. A ja? Nie wiem. Czasem myślę, że mogłam mówić mniej, przytulać więcej. Czasem – że on powinien był znieść mój sukces, skoro przez lata wspólnie do niego dążyliśmy. Nie wiem, kto tu naprawdę zawinił. I może właśnie o to chodzi – że w tej historii nie ma jednego winnego. Tylko dwie osoby, które przestały się rozumieć.

Jedno wiem na pewno. Nie przeproszę za to, że jestem ambitna. Za to, że się rozwijam. Za to, że chciałam być kimś więcej niż tylko dodatkiem do czyjegoś życia. Jeśli ktoś przy mnie nie potrafi ustać, to znaczy, że nigdy nie trzymał mnie naprawdę za rękę.

Judyta, 47 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama