Reklama

Nie pamiętam już, kto pierwszy rzucił ten pomysł. Może ja, może Konrad. Ale oboje potrzebowaliśmy oddechu – od codziennych obowiązków, od maili, zakupów, pracy i milczenia, które między nami zaczynało ciążyć coraz bardziej.

Reklama

– Domek nad jeziorem, z dala od wszystkiego. Tylko my dwoje, żadnych sąsiadów, żadnego zasięgu. Odetniemy się od świata – powiedziałam, przewracając kolejną stronę kalendarza. Majówka. Idealny pretekst.

Miałam nadzieję, że to coś zmieni. Że w tej ciszy, w tym bezruchu, znajdziemy siebie na nowo. Ostatnie miesiące były dla mnie jak zawieszenie – coś się w Konradzie zmieniło, ale nie umiałam tego nazwać. Patrzył na mnie, ale jakby przez szybę. Dotykał, ale bez czułości. A przecież planowaliśmy ślub. Przyjazd do domku był niemal idylliczny. Drewniany, z bali, z widokiem na jezioro, z małym pomostem. Rozpakowaliśmy się bez słów. Potem była kolacja, trochę wina i pierwszy wieczór, który minął spokojnie. Za spokojnie. Był jak cisza przed burzą.

Między nami coś zaiskrzyło i zgasło

Zaczęło się od nagłego trzasku. Jakby ktoś z całej siły walnął pięścią w szybę. Zadrżały ściany domku. Zerwał się wiatr, w sekundę niebo pociemniało. Burza przyszła jak gość, którego nikt nie zapraszał.

– Nie ma prądu – mruknął Konrad, kiedy światła nagle zgasły. – No pięknie!

– Sprawdzałeś prognozę w ogóle? – zapytałam, podchodząc do okna.

– To ty jesteś ta od planowania – odburknął, szukając latarki w szufladzie. – Zawsze byłaś. Co, teraz już nie?

– Nie wzięliśmy nawet powerbanka. I ty mówisz, że ja planuję? – rzuciłam z goryczą. – Świetna majówka. Idealna okazja, żeby się... pożreć.

– Zawsze ja muszę za wszystko odpowiadać! – warknął, trzaskając szufladą.

– Bo ja już nie daję rady ciągnąć wszystkiego sama! – uniosłam głos.

Zapadła cisza, w której słyszeliśmy tylko bębniące o dach krople. Konrad zrezygnowany opadł na krzesło. Ja wzięłam świecę z kominka i zapaliłam ją drżącą ręką.

– Wiesz, że kiedyś burze mnie uspokajały? – odezwałam się cicho.

– Teraz cię wkurzają. Tak samo jak ja – odpowiedział bez cienia ironii.

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na niego i czułam, jak coś się we mnie kruszy. I było tak jakby ta burza, która szalała na zewnątrz, chciała wyrwać na światło dzienne wszystko, co do tej pory tłumiliśmy. Było coś niepokojącego w tej ciemności. Jakby nie tylko światło zgasło – jakby coś między nami się definitywnie wyłączyło.

Czułam, że tracę grunt pod nogami

Następny dzień przywitał nas bladym światłem i przeszywającą ciszą. Prąd wciąż nie wrócił, a telefon nadal pokazywał uparcie brak sieci. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, każde pogrążone w swoich myślach. Herbata była letnia, rozmowa jeszcze chłodniejsza.

– Nie zrobimy dziś grilla, chyba że w kominku – rzuciłam półżartem, tylko po to, żeby cokolwiek powiedzieć.

Konrad nie odpowiedział. Gapił się w szybę jakby za oknem miało się rozwiązać całe nasze życie.

– Kim jest Karolina? – spytałam nagle, bez ostrzeżenia, jakbym chciała wbić szpilę prosto w serce.

– Co? – drgnął. – Co to za pytanie?

– Widziałam te wiadomości w twoim telefonie. Przypadkiem, jak pisałeś coś w kuchni i zostawiłeś ekran odblokowany. „Tęsknię za tobą”. „Brakuje mi naszych rozmów”. To nie brzmiało jak wiadomości do koleżanki z pracy.

Zamilkł. Przełknął ślinę, spojrzał na mnie i już wiedziałam. Nie musiał nic mówić.

– To nic nie znaczy. To tylko... chwilowe – wymamrotał. – Przegadaliśmy kilka rzeczy. W pracy jest ciężko, potrzebowałem kogoś, kto...

– Nie mnie? – przerwałam mu ostro.

– Lena... – zaczął, ale nie dałam mu skończyć.

– Nie! Nie próbuj teraz robić z niej terapeutki. Nie ma nic bardziej bolesnego niż to, że zamiast do mnie, zwracasz się z tęsknotą do obcej kobiety. Jak długo to trwa?

Nie odpowiedział. W jego oczach zobaczyłam coś, co bolało bardziej niż jakiekolwiek słowa – strach i żal. Ale też rezygnację. Wstałam od stołu. Czułam, że tracę grunt pod nogami. Sekret, który wypłynął, był jak pierwsza rysa na szybie – niewielka, ale zapowiadająca pęknięcie, którego nie da się powstrzymać.

To nie była moja wina

Wieczorem przyszła kolejna burza. Mocniejsza, bardziej dzika. Wicher szarpał okiennicami, a deszcz walił w dach z taką siłą, jakby chciał nas zmusić do reakcji. Siedziałam przy kominku, owinięta kocem, słuchając trzaskających gałęzi i własnego serca, które biło za szybko. Konrad zniknął gdzieś w sypialni, zamknął się tam jak w schronie. Aż w końcu wyszedł. Powoli, jakby się zbierał do czegoś, co ma go rozłożyć na łopatki.

– Lena – powiedział cicho. – Muszę ci powiedzieć prawdę.

– To się wreszcie zdecyduj, czy musisz, czy chcesz – odpowiedziałam beznamiętnie, nie odrywając wzroku od ognia.

Usiadł naprzeciwko mnie, niepewnie. Twarz miał napiętą, oczy zaczerwienione.

– To nie były tylko wiadomości. To trwało... kilka miesięcy. Ale już się skończyło. Przysięgam.

Spojrzałam na niego powoli. Nie płakałam. Jeszcze nie.

– A skończyło się dlatego, że mnie kochasz, czy dlatego, że się wystraszyłeś, że cię przyłapię? Właściwie to... już cię przyłapałam.

Zamilkł. W tej ciszy było wszystko. Wszystkie odpowiedzi, których się bałam, i te, których już nie chciałam.

– Wiem, że odsunąłem się od ciebie – dodał cicho. – Po tym, co się stało… Ja sam nie wiedziałem, jak się z tym wszystkim uporać.

– To nie moja wina – powiedziałam, już spokojnie. – A ty? Ty po prostu… odszedłeś. Najpierw emocjonalnie, potem fizycznie. A teraz… mówisz mi to tutaj, w tej przeklętej ciemności?

Wstałam, jakby nogi same mnie niosły. Zrzuciłam koc i podeszłam do drzwi.

– Gdzie idziesz?! – zawołał za mną.

– Na deszcz – odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby. – Przynajmniej on nie udaje, że jest czymś innym.

Wyszłam boso. Ból stóp był lepszy niż to, co czułam w środku.

Bolało bardziej, niż potrafiłam przyznać

Nie spałam tej nocy. Leżałam w salonie, na starym, skrzypiącym fotelu, owinięta mokrym jeszcze kocem, wpatrzona w sufit, który tylko od czasu do czasu oświetlały błyski burzy. Konrad zamknął się w sypialni. Nie wiem, czy spał. Nie obchodziło mnie to. Myśli krążyły po głowie jak oszalałe. Próbowałam sobie przypomnieć moment, w którym się pogubiliśmy. Czy to było wtedy, gdy wracał coraz później? Gdy ja udawałam, że to przez pracę, a on udawał, że wszystko jest w porządku? A może wtedy, gdy zrobiliśmy test ciążowy? Gdy się ucieszyliśmy, jakby to miało naprawić wszystko? Okazał się fałszywy... Bolało bardziej, niż potrafiłam przyznać. A on… On wtedy zniknął. Fizycznie był, ale duszą już nie. Czekałam, aż mnie przytuli. A on tulił się w tym czasie do Karoliny.

Rano deszcz ustał. Cisza była jeszcze bardziej niepokojąca niż huk burzy. Wstałam, spakowałam kilka rzeczy do plecaka, ubrałam kalosze.

– Co robisz? – zapytał Konrad, który właśnie wychodził z sypialni. Wyglądał na zdziwionego. Albo przerażonego. Albo jedno i drugie.

– Wracam – powiedziałam.

– Ale... przecież droga zalana. Nie dasz rady. Zaczekaj, aż włączą prąd, zasięg…

– Dam radę. Znasz mnie. Zawsze wszystko ciągnęłam sama. To też pociągnę – ucięłam.

Nie próbował mnie zatrzymać. Może nie miał już siły. A może wiedział, że to koniec. Szłam długo, mijając powalone gałęzie, błoto po kolana, mokre, parujące pola. Im dalej byłam od niego, tym lżej się czułam. Krok po kroku zrzucałam z siebie ciężar lat kłamstw, niedomówień, chłodu. Aż zostałam tylko ja – przemoczona, zmęczona, ale wreszcie czułam się sobą.

Samotny powrót i nowy początek

Do najbliższej miejscowości dotarłam późnym popołudniem. Ubranie przylepiało mi się do ciała, stopy miałam odciśnięte i brudne, ale nie czułam bólu. Zatrzymałam się przy sklepie spożywczym, skąd zadzwoniłam do Anki, mojej przyjaciółki.

– Lena? Gdzie ty jesteś, Boże! Myślałam, że jesteś z Konradem na tym wyjeździe!

– Już nie – powiedziałam tylko. – Możesz po mnie przyjechać?

– Już jadę – odpowiedziała bez pytania o szczegóły.

W aucie Anki milczałyśmy przez większą część drogi. Dopiero pod moim blokiem zapytała:

– I co teraz?

– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

W mieszkaniu panował zapach kurzu i czegoś stęchłego, jakby przez te kilka dni życie się tu zatrzymało. Usiadłam na łóżku i rozejrzałam się. Zdjęcie nasze, sprzed roku, z wakacji w Grecji. Objęci, uśmiechnięci, ale już wtedy coś było nie tak. Może tylko ja to widziałam. Podniosłam ramkę i bez słowa wrzuciłam ją do torby na śmieci. Potem poszły kolejne rzeczy: jego bluzy, kubek z napisem „Narzeczony”, karteczka „Zakupy” z jego pismem. Sprzątałam bez łez. Każdy ruch był jak wyrwanie z korzeniami czegoś, co zżerało mnie od środka.

Kiedy skończyłam, usiadłam na środku salonu. Wokół mnie cisza. Ale nie ta groźna jak w domku nad jeziorem. To była cisza nowego początku. Moja cisza. Spojrzałam na telefon, który nie dzwonił. Nie napisał. I dobrze. Nie wiem, co dalej. Ale wiem jedno – nie wrócę już do tej wersji siebie, która milczy i czeka, aż ktoś ją zauważy. Teraz to ja mam głos.

Powoli uczę się żyć od nowa

Minęło kilka tygodni. Ludzie mówili, że jestem odważna. Że mało która kobieta tak po prostu by odeszła. Ale to nie była odwaga. To był strach. Strach, że zostanę tam, w tej relacji, która mnie dusiła. Że zniknę w oczekiwaniu, aż on znowu mnie zauważy. Wreszcie przestraszyłam się bardziej tego, że zostanę, niż tego, co czeka mnie, jeśli odejdę. Nie rozmawialiśmy z Konradem od tamtego dnia. Wysłał jedną wiadomość: „Jeśli będziesz chciała porozmawiać… jestem.” Nie odpisałam. Czasem największym wyrazem troski o siebie jest milczenie. Czasem najtrudniejsze jest nie powiedzieć nic.

Sprzedałam pierścionek. Kupiłam sobie nowy telefon i rower. Jeżdżę po mieście, słuchając muzyki w słuchawkach, którą lubię tylko ja. W weekendy spotykam się z Anką. Czasem opowiadam jej o tym domku nad jeziorem. Śmiejemy się, że to była moja osobista szkoła przetrwania. Zaczęłam pisać. Nie pamiętnik, nie blog. Prawdziwą książkę. O kobiecie, która z miłości do siebie odeszła, zanim do końca zgasła. Zobaczymy, czy coś z tego będzie. Może tylko ja to przeczytam. Może ktoś jeszcze. Wiem jedno – nie jestem już tamtą Leną. I choć czasem wciąż jest mi trudno, czuję... że powoli uczę się żyć od nowa. Nie z kimś. Ze sobą. A to jest wartość większa niż jakikolwiek ślub.

Lena, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama