„Kiedy straciłam nadzieję na dziecko, los się do mnie uśmiechnął. Wystarczyło wziąć sprawy w swoje ręce”
„Był ogromny, rozłożysty, kora pnia była stara i spękana. Położyłam na niej dłoń i przyłożyłam do pnia czoło. Nie wierzyłam w starych bogów, w nowych też nie, ale trochę żałowałam, że tak jest”.

- Natalia, 34 lata
Wiosną tamtego roku znów przenieśliśmy się do innego miejsca. Mąż objął leśniczówkę w T., dużej wsi na skraju puszczy, a ja zatrudniłam się w tamtejszej szkole. Grono nauczycielskie patrzyło na mnie wilkiem, bo przeze mnie została wypchnięta na emeryturę nauczycielka historii. Miała co prawda już sześćdziesiąt osiem lat i uczyła, bo nie było nikogo innego, ale i tak to ja byłam winna. Bo z nadania kuratorium. A kuratorium nie miało tu dobrej opinii.
To nie była moja wina. Przyszłam tu za mężem, którego przełożeni przerzucali z miejsca na miejsce, tam, gdzie akurat potrzebny był ktoś taki jak on. Marian często opowiadał mi, że bez niego nadleśnictwo już dawno by się rozkraczyło; że takich jak on specjalistów to ze świecą szukać. Słuchałam i nie zaprzeczałam. Ale wiedziałam swoje. A nie były to dobre myśli. Nie podobało mi się, że mój mąż jest kimś, kogo wysyła się, by robił to, czego inni robić nie chcieli. Tylko nie wiedziałam, jak to zmienić.
Pamiętam kwiecień jako miesiąc zasiedlania się. Po sześciu przenosinach w ciągu dwunastu lat małżeństwa miałam już wprawę. Wiedziałam, jakie przedmioty i gdzie w nowych pomieszczeniach ustawić, by stworzyć namiastkę domu. Wiedziałam, że upieczone ciasto może choć trochę przychylniej nastawić do mnie część kolegów w pracy, a odpuszczenie przez pierwsze dwie lekcje odpytywania zaskarbi mi życzliwość uczniów. Tak jak i wzięcie ich na spacer po okolicy w jakieś ciekawe miejsce.
Pogańscy bogowie? A to ciekawe!
Problem był w tym, że tym razem nie udało mi się znaleźć ani jednego miejsca w okolicy, o którym mogłabym opowiedzieć dzieciom coś, co ich zainteresuje. Ani ruin zamku obronnego, ani szlacheckiego dworku. Wokół były tylko pola uprawne i wielki las i wydawało się, że nigdy nie działo się tu nic ciekawego.
– Pani weźmie ich do Dębowego Gaju – odezwała się niespodziewanie pani Lena, którą odziedziczyliśmy po poprzednim leśniczym.
Miała prawie siedemdziesiąt lat i pracowała na pół etatu jako gospodyni. Mąż chciał jej podziękować za pracę, bo przecież miał żonę, w przeciwieństwie do poprzedniego leśniczego, ale ja wcześniej usłyszałam w sklepie, że pani Lena opiekuje się niepełnosprawną córką i nie wiadomo, czy teraz, jak ją nowy leśniczy wyrzuci z pracy, da radę związać koniec z końcem. No więc została, choć Marian trochę się krzywił.
Układałyśmy razem naczynia w szafkach kuchennych, a ja zwierzyłam się jej z kłopotu.
– A jaką historię mogłabym im tam opowiedzieć? O tym, jak rosną drzewa? To biologia, nie historia.
Starsza pani spojrzała spod oka na mojego męża, który właśnie wszedł do kuchni i wyjął z lodówki butelkę piwa.
– A czy to, że gaj był kiedyś świętym miejscem naszych przodków, to nie historia? Według legendy, tysiące lat temu zamiast boru było tu pustkowie. Bogini Żywia zasadziła święty żołądź, z którego wyrósł najpotężniejszy dąb na ziemi. Pozostałe dęby to jego potomkowie. A im dalej od Dębu Ojca, tym drzewa mają mniejszą moc. Ale tam, w gaju, moc bogini życia jest najsilniejsza. Był świątynią, w której przebywały kapłanki Żywii. Tam nasi przodkowie składali ofiary, by święte drzewa otoczyły ich opieką i zapewniły płodność ziemi, zwierzętom i ludziom. Przybywały tu pragnące dzieci kobiety, a także mężczyźni, którzy mieli problemy z męskością – a potem pani Lena otwarcie spojrzała na mojego męża, który, popijając piwo, czytał coś w komórce, i podnosząc nieco głos, dodała: – I to trwa do dziś. Jak ktoś ma problemy, przesypia noc przy Świętym Dębie, a potem już wie, co ma robić.
Marian uniósł głowę znad telefonu i powiedział z niechęcią w głosie:
– To bzdury i zabobon.
I wyszedł z kuchni.
– O co tu chodzi? – spytałam gospodynię ze zdziwieniem.
Mąż zdążył już wzbudzić w gosposi niechęć do siebie
Mąż przyjechał tu dwa tygodnie wcześniej, żeby objąć leśniczówkę i pozałatwiać sprawy urzędowe, więc najwyraźniej zdążył się już czymś starszej pani narazić. Pani Lena przez chwilę w milczeniu wycierała półkę.
– A bo oni chcą wyciąć stare dęby – powiedziała w końcu. Opuściła rękę i spojrzała na mnie. W jej oczach widziałam ból. – Poprzedni leśniczy mówił mi, że w nadleśnictwie dogadali się z winiarzami, którzy potrzebują odporne drewno dębowe na antałki do wina. A te z tych starych dębów będzie najlepsze. Sprzedadzą drogo, a w dokumentacji napiszą, że drzewa były chore, to je wycięli. Leśniczy postawił się, to go stąd wyrzucili. I dali pewniaka. Przepraszam, pani Natalio, ale ja tak to widzę. Może mnie pani zwolnić. Ludzie tutaj wszyscy są przeciw wycince. Ale nikt nas nie słucha. A ja tylko dzięki dębom urodziłam moją córkę. I tak, jest chora – uniosła głowę w obronnym, a jednocześnie wyzywającym geście.
– Nieraz słyszałam, że lepiej byłoby, bym nie zaglądała do gaju. Ale to mój największy skarb. Dzięki niej żyję. Wiele razy chciałam skończyć ze sobą, bo nie widziałam celu. Po urodzeniu córki depresja zniknęła. Niech pani porozmawia z kobietami ze wsi. Z mężczyznami. Każdy ma jakąś historię, w której dęby odegrały ważną rolę.
Drzewo wyglądało, jakby było ojcem wszystkich dębów
Wieczorem spytałam męża o zaplanowaną wycinkę.
– Ludzie podobno są przeciw. Że to chodzi o prywatny, nie do końca legalny kontrakt. I poprzedni leśniczy…
– Przestań – Marian popatrzył na mnie złym wzrokiem. – Znów się wtrącasz. Nie znasz się na leśnictwie, tak jak ci wszyscy tutaj. „Święte drzewa” – niemal wypluł te słowa. – Zabobony. Trzeba patrzeć gospodarskim okiem. To drzewa, które już do niczego nie służą, a zabierają miejsce. Dobrze, że się przydadzą po ścięciu. Plan zagospodarowania lasu przewiduje wycinkę starych i nasadzenie młodych drzew.
– Te drzewa rosły kilka wieków, nie można tak…
– Natalia. Skończyłem rozmowę. Ja cię nie pouczam, jak masz dzieci uczyć.
Odwrócił się do mnie plecami. Zacisnęłam wargi. Dwa dni później zabrałam klasę 5a na rowerowy spacer po lesie. Pani Lena wyrysowała mi kartkę z trasą do gaju. Kilkadziesiąt wielkich, starych dębów rosło w głębi puszczy, cztery kilometry od leśniczówki. A w samym środku pyszniło się ogromne drzewo, które rzeczywiście wyglądało, jakby było ojcem wszystkich dębów. Dąb w obwodzie miał z siedem metrów, jeśli nie więcej. Zdziwiłam się, że nikt o nim nie wiedział, że nie został obwołany pomnikiem przyrody. To by go uchroniło przed piłami. Zrobiłam mu zdjęcie komórką i postanowiłam się tym zająć.
Dzieci usiadły na trawie pod drzewami, a ja opowiedziałam im o świętych gajach, pogańskich bogach czczonych przez naszych słowiańskich przodków – Żywii, Perunie Gromowładnym, Światowidzie.
– Wszyscy pewnie oglądaliście filmy o bogach nordyckich: Thorze, Lokim, Odynie – dzieci zaczęły z ożywieniem potwierdzać. – A przecież i my, Słowianie, mamy bogatą mitologię. Warto znać własne korzenie. Dlatego waszym zadaniem będzie przygotowanie rozprawy o jednym bogu słowiańskim – na ziemi postawiłam pudełko. – Tu są karteczki z ich imionami, wylosujcie po jednym bogu.
– Tata mówi, że grzech uczyć się o tych pogańskich demonach – odezwał się chłopiec siedzący nieco z boku. Jacek, syn nowego sołtysa. Już się zorientowałam, że od kilku miesięcy następuje w wiosce wymiana ludzi na stanowiskach.
– To twój tata się nie zna – krzyknęła Joasia, córka sprzedawczyni w sklepie.
– Mój tata…
– Dosyć – wtrąciłam się stanowczo. Dzieci umilkły, tylko patrzyły na siebie wilkiem. – To jest zadanie szkolne, Jacku. Żadna wiedza nie jest grzechem, tylko ignorancja. A teraz wylosujcie imiona. Za dziesięć minut wracamy.
Czasami człowiek potrzebuje nadziei
Wstałam i podeszłam do Ojca Dębów. Był ogromny, rozłożysty, kora pnia była stara i spękana. Położyłam na niej dłoń i przyłożyłam do pnia czoło. Nie wierzyłam w starych bogów, w nowych też nie, ale trochę żałowałam, że tak jest. Czasami człowiek potrzebuje nadziei i kiedy widzi, że rzeczywisty świat nie jest w stanie mu jej dać, zwraca się ku siłom, które są potężniejsze od fizyki czy historii. Modli się i czeka, aż modlitwa przyniesie rezultat. Ja nie miałam się do kogo modlić, bo nie było we mnie wiary. Tylko smutek i rozpacz.
– Dlaczego nie mogę mieć dziecka? – wyszeptałam. A gdy usłyszałam swój szept, poczułam się głupio. Ot, desperatka. Lekarze mówią, że skoro moje ciało jest zdrowe, to przyczyna musi tkwić w mojej psychice. Byłam u psychologa, psychiatry. Nic nie znaleźli.
Wyprostowałam się. I wtedy coś uderzyło mnie w czubek głowy, odbiło się i spadło na ziemię. Żołądź. Duży, zdrowy, świeży. Spojrzałam w górę na gałęzie dębu z niedowierzaniem. Spadający dojrzały żołądź wiosną? A jednak leżał tu, przy moich stopach. Jak dar. Więc go podniosłam i włożyłam do kieszeni.
Wróciłam z dziećmi do szkoły. Po lekcjach wysłałam zdjęcia drzew do znajomej z Towarzystwa Ochrony Przyrody z opisem i pytaniem, czy nie należałoby tych dębów objąć ochroną, bo ludzie z nadleśnictwa chcą je ściąć i drewno pokątnie sprzedać. Wycinka miała się zacząć w następnym tygodniu. Już w poniedziałek rano zjechały się do wioski maszyny. A tuż za nimi grupa obrońców drzew oraz kilku dziennikarzy. Mieszkańcy z radością zaprowadzili ich do gaju i rozpoczęła się wielka kłótnia.
Zupełnie go nie poznawałam
Mąż wrócił wieczorem do domu wściekły.
– A jednak nie przestałaś mącić! – wrzasnął na mnie już od progu. – Czy ty wiesz, coś ty narobiła? Wyrzucą mnie! Przestanę być skuteczny, to przestanę być potrzebny! Ty zawsze patrzysz tylko na siebie, nie masz pojęcia o prawdziwym życiu…
I wrzeszczał dalej, wypominając mi wszystkie moje niedostatki, rysując naszą przyszłość w czarnych barwach. Krzyczał, ja się cofałam, przelękniona, bo nigdy wcześniej nie widziałam go w takim stanie. Wreszcie plecy oparły się o ścianę, nie miałam dokąd uciekać. Moja prawa dłoń wsunęła się do kieszeni swetra i poczułam gładki obły kształt żołędzia. Zamknęłam go w dłoni.
I czas się zatrzymał. Dosłownie. Wpatrzona w wytrzeszczone, znieruchomiałe oczy męża, ujrzałam w nich coś, czego nigdy wcześniej nie dostrzegłam: strach. Marian się bał. I w jednym błysku olśnienia zrozumiałam, że od lat był przeżarty strachem, dlatego zawsze szukał silniejszych, i zawsze wykonywał ich polecenia. Bo wtedy czuł, że jest pod parasolem ochronnym. Nie było ważne, czy się zgadzał czy nie, robił, co mu kazano. Nie był złym człowiekiem, jak czasami myślałam. Był po prostu przerażony.
Ale było coś jeszcze. On siebie za to nienawidził. Pogardzał sobą. Choć świadomie nie miał o tym pojęcia lub wypychał ze świadomości te uczucia. A jak mężczyzna, który nie ma do siebie szacunku może spłodzić dziecko? Nie wolno mu. Skalałby kobietę, którą kochał, i swoje dziecko. Te podświadome myśli Mariana przepływały przez moją głowę, a ja się im przyglądałam w zadziwieniu i z coraz większym zrozumieniem.
Wyjechaliśmy, żeby zacząć wszystko od nowa…
Kiedy czas znów ruszył, Marian jakby stracił chęć i energię do wrzasku. Zamilkł, potarł dłonią czoło i powiedział cicho: – I jak ja to teraz naprawię?
Odwrócił się i zniknął za drzwiami gabinetu, a moje serce zalała czułość dla męża, uczucie, o którym myślałam, że go we mnie już nie ma. Wyjęłam z kieszeni żołądź z Dębu Ojca. Wiedziałam, co mam teraz zrobić. O świcie wyrwał go z domu telefon z nadleśnictwa. Szef wzywał go na dywanik. Zazwyczaj w takich sytuacjach mąż rozmawiał spięty, cały w gotowości, by służyć. Teraz wyczułam w jego głosie zniecierpliwienie. Wrócił kilka godzin później, z dziwnym wyrazem twarzy.
– Natka, wygarnąłem mu – powiedział ze zdumieniem w głosie. – Kiedy zaczął wrzeszczeć na mnie i straszyć zwolnieniem, wygarnąłem mu wszystko. Postawiłem się. Tyle przecież o nim wiem. O jego kumplach i przekrętach. I wiesz – popatrzył na mnie jasnym spojrzeniem – poczułem się cudownie. Jakbym wreszcie się uwolnił. Po prostu… czuję się jak nowo narodzony. Może mnie wywalą, ale jestem pewien, że damy sobie radę, prawda? – chwycił mnie w objęcia i zakręcił.
– Oczywiście – zaśmiałam się. – Razem damy radę wszystkim.
Wiem, że właśnie tego dnia poczęliśmy naszego syna, który urodził się już w innym mieście. Marian nie został zwolniony, sam wypowiedział pracę. Wyjechaliśmy, żeby zacząć wszystko od nowa. Dębowy Gaj nie został ścięty. Kiedy Marian wyszedł z gabinetu szefa nadleśnictwa, ten pół godziny później odwołał polecenie wycinki. A kiedy potem dziennikarz regionalnej gazety pytał go o powód odwołania, zarzekał się, że przecież nigdy nie było pomysłu, żeby wycinać te stare dęby. Dziennikarz przysięgał, że miał silne wrażenie, że dyrektor naprawdę wierzy w to, co mówi.