„Po wypadku mój świat się zawalił. To przyjaciółka zrobiła ze mnie nieustraszoną kobietę ze stali”
„Zdjęli mi gips, kości się zrastały, siniaki bladły, ale lekarze nie mieli dla mnie dobrych wieści. Świat się dla mnie skończył”.
- Monika, 28 lat
To był moment. Nawet dobrze go nie pamiętam
Pamięć szwankuje, a potem łata braki i nadrabia tym, co podpowiada wyobraźnia, co zostało gdzieś zasłyszane… Wszystko zawiniło. Zły czas, złe miejsca, zła osoba.
To wina pobocza, że było oblodzone, a ja postawiłam stopę akurat w tamtym miejscu. To moja wina, że tego dnia oddawałam rano książkę do biblioteki i spóźniłam się na bezpośredni autobus, który zatrzymywał się w mojej wsi, więc musiałam iść dwa kilometry od przystanku. To wina tego faceta, że nie zdążył wyhamować, kiedy zamachałam rękami i wpadłam mu wprost pod koła… Jednym słowem, pech.
Ze szpitala pamiętam głównie ból, a potem nudę. I zapłakane oczy mamy, która siedziała przy mnie, aż zaczęłam ją wyganiać. Jej płacz sprawiał, że czułam się jeszcze gorzej, a w mojej sytuacji nie potrzebowałam więcej rozpaczy.
Już i tak miałam przerąbane po całości. Matura za pasem, powinnam szykować się do studniówki, powtarzać kroki poloneza, ale… wiedziałam, że już nie zatańczę na studniówce. Ani na żadnym innym balu. Nie wchodził w grę pierwszy taniec na weselu. Ani drugi. Ani trzydziesty szósty. Żaden. Nawet jeden krok był wykluczony.
Nie docierało to do mnie, że te poskładane i wsadzone w gips oraz szyny nogi już nigdy nie będą chodzić. Jak to? Przecież to było takie normalne, że kiedy chciałam podejść do okna albo zrobić siku, to po prostu spuszczałam nogi z łóżka, odbijałam się stopami od podłogi i robiłam jeden krok, drugi, piąty, w stosownym kierunku.
Nie umiałam sobie nawet wyobrazić, jak to będzie, kiedy nie będę mogła tego zrobić. Na początku i tak musiałam leżeć, więc ta informacja była czystą abstrakcją. Obie nogi w gipsie, jedna ręka… Potłuczenia, skaleczenia, szwy… Coś im się pomyliło, myślałam, nie wiedzą, jaka jestem silna. Zawsze wszyscy mówili, że wszelkie rany goją się na mnie jak na psie, od małego wychodziłam cało ze wszelkich tarapatów. Z tej opresji też wyjdę na własnych nogach, niech tylko zdejmą mi ten gips i wyciągną cewnik. Zacznę od wizyty w toalecie.
Pościągali mi szwy, moje siniaki zbladły, kości się zrastały, a mój humor mroczniał coraz bardziej. Nic nie czułam. Od pasa w dół nie czułam nic. Nie mogłam ruszyć nogą choćby o tyle, żeby poprawić jej pozycję. Z dnia na dzień powinno być lepiej, a nie zmieniało się nic, poza tym, że wpadałam w coraz większą panikę.
Wreszcie uwolniono moje nogi i rękę z gipsu, wreszcie mogłam się ruszać. I ruszałam. Ręką. Nogi – mimo moich wysiłków, błagań i złorzeczeń – leżały bezwładnie jak kłody. Kiedy ich dotykałam, czułam ten dotyk tylko na skórze dłoni.
To było przerażające. Krzyczałam i wyłam. Nie chciałam słuchać lekarzy, gdy mówili, jak im przykro, ale że nigdy, że się nie da, że medycyna nie zna takich przypadków… Lekarze chcieli, żebym dała sobie czas, mówili, że przywyknę. Do nowego życia, jak to określali.
Co za okrutny żart! Ja czułam się tak, jakbym umarła. Umarła za życia. Nienawidziłam wszystkiego i wszystkich. Rodziców, których tyle razy prosiłam o kurs prawa jazdy, żebym mogła uniezależnić się od autobusów. Po maturze, odpowiadali. No to już nie będę prosić, a oni zaoszczędzą. Na rodzeństwo, że co rano wychodzili do szkoły i po prostu sobie szli albo biegli, gdzie chcieli. Na cały świat, że się ruszał, żył, cieszył, a ja nie. Ja będę odtąd podziwiać świat tylko przez ekran laptopa.
Obsztorcowała mnie, że się zaniedbałam
I jeszcze nauczyciele! Przychodzili i kazali mi się nie poddawać, radzili skupić się na nauce, bo to moja przyszłość. Jaka przyszłość, do cholery?! Ja nie mam przyszłości! Co z tego, że zjawiała się cierpliwa rehabilitantka? Nie było żadnego efektu! Niby twierdziła, że muszę ćwiczyć, żeby nie zanikły mi mięśnie. A po co mi te głupie mięśnie, skoro niczemu nie służyły?
No i Luśka… Ależ ona była uparta, ależ mnie wkurzała! Znałyśmy się od podstawówki, ale kiedy poszłyśmy do różnych liceów, nasze drogi się rozeszły. Rzadko miałyśmy czas, by się spotkać, każda z nas kończyła zajęcia o innej porze, a w weekendy pomagałyśmy w domu i uczyłyśmy się.
Ale kiedy cała wieś usłyszała o moim wypadku – a usłyszała natychmiast, bo wiadomo, że nic tak nie podgrzewa atmosfery na przedwiośniu jak soczysta plotka – to Luśka przybiegła do mnie jako pierwsza, kiedy tylko wróciłam ze szpitala i wylądowałam w celi mojego pokoju.
– Lucynka! Dzień dobry, kochanie! – usłyszałam głos matki ociekający radością. Zawsze lubiła Luśkę. – Nie wiem… – głos zdecydowanie ucichł. – Nie wiem, czy to dobry… No, jak chcesz… idź.
– Cześć, Monika. Jezu…! – Luśka obrzuciła mnie spojrzeniem z góry na dół. – Ja rozumiem, wypadek, szpital, ale zrobiłabyś coś z włosami.
Wyrzuciłam ją z pokoju i kazałam nigdy więcej nie wracać. Nie chciałam, żeby ktoś z przeszłości oglądał mnie w obecnym żałosnym stanie. Kiedyś razem łaziłyśmy po drzewach, nad stawy, ganiałyśmy po lesie, po łąkach, a teraz co?
Luśka nie dała się zbyć i wracała codziennie. Dosłownie, codziennie. Raz z paletą do makijażu, bo stwierdziła, że musi mi podkreślić oczy. Raz z książkami z biblioteki, żebym do reszty nie zdurniała. Z torbą słodyczy, żebyśmy mogły obejrzeć film i usmarkać się nad jakimś łzawym zakończeniem.
– Zwariowałaś?! – wrzasnęłam na nią w końcu, tak że mało tynk z sufitu się nie posypał. – Ślepa jesteś?! Głupia?! Idź do domu i rób sobie, na co masz ochotę, a mnie daj spokój!
– Oj, oj, jakaś ty biedna… – użaliła się złośliwie. – Mój czas, to będę go marnować, na co mam ochotę, nawet na taką marudną, niewdzięczną jak ty! – prychnęła.
Nie wytrzymałam i po raz pierwszy od wypadku naprawdę się popłakałam. Szlochałam tak łzawie i rozpaczliwie, że nie wiedziałam, czy kiedykolwiek przestanę. Luśka milczała i tylko podawała mi kolejne chusteczki. Siedziałyśmy tak, aż zrobiło się ciemno.
– No, skończyłaś już? – spytała. – To teraz posłuchaj. Czy możesz chodzić czy nie, mam to gdzieś! – podniosła rękę, kiedy chciałam jej przerwać. – Byłaś moją przyjaciółką za dzieciaka i w tej sprawie nic się nie zmieniło. Masz od groma lat do przeżycia, mnóstwo rzeczy do zrobienia, dużo ciekawszych niż płakanie nad sobą. Nie pozwolę, żebyś tu siedziała i wyła. Na pewno nie taka nieuczesana i nieumalowana. W końcu nadal jesteś człowiekiem. I kobietą. Chyba – Spojrzała na mnie wyzywająco.
Nie stać mnie na taki wózek…
Luśka się nie poddawała, nawet wtedy, kiedy miałam gorsze dni. Nadal przychodziła codziennie i zmuszała mnie do nauki do matury. Pokazywała blogi i fanpage’e osób, które choć na wózkach, żyły aktywnie, działały na rzecz społeczeństwa, innych niepełnosprawnych osób, środowiska lub po prostu dla siebie.
– Jasne. Normalni herosi, ale oni nie muszą siedzieć zamknięci w czterech ścianach.
Wyraziłam ten żal cicho, bo nie chciałam, żeby mama usłyszała. W naszym domu się nie przelewało. Nikt nie chodził głodny, ale na ekstrawagancje nie było pieniędzy. A tym był wózek inwalidzki, którym mogłabym się swobodnie poruszać poza domem.
Mnie musiał wystarczyć zwykły wózek, na którym mogłam opuścić pokój. Tyle swobody. Nie wspomnę już o remoncie, by dostosować łazienkę i ubikację do moich potrzeb i możliwości, żebym mogła sama się sobą zająć.
– Patrz! – Luśka odpaliła tablet i zaczęła pokazywać mi kolejne wózki. – Ten jest terenowy, a ten, spójrz, ma funkcję pionizacji. Mogłabyś stać i rozmawiać jak człowiek, jak wcześniej.
Darowałam sobie komentarz, że nic nie będzie jak wcześniej. Skupiłam się na kasie.
– Policzyłaś zera w kwocie, która przy nim widnieje? – spytałam. – Nawet jeśli dostanę refundację na jakąś tam część, skąd zdobędę resztę?
– Wiem, dlatego… – odpaliła kolejną stronę. – Nie chciałam tego robić za twoimi plecami, więc… pokazuję. Jedno słowo i uruchamiam zbiórkę.
– Jaką zbiórkę? – wybałuszyłam oczy.
– No taką jak na chore dzieci, marzenia do spełnienia i tak dalej. Na wózek i parę godzin rehabilitacji. Mogę?
Nie dam sobie rady w obcym mieście
Miałam mieszane uczucia. Uważałam, że nie zasługuję na coś takiego. I że to w jakiś sposób upokarzające. Żyłam. Było mi ciężko, ale nie byłam też dzieckiem, które bez operacji umrze i zostawi rodziców w żałobie.
Z drugiej strony, skoro inni zbierali na podróże i remont mieszkania, to… czemu nie? Tyle że nie bardzo wierzyłam w powodzenie całej akcji. Ludzie mieli dziś tyle ważniejszych problemów, chorób, a kwota do zebrania wydawała mi się astronomiczna. Luśka uparła się, przekonała mnie i uruchomiła zbiórkę.
Nowym wózkiem pojechałam już na maturę. Pojechałam w szoku, bo obstawiałam, że nigdy nie uda się zebrać takich pieniędzy, a na pewno nie tak szybko. Dla Luśki nie było jednak rzeczy niemożliwych. Zebrała pieniądze, kupiła wózek, a pozostałą część pieniędzy przeznaczyła na wykupienie dodatkowych godzin rehabilitacji, które sprawiały, że rzeczywiście czułam się lepiej. Bo nawet kaleka musi mieć mięśnie, jak powtarzała Luśka.
Moi rodzice, którzy byli prostymi ludźmi i nie orientowali się w możliwościach, jakie dawało prawo, różne organizacje i internet, kręcili głowami, nie mogąc się nadziwić, że załatwiała to wszystko dziewiętnastolatka. Luśka była niezmordowana i ciągle katowała mnie pytaniem, gdzie składam dokumenty po maturze, na jaki kierunek studiów.
W ogóle o tym nie myślałam. Jak niby miałam wyjechać do miasta, na uczelnię? Gdzie będę mieszkać, jak ogarnę sprawy w obcym miejscu, wśród obcych ludzi? Jak oswoję tę przeklętą, wciąż nową dla mnie sytuację, która cholernie mnie przerażała? Jak się obędę bez pomocy mamy i taty? Skąd wezmę pieniądze na utrzymanie, bo przecież sama nie dorobię, roznosząc ulotki albo pracując dorywczo w knajpie, a rodziców nie poproszę, bo też nie mieli?
– Aleś ty głupia! Przecież będziemy mieszkać razem. – Luśka wzruszyła ramionami, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. – Zawsze myślałaś o prawie albo administracji. Do takich zawodów sprawnych nóg nie potrzebujesz.
– No tak, ale…
– Podpisuj dokumenty.
Zamieszkałyśmy razem
W dwóch pokojach, w domu, gdzie był podjazd dla niepełnosprawnych, na parterze. Choć Luśka już na trzecim roku znalazła sobie faceta na całe życie i chciała z nim zamieszkać, nie zostawiła mnie. Zresztą Sławek bardzo mnie polubił i nie był zazdrosny o naszą relację. Lucyna poświęcała mi naprawdę dużo czasu.
Studiowała pedagogikę specjalną, bo chciała pracować z niepełnosprawnymi dziećmi. Boże kochany, gdyby na jej roku było sto takich Lusiek, to świat wyglądałby dużo lepiej. Nie wiem, skąd ta dziewczyna czerpała energię, by wydeptywać wciąż nowe ścieżki.
Załatwiała mi dodatkową rehabilitację, pisała pisma o refundację kolejnych wózków, leków i tak dalej. Wyciągnęła z urzędu miasta pieniądze na dofinansowanie remontu łazienek na uczelni, żeby osoby niepełnosprawne takie jak ja nie musiały szukać po całym budynku jednej z dwóch toalet dla nich przeznaczonych. Jeździła ze mną na rehabilitację, uczyła się technik masażu i dowiadywała, co może zrobić, żeby ćwiczyć ze mną w domu, a potem zmuszała mnie do tych ćwiczeń.
I nie pozwoliła mi się zamknąć w skorupie, kiedy poznałam Łukasza, który chciał być kimś więcej niż moim kolegą. Okropnie się bałam. Bałam się zburzyć mur, który postawiłam, chroniąc się przed relacjami z mężczyznami. To dzięki Luśce nie kazałam mu spadać, jak robiłam do tej pory z każdym facetem, który próbował się do mnie zbliżyć.
Gdyby nie ona, tkwiłabym, rozżalona, wściekła na świat i siebie, w czterech ścianach własnego pokoju. Nie złożyłabym papierów na prawo, nie dałabym rady go ukończyć. Zaciągała mnie nawet do klubów, gdzie mogłyśmy się napić kolorowych drinków i potańczyć – w moim przypadku głównie pomachać rękami, ale jednak.
To dzięki niej determinacji, by pokonać jeszcze jedną przeszkodę, zrobić jeszcze jeden krok, choćby tylko w przenośni. Nie pomyślałabym o aplikacji adwokackiej, gdyby nie ona. A jednak znowu zmusiła mnie do wypełnienia dokumentów.
Nie pozwoliła mi się nad sobą użalać
Wiem, że nigdy nie stanę na własnych nogach, chyba żeby medycyna wykonała naprawdę wielki skok. Pogodziłam się z tym, nauczyłam się żyć ze swoim kalectwem, a nawet wykorzystywać swoją sytuację, by pomagać innym.
Zwracam uwagę firm i instytucji na problemy osób niepełnosprawnych, ale przede wszystkim jestem adwokatem, który – muszę nieskromnie przyznać – całkiem dobrze radzi sobie w sądzie. No i łatwo mnie zapamiętać, bo jestem jedyną adwokat na wózku. O ile w pierwszym odruchu ludzie mi współczują, o tyle potem szybko się przekonują, że z drobną kobietą na wózku inwalidzkim nie ma żartów, gdy chodzi o sądowe batalie. W takich chwilach cieszę się, że Luśka kopnęła mnie w tyłek i nie pozwoliła nad sobą użalać.
Słabość przekułam w atut tylko dzięki sile mojej przyjaciółki. Nasze drogi znowu trochę się rozeszły. Ja mam mnóstwo pracy w kancelarii, a ona właśnie urodziła drugie dziecko i kieruje wydziałem ds. osób niepełnosprawnych w urzędzie miasta. Nigdy jednak nasze ścieżki nie rozminą się całkowicie, a ja zawsze będę wdzięczna losowi, że postawił na mojej drodze taką osobę. Nie anioła, raczej babę ze stali. Dzięki!