Reklama

Ciche wibracje wyrwały mnie z zamyślenia. Pociągnęłam nosem, przeklinając katar sienny i włożyłam rękę do kieszeni, szukając na oślep źródła dźwięku. Natrafiłam na mnóstwo chusteczek oraz krople do oczu dla alergików. Zaraz, gdzie ja go… No tak, telefon był w drugiej kieszeni. Stuknęłam palcem w ekran, który rozjarzył się uczynnie, informując, że dostałam wiadomość.

Reklama

– Od Tomka! – ucieszyłam się. Ostatnio trochę się posprzeczaliśmy, ale co tam. Nieporozumienia się zdarzają. Byliśmy szczęśliwie zakochani i lubiliśmy się godzić.

Na ekranie pojawił się tekst: „Kochanie, wszystko przemyślałem. Oboje wiemy, że nie pasujemy do siebie, więc lepiej zakończmy związek. Przykro mi”.

Co?! „Oboje wiemy”? Ja na przykład aż do tej pory nie miałam o niczym pojęcia. I jakie „kochanie”? Ty draniu! Zerwałeś ze mną SMS-em, nie potrafiłeś spojrzeć mi w oczy i wyjaśnić, dlaczego po roku wielkiej miłości nagle ci się odwidziało…

Byłam wściekła

Szłam szybkim krokiem przed siebie i prawdopodobnie poruszałam ustami, bo ludzie dziwnie patrzyli. Miałam to gdzieś. Ta wiosna zaczęła się fatalnie i nie zamierzałam udawać, że jest inaczej.

– Łobuz – syknęłam pod adresem Tomka. Jakiś człowiek uskoczył, schodząc mi z drogi.

Robię na ulicy przedstawienie – uświadomiłam sobie i na odmianę zaczęłam płakać. Usiadłam na ławce i wyciągnęłam z kieszeni wszystkie chusteczki. Łzy podrażniły zaczerwienione od pyłków oczy, nos upodobnił się do słoniowej trąby, dodatkowo wzięło mnie na kichanie. W tych warunkach złapanie oddechu między szlochami było prawdziwą sztuką.

– Płaczesz? – usłyszałam ciekawski dziecięcy głosik. Otworzyłam szerzej zapuchnięte oczy. Przede mną stała dziewczynka, mogła mieć pięć lat. Pojawiła się znikąd, jak przeznaczenie, i teraz opierała się ufnie o moje kolano.

– Ojoj – powiedziała tonem starego wyjadacza, lustrując mnie wzrokiem. – Alergię masz. U nas w przedszkolu też ją mamy, prawie wszyscy. Ja jestem uczulona na pyłki traw. A ty? – spytała, po czym sama sobie odpowiedziała: – Chyba na brzozę. Strasznie czerwona zrobiłaś się na twarzy. I opuchnięta.

– Marika! – kobiecy głos dochodził zza feralnych brzóz. Dziecko miało trochę racji, powinnam stąd uciekać, niebacznie przysiadłam na skraju parku.

– Mama cię woła – uświadomiłam małej.

– A ty co będziesz robić? Zostaniesz sama? – dziecko chyba poczuło ze mną więź.

– Popłaczę sobie. Idź już – chlipnęłam w dłoń, bo znów wzięła mnie żałość po utraconej miłości.

– Marika! – mama małej nie dawała za wygraną. Głos się przybliżał, dziewczynka wiedziała, że czas się kończy. Łypnęła na mnie z ciekawością. Zrozumiałam, że jestem jej coś winna.

Pogadałam z dziewczynką

– Drań zerwał ze mną SMS-em – wyjaśniłam małej, nie wiedząc co czynię. – Nie mam szczęścia w miłości, wiesz? To u nas rodzinne – wytarłam głośno nos. – Ile można czekać na tego właściwego?

– Babcia mówi, że całe życie

– Marika bez problemu kontynuowała temat. – Ja też nie mam narzeczonego, wiesz? Ale to nic nie szkodzi, bo jeszcze dużo czasu przede mną – podsumowała trafnie, obrzucając mnie szczerym do bólu, smutnym spojrzeniem.

Poczułam się jak staruszka.

– Idź do mamy – nakazałam dziewczynce.

Urażona tonem, jakiego użyłam, by się jej pozbyć, oderwała się niechętnie od mojego kolana. Najgorsze było to, że smarkula miała rację.

Nie chciałam być samotna

Miałam trzydzieści lat i jak dotąd na koncie same uczuciowe porażki. Tak samo jak mama, a przedtem babcia. Kobiety z mojej rodziny dźwigały na ramionach fatum niespełnionej miłości. Mężczyźni godni tego miana, zdolni do kochania i odpowiedzialności, omijali nas szerokim łukiem. Trafiali się innym, ale nie nam. Przeżyłam tyle lat i nigdy nie widziałam takiego nawet z daleka. Prawdę mówiąc, Tomek również nie należał do wyśnionej elity, był dużym chłopcem interesującym się głównie grami komputerowymi i samochodami, niczym pierwszy lepszy absolwent podstawówki. No, ale był. A teraz go nie ma. Nikogo nie ma.

Odziedziczyłam los po mamie i babci. Obie samotnie zmagały się z życiem, wychowywały dzieci. Twarde, niezniszczalne kobiety. I co dostały w nagrodę? Samotność. Mnie to również czeka, ale w dubeltowym wydaniu, bo nawet dzieci nie mam. Zaniosłam się szlochem. Tak mnie wzięło, że wstyd mówić. Zasłoniłam twarz chusteczką. Rozżalona do głębi chlipnęłam ponownie.

Przyprowadziła mamę

– Patrz mamo, to ona – usłyszałam głosik Mariki. Dziewczynka powróciła jak zły los. Czy ja się już od niej nigdy nie odczepię?

– Dzień dobry, jestem mamą Mariki – drugi głos należał do kogoś znacznie starszego. Prawdę mówiąc, ledwie widziałam przez zapuchnięte powieki. – Potrzebuje pani czegoś?

– Nie, dziękuję – rozkaszlałam się rozpaczliwie.

– Ależ tak, przecież widzę. No już, wstajemy. Odwiozę panią, ale chyba nie do domu, tylko do lekarza. Widzę tu silny rzut alergii, ma pani przy sobie leki?

Z oburzeniem ujrzałam, jak Marika wygrzebuje spomiędzy leżących na ławce chusteczek moje krople do oczu i znacząco pokazuje je mamie.

– Tylko tyle? To za mało – kobiecie nie spodobało się to, co ujrzała. Znalazły się dwie specjalistki od mojej alergii, jedna duża, druga mała!

– Dam sobie radę – odprawiłam je niezbyt grzecznie.

Nie słuchała moich protestów

– Na moje oko zaraz będzie pani miała trudności z oddychaniem, już słyszę oskrzela – nie zrażała się kobieta. – Marika miała rację, ma oko do objawów.

– Po mamie – nie darowałam sobie uszczypliwości.

– A także po ojcu, dziadku i pradziadku – odparła pogodnie kobieta. – Jesteśmy lekarską rodziną, dlatego nie zostawię tu pani.

No proszę, pomyślałam – wstając i idąc posłusznie za parkową wolontariuszką spontanicznie ratującą napotkanych alergików – jedni mają szczęście, inni nie. Kobiety w mojej rodzinie nie dziedziczą powołania lekarskiego, tylko przekleństwo samotnego życia. To takie niesprawiedliwe… Szłam za mamą Mariki holowana za rękę przez jej córkę. Uczepiła się mnie jak rzep i nie puszczała, a w tej sytuacji nie wypadało się wyrywać. Zmusiła mnie też do zajęcia miejsca obok niej, na tylnym siedzeniu samochodu.

– Jak się nazywasz? – nawiązała miłą konwersację.

– Katarzyna N.– przedstawiłam się mamie dziecka.

– My też – obie panie zaczęły się śmiać.

Nastroszyłam się. Nie znosiłam wyśmiewania cudzych nazwisk.

– To znaczy na imię mamy inaczej, ale nazwisko to samo – wyjaśniła mama.

– Ja jestem Marika – pisnęła niepotrzebnie Marika.

– A ja Ludmiła – dodała jej mama.

– Jesteśmy rodziną, mamy to samo nazwisko – piszczała dalej uszczęśliwiona Marika.

Uśmiechałam się, bo inaczej nie wypadało, ale kombinowałam, jak im uciec. W samochodzie, odizolowana od wypełnionego pyłkami powietrza, poczułam się lepiej i chciałam wydostać się na swobodę. Jak najdalej od coraz bardziej zaangażowanych w moje sprawy dziewczynki i jej mamy.

Fatalnie wyglądałam

– Jesteśmy, wysiadamy – zakomenderowała Ludmiła, zatrzymując samochód. Nie poznawałam tego miejsca, nigdy tu nie byłam.

– Tu jest prywatna przychodnia, mój brat panią przyjmie, a jak nie, to będzie miał ze mną do czynienia. W ostateczności ja coś pani przepiszę, chociaż jestem ginekologiem-położnikiem.

Mówiąc to popychała mnie energicznie w kierunku wejścia.

– Zaraz, momencik – oprzytomniałam i zaparłam się w drzwiach. – Wcale nie wiem, czy chcę…, czy jestem gotowa na wizytę.

Obie dziewczyny opacznie zrozumiały moje wątpliwości.

– Brat nie takie przypadki widział, ale w ostateczności może pani skorzystać z lustra w łazience – powiedziała Ludmiła z wahaniem w głosie.

Marika zachichotała.

Wujek jest lekarzem, opowiadał, jak na studiach robił sekcje zwłok, nie musisz się malować – pocieszyła mnie.

W tej sytuacji postanowiłam jednak skorzystać z lekarskiej porady.

– O, faktycznie, ale się pani urządziła – powitał mnie serdecznie doktor Piotr – A już myślałem, że Ludmiła przesadza.

Ku mojej uldze pozbył się z gabinetu obu samozwańczych opiekunek i przystąpił do dokładnych oględzin.

– Dam pani zastrzyk i przepiszę lekarstwo. Będzie dobrze, opuchlizna zejdzie, ale później trzeba się leczyć – mówił, biorąc strzykawkę.

– Cięcia budżetowe, zostałem bez pielęgniarki – uśmiechnął się i wbił igłę. Prawie nie bolało, już było mi lepiej, jak chyba wszystkim jego pacjentom. Był ciepłym, sympatycznym człowiekiem i wiedział, co robi. Można było mu zaufać, to się czuło.

– Dziękuję, doktorze – wcale nie miałam zamiaru wychodzić z jego gabinetu.

– Piotrze. Przyjaciółki Mariki mówią do mnie po imieniu, inaczej czułbym się jak przodek mamuta – poprawił mnie.

– Mówi pan o innym przedziale wiekowym – uśmiechnęłam się krzywo, dyskretnie ocierając nos.

– Czas nie ima się pięknych kobiet – odparł Piotr.

Ta mała bawiła się w swatkę

Zerknęłam w lustro na ścianie i szybko odwróciłam wzrok. Naprawdę nie było na co patrzeć, a on mnie komplementował. Co za ujmująco grzeczny człowiek! Nigdy takiego nie spotkałam, żałowałam, że nie dane mi jest bliżej go poznać. W rejestracji, gdzie chciałam zapłacić za wizytę i umówić się na dalsze leczenie, okazało się, że doktor Piotr od rodziny (czyli ode mnie!) nie bierze pieniędzy oraz ma obłożony grafik do końca roku. Lista przyjęć zamknięta. Z moim szczęściem nie mogłam spodziewać się czego innego. Podkuliłam ogon i wyszłam z przychodni.

– Tu jesteśmy! – usłyszałam dziecięcy głosik. Wzdrygnęłam się.

– Marika nie chciała odjechać bez pożegnania – uśmiechnęła się miła pani ginekolog-położnik. – Proszę, tu jest moja wizytówka – podała mi biały kartonik.

Pokiwałam żałośnie głową.

– Dziękuję, ale w mojej sytuacji raczej nie będzie potrzebna.

– Kasię rzucił chłopak. SMS-em – poinformowało matkę upiorne dziecko. – Mamo, dostanę telefon?

– Weźcie moje namiary, może się jeszcze kiedyś spotkamy? – powiedziałam z nieszczerym entuzjazmem, udając, że nie słyszę, co to dziecko wygaduje.

– Tak! – Marika rzuciła mi się na szyję. – Będziesz moją przyjaciółką, bo Eliza z przedszkola wyjechała z rodzicami na długo.

Stopniałam wobec takich objawów przywiązania. Ostrożnie postawiłam dziecko na ziemi.

– Proszę uważać, bo Marika potrafi odmienić życie – zaśmiała się jej proroczo mama.

Dostałam zaproszenie na piknik

Marika zadzwoniła następnego dnia i od tamtej pory regularnie informowała mnie, co u niej słychać. Nawet wciągnęłam się w opowieści o przyjaciółkach, fajnym Kubie ze starszaków i jeszcze fajniejszym Jasiu. Złapałam się na tym, że kibicuję małej w przedszkolnych wzlotach i upadkach.

– Jesteś zaproszona na piknik z rodzicami i opiekunami – oznajmiła mi pewnego razu. – Pytałam pani Maryni, czy się zaliczasz i ona powiedziała, że tak. To znaczy, że jedziesz.

– Momencik, a gdzie jadę?! – przedarłam się przez słowotok małoletniej przyjaciółki.

– Na piknik, nie mówiłam?

– Mówiłaś, ale ja nie wiem, czy… – próbowałam się wymigać, ale Marika mi przerwała.

– Mama ma dyżur, więc wskoczysz na jej miejsce. Już wszystko z wujkiem załatwiłam – paplała wesoło. To dziecko podejrzanie łatwo sterowało moim życiem.

– Z jakim wujkiem?! – krzyknęłam przerażona.

– Z Piotrkiem przecież. Oj, ty nic nie rozumiesz – zniecierpliwiła się Marika. Po drugiej stronie coś zaszurało i telefon przejęła Ludmiła.

– Przepraszam za córkę, bardzo jej zależało na pani obecności, ale postaram się wytłumaczyć, dlaczego pani nie może być na pikniku. Oboje z tatą Mariki mamy dyżury, zastąpi nas mój brat Piotr – ten, którego pani poznała. Jedzie samochodem i obiecał Marice wstąpić po panią. Mała porobiła z nim ustalenia bez pani wiedzy, taka już jest. Konkretna. Oczywiście wszystko odkręcimy.

– W żadnym wypadku – przerwałam jej pośpiesznie. – Chętnie pojadę, to miło, że Marika o mnie pamiętała. Nie wiem tylko, czy żona pana Piotra będzie zachwycona moją obecnością – dodałam podstępnie.

Nie ma żadnej żony – zapewniła mnie krótko Ludmiła.

Nie tak wyobrażałam sobie pierwszą randkę

Zaczęłam żywić pewne podejrzenia i odrobinę nieuzasadnionej nadziei. Na wszelki wypadek zażyłam nowe lekarstwo antyalergiczne, podobno bardzo skuteczne, i zadbałam o makijaż. Chciałam zrobić na Piotrze dobre wrażenie. Na pikniku wszyscy bawiliśmy się świetnie, nawet ja, chociaż czułam się bardzo śpiąca. Z ulgą usiadłam pod drzewem, żeby odpocząć. Piotr mnie tam znalazł.

– Co brałaś? – spytał rzeczowo, oglądając moje spojówki.

– Lekarstwo niezłe, tylko dawka za duża – orzekł. – Prześpij się w samochodzie, jakoś wytłumaczę cię przed Mariką. Bardzo cię polubiła, teraz rozumiem dlaczego – uśmiechnął się do mnie. – Myślisz, że moglibyśmy częściej się widywać? Nie tylko z okazji przedszkolnych imprez?

– Jasne, Kasia nie ma nic przeciwko temu – zapewniła Piotra Marika, która znów pojawiła się znikąd. – Tylko pamiętajcie, że mam być waszą druhną, inaczej się obrażę.

Reklama

Daliśmy jej słowo. W końcu to ona wszystko zorganizowała. Konkretnie, jak to miała w zwyczaju. Chciałam zapomnieć tę wiosnę, ale w sumie zmieniła moje życie na lepsze. Nastała zima, a przy moim boku wciąż jest Piotr. No i Marika...

Reklama
Reklama
Reklama