Reklama

Tamtego roku wybraliśmy się z mężem na dwutygodniowy urlop samochodem po Polsce. To była wspaniała podróż! Jedna z najpiękniejszych, jakie dane nam było odbyć w całym naszym życiu. To była również nasza ostatnia wspólna wyprawa.

Reklama

To były sekundy

Droga powrotna obfitowała w ostre zakręty. Jechaliśmy szosą położoną na skarpie, a kilkanaście metrów pod nami płynęła rzeka. Na jednym z tych ostrych zakrętów był niewielki mostek przerzucony nad odnogą rzeki, która się w tym miejscu rozdwajała. Potężny TIR nadjeżdżający z naprzeciwka zachwiał się niebezpiecznie, zboczył z linii szosy o dwa metry i to wystarczyło, by zepchnąć nasze auto na barierkę, która nie wytrzymała uderzenia. Runęliśmy w dół. Woda miała niewielką głębokość, a dno było twarde i kamieniste. Samochód uderzył o nie z impetem. Z góry, tuż pod wodą, widoczny był ledwie dach.

Tego wszystkiego dowiedziałam się później, już w szpitalu. Kiedy spadałam, przed oczami miałam jedynie zbliżającą się taflę wody i wirujące kawałki balustrady. Potem zaś zobaczyłam… jasność, która wciągała w siebie męża i mnie. Było cicho, spokojnie, nie bałam się niczego, czułam się wolna jak ptak. Mąż trzymał mnie mocno za rękę, lecz nagle zatrzymał się, spojrzał na mnie i powiedział:

– Zostań. Ktoś musi zostać. Przecież nie na długo… Będę się tobą opiekował.

Nie chciałam, ale on puścił moją dłoń:

Zobacz także

– Do zobaczenia! – usłyszałam z oddali.

Żyłam, ale męża już nie było

Mamy ją! – ktoś wykrzyknął nad moją głową, a ja momentalnie poczułam straszny ból.

Bolało mnie całe ciało, a najbardziej głowa. Usiłowałam otworzyć oczy i chyba mi się to udało, ale… nie widziałam zupełnie nic. Tylko słyszałam jakąś krzątaninę, brzęk metalowych naczyń i narzędzi. Nie mogłam ruszyć ręką ani nogą. Ktoś pochylił się nade mną.

– Słyszy mnie pani? Halo! Czy słyszy mnie pani? – dopytywał się natarczywie.

Chciałam odpowiedzieć, ale z gardła wydobyło mi się tylko charczenie. Próbowałam skinąć głową, lecz i to przyszło mi z trudem. Najwyraźniej jednak ludzie obok dostrzegli moje wysiłki, bo ktoś powiedział:

– Słyszy! Przynajmniej tyle…

Nie rozumiałam, o co im chodzi, i nie zdążyłam nawet się nad tym zastanowić, bo straciłam przytomność. Nie było już jednak wciągającej mnie jasności ani męża trzymającego mnie za rękę. Było ciemno.

Powoli przyzwyczajano mnie do tego, co się stało. Mąż zginął, nie dało się go uratować. Ja miałam nadwerężone kręgi szyjne, kilka pęknięć kości i ogólne potłuczenia. Straciłam też wzrok, bez żadnych szans na jego odzyskanie. Docierało to do mnie powoli, a kiedy już dotarło, wpadłam w panikę. Jak mam teraz żyć?! Byłam przerażona, jak sobie ze wszystkim poradzę.

Nigdzie się nie wybieram

Po miesiącu wyszłam ze szpitala. Z niepokojem myślałam o kłótniach, które teraz się zaczną. Kto ma się mną zaopiekować: córka czy syn? Kto ma lepsze warunki i więcej czasu? Komu będzie łatwiej?

Kiedy ostatniego dnia przyszli z wnuczkami do szpitala, powiedziałam:

– Żeby uprzedzić niepotrzebne dyskusje, mam do was prośbę, drogie dzieci. Nie chcę was niczym obciążać. Umówmy się, że posiedzę miesiąc u Karola i miesiąc u Eli. Ani dnia więcej. Głównie po to, żebym mogła oswoić się z nowym życiem, nauczyć poruszania po omacku, wyczucia odległości. Potem wrócę do mojego mieszkania. Przeżyłam tam z waszym ojcem prawie czterdzieści lat, znam każdy kawałek ściany, każdy mebel i każde wybrzuszenie klepki. Tam najłatwiej będzie mi się poruszać.

Zaczęły się grzecznościowe protesty, ale uciszyłam je od razu w poczuciu, że było, jak było, jest, jak jest – i lepiej nie będzie.

Natychmiast też ucięłam wszelkie dyskusje na temat sprzedaży mojego mieszkania lub zostawienia mnie w luksusowym (a jakże!) domu opieki. Nie mogłam uwierzyć, że dzieciom przyszło coś takiego do głowy. Chciały się mnie pozbyć, bo to łatwiejsze niż opieka nad ślepą matką.

Chciałam być samodzielna

Dlatego postanowiłam wrócić na własne śmieci. Mieliśmy życzliwych sąsiadów. Zwłaszcza panią Zosię, która osiedliła się u nas niedawno i często wpadała na pogaduszki. Ale też sympatycznego nastolatka szachistę, który często przychodził, żeby pograć z mężem. No i pana Zenka, stróża, zawsze gotowego do pomocy. I tak po dwóch miesiącach, kiedy już nauczyłam się w miarę sprawnie poruszać po wnętrzach, a za pomocą białej laski także po dworze – wróciłam do siebie. Dzieci poprosiłam jedynie o to, aby przed moim przyjściem ktoś wysprzątał mieszkanie i umył okna. Po co niewidomej czyste okna? – pytały. No cóż, chciałam wiedzieć, że jest czysto i nie będę musiała się wstydzić, jak ktoś do mnie przyjdzie.

Kiedy tylko przekroczyłam próg mojego mieszkania, uprzątniętego i jeszcze pachnącego rozmaitymi środkami czyszczącymi, poczułam się tak lekko jak wówczas, w otaczającej mnie jasności. Pożegnałam dzieci, które zapewniały, że będą mnie odwiedzać, sprzątać i robić zakupy, po czym usiadłam zmęczona w ulubionym fotelu. Dobrze wiedziałam, że będą tutaj rzadkimi gośćmi.

Zanurzyłam się we wspomnieniach. Przed moimi oczami pojawiły się minione dni, szczęśliwe chwile spędzone z mężem w tym domu. Widziałam je tak wyraźnie, jakbym cofnęła się w czasie, a przede wszystkim – jakbym wcale nie była ślepa.

Nagle poczułam na dłoni lekki dotyk, muśnięcie jak powiew ciepłego powietrza. „Będę się tobą opiekował” – przypomniałam sobie ostatnie słowa męża.

– Dobrze, że jesteś – szepnęłam.

Ciepło, które poczułam tamtego dnia, towarzyszy mi odtąd cały czas. Jakimś cudem wiem, kto idzie po schodach na klatce i czy idzie do mnie. Odrywam się wtedy od swoich zajęć i otwieram drzwi, zanim gość naciśnie dzwonek. Przesuwając dłonią nad powierzchnią mebli, potrafię od razu wyczuć, gdzie leży szukany przeze mnie przedmiot. Jakby sam wchodził mi do ręki. Wykształciłam w sobie swoisty ,„energetyczny zmysł” – wyczuwam najdrobniejsze wibracje, które moim zdaniem są sygnałami od męża. Jest wciąż obok mnie.

Po mieszkaniu poruszam się, jakbym widziała. Bez laski, bez namysłu. Nigdy niczego nie stłukłam, nigdy się nie przewróciłam. Każdy pokój otula mnie przyjaźnie, meble chowają kanty, przybory kuchenne nie kaleczą…

Którejś nocy przyśnił mi się mąż. Był radosny i uśmiechnięty. Machał do mnie ręką i pokazywał kalendarz z zaznaczoną datą.

– Nie bój się – powiedział. – Będę przy tobie cały czas, tak jak jestem teraz.

Reklama

Wiem, kiedy umrę, ale nie boję się. Jestem pewna, że mąż się mną zaopiekuje.

Reklama
Reklama
Reklama