Reklama

Nigdy nie wierzyłem w sprawy nadnaturalne. Mam techniczny umysł i byłem przekonany, że wszystko da się wytłumaczyć. Po tym, co mi się zdarzyło, już nie jestem taki pewien…

Reklama

Z zawodu jestem poligrafem. Przez prawie trzydzieści lat nabrałem mnóstwa wiedzy i doświadczenia. W firmie, w której pracowałem, tak wszystko ustawiałem, unowocześniałem i usprawniałem, że działała jak szwajcarski zegarek. Wszyscy mówili mi, że jestem świetny i niezastąpiony.

I nagle, gdy skończyłem pięćdziesiąt lat, dostałem wymówienie. A na moje miejsce przyjęto jakiegoś gołowąsa prosto po studiach. Żeby wprowadził do drukarni nowe technologie i pomysły na lepszą i szybszą realizację zleceń.

Kiedy minął pierwszy szok, zacząłem szukać pracy. Uznałem, że jako fachowiec nie będę miał z tym kłopotu. Złożyłem CV w kilkunastu firmach, znajomych poprosiłem, by rozesłali wici – ale mijały tygodnie, a ofert nie było. Minął miesiąc, dwa. Już zaczynałem sobie wyobrażać, że przejadamy z żoną nasze skromne oszczędności… i wtedy zadzwonił do mnie kumpel z dawnych lat.

– Słyszałem, że jesteś bez pracy, a znam kogoś, kto pilnie potrzebuje poligrafa. Robota jest na cztery, pięć miesięcy, ale przez ten czas zarobisz na kolejne sześć.

Zobacz także

– Co to za fucha?

– W zachodniej Polsce pewien bogaty gość kupił drukarnię. Padła, bo przeinwestowali i w ogóle robili bez głowy. Potrzebny jest fachowiec, który ustawi wszystko do pionu i przywróci sprawdzone metody. Drukarnia daje pracę połowie miasteczka, więc wszyscy czekają na fachowca jak na zbawiciela. Więc jak, wchodzisz? Jeśli tak, już dziś wynajmę ci fajne lokum w pobliżu drukarni.

– W porządku, biorę. Ale przyjeżdżam ze swoim psem. Nigdzie bez niego się nie ruszam.

– Nie sądzę, by był to problem.

No i dwa dni później wylądowałem ze swoim jamnikiem w małym miasteczku. Na jego peryferiach stał stary dom, w którym zamieszkałem, a w pobliżu znajdowała się drukarnia.

Na szczęście światło dnia rozpędziło lęki nocy

Zabrałem się do pracy. Ludzie rzeczywiście chcieli, żeby znowu zaczęła się produkcja i z każdej strony mogłem liczyć na pomoc.

Którejś z kolejnych nocy zachciało mi się pić. Wstałem z łóżka i wszedłem do saloniku, który znajdował się z sypialnią w amfiladzie. Pomieszczenie było poprzecinane smugami światła księżyca, jakby ktoś za oknem zapalił dwa reflektory. Kiedy wracałem z kuchni, zamknąłem za sobą drzwi. Wtedy moje spojrzenie padło na wiszące na ścianie lustro, które po lekkim skosie odbijało wnętrze pokoju. Zobaczyłem drzwi, przy których stałem, tylko że… mnie przy nich nie było! Drzwi zaś, choć chwilę wcześniej dokładnie je za sobą zamknąłem, były otwarte na oścież. Stała w nich Tereska, moja żona, a za nią była ciemność.

Krzyknąłem przestraszony, z ręki wyleciała mi szklanka z wodą, która oblała mi spodnie od piżamy. Nie jestem z tego dumny, ale tak się przestraszyłem, że pobiegłem do sypialni, zamknąłem za sobą drzwi na klucz i wskoczyłem do łóżka, nakrywając się kołdrą. Jak dziecko. Usłyszałem pytające szczeknięcie Dropsa, mojego psa, który spał na legowisku w kącie sypialni. Pomyślałem, że skoro pies nic nie wyczuwa, to nic złego się nie dzieje.

Wziąłem się w garść. Przyznaję, lekko drżałem, ale przynajmniej wylazłem spod kołdry. I zmieniłem piżamę. Ale nie odważyłem się wyjść z pokoju.
Jak już wspomniałem, nigdy nie wierzyłem w zjawiska nadprzyrodzone. Tak mi się przynajmniej dotąd wydawało. Jednak ten zaskakujący lęk udowodnił mi, że tak naprawdę nie znamy samych siebie. I że wciąż tkwi w nas prymitywny jaskiniowiec, modlący się do boga piorunów. Usnąłem dopiero godzinę później, zmęczony zadawanym sobie pytaniem: „Jak to możliwe?”…

Światło dnia rozpędziło lęki nocy i przy śniadaniu zacząłem sam z siebie dworować. Na pewno – kombinowałem w myślach – nie do końca się rozbudziłem. Stąd to przywidzenie. No i po prostu tęskniłem za żoną. Zamierzałem w najbliższy weekend pojechać do domu i pewnie już nie mogłem się tego doczekać.
Jak zwykle rano zajrzałem na parter do gospodyni po kanapki i ciepłą zupę (od jedzenia przez miesiąc pizzy odezwały się moje stare wrzody i trzeba było zmienić dietę). Kiedy szykowała mi obiad, spytałem:

– A to piękne lustro na ścianie w saloniku, w drewnianej barokowej ramie, to stare jest? – spytałem.

Pani Jadzia popatrzyła na mnie spod oka.

– Ano stare. Jak cały dom. Moja rodzina sprowadziła się tu po wojnie, w ramach repatriacji. Wcześniej dom należał do niemieckiego lekarza. Podobno przyjeżdżali do niego nawet z Berlina, bo potrafił każdemu powiedzieć, na co choruje. Jego gabinet był na dole i to lustro tam stało. Ale mój tata go nie lubił. Nie chciał powiedzieć dlaczego, ale po kilku latach kazał przenieść go na górę, do mieszkania, które wynajmował. A co?

Przez chwilę miałem ochotę powiedzieć gospodyni o mojej wizji, ale zrezygnowałem.

– Nic, jest piękne.

– Ano piękne.

Wziąłem obiad i poszedłem do pracy. Nawał zajęć sprawił, że zwidy rozpłynęły się w niepamięci.

Praca szła pełną parą i niekiedy mój dzień w drukarni przeciągał się do dwunastu czy czternastu godzin na dobę. Właściciel był bardzo zadowolony z mojej pracy i na koniec obiecał specjalną premię za fachowość i rzetelność. Ludzie w miasteczku również zobaczyli, że dzięki mnie wrócą dobre dni. W kawiarni oferowano mi darmową kawę, a zdarzało się, że piekarz zostawiał mi moje ulubione rogaliki, mimo że byli na nie inni chętni.

Na tydzień przed wyjazdem miałem jeszcze do sporządzenia harmonogramy pracy pracowników przy maszynach drukarskich. Siedziałem więc nad papierami, a mój jamnik namawiał mnie do zabawy. Poprzedniego dnia kupiłem mu niebieską gumową piłeczkę. Dropsowi przypadła do gustu i co chwila przynosił mi ją pod nogi, kładł na podłodze i szczekał, żebym mu ją rzucił. W końcu miałem dosyć i postanowiłem poganiać psa. To znaczy rzucać mu piłkę tak, by odbijała się od ściany i wracała do mnie. Miałem nadzieję, że po kilku takich rundach zmęczony pies da mi wreszcie spokój.

Byłem tak zdumiony, że na chwilę przestałem myśleć

Wziąłem więc piłkę, zamachnąłem się, ale źle wycelowałem. Zamiast odbić się od ściany, piłka odskoczyła od podłogi, poleciała w stronę lustra i… wpadła do lustrzanego odbicia pokoju. A tam była moja żona, która podniosła tę piłkę.

Osłupiałem. Po chwili serce zaczęło mi łomotać – Drops pobiegł za piłką!

– Drops! – wrzasnąłem w panice. – Do nogi!

Pies, przestraszony moim wrzaskiem, skulił się i znieruchomiał. Wstałem, wziąłem go na smycz i uciekłem z mieszkania. Wróciliśmy dopiero po kilku godzinach, kiedy się uspokoiłem. Lustro „działało” prawidłowo, odbijając co należy, ale już mu nie ufałem. Zdjąłem je ze ściany i odwróciłem tyłem do pokoju.

Trzy dni później rozliczyłem się z moim pracodawcą i wróciłem do domu z kasą, która spokojnie wystarczy nam na przeżycie kolejnych sześciu miesięcy.
Nie powiedziałem żonie, co mi się przytrafiło. Ani nikomu innemu. Dlaczego? Bo nie chciałem, jakby to powiedzieć, urzeczywistnić tego, co się stało.

Myślałem tak: póki jest to tylko moje doświadczenie, to mogę uznać, że mi się przywidziało. Ale gdy o tym komuś opowiem, gdy usłyszę własne słowa, to wtedy będę musiał uznać, że tak się stało. Nie chciałem tego. Lubiłem mój świat taki, jakim był – bez niewyjaśnionych zjawisk.

Tydzień po moim powrocie żona zaczęła narzekać na kłucie w płucach. Powiedziałem, żeby poszła do lekarza, ale ona machnęła ręką:

– Mam tak już od roku. Pokłuje i przestanie. Nie ma czym zawracać sobie głowy.

I w tym momencie zobaczyłem, jak z naszego dużego lustra w przedpokoju wypada niebieska gumowa piłeczka i toczy się po podłodze. Drops, szczęśliwy, rzucił się i złapał zabawkę. Chwilę potem warował przy mojej nodze.

Przez chwilę o niczym nie myślałem, tak byłem tym zdumiony. Ale nagle mój techniczny umysł ruszył, włączyła się logika i umiejętność łączenia faktów.
Lustro genialnego lekarza diagnosty. Odbicie mojej żony. Powracająca piłeczka. Kłucia w płucach.

Przez chwilę pomyślałem, że chyba przesadzam. Odczytuję sens, który nie istnieje. Ale z drugiej strony, co mi szkodzi… Przekonałem żonę, żeby poszła na prześwietlenie płuc. Trzy dni później lekarz oznajmił, że to ostatni dzwonek, żeby usunąć narośl, zanim by się uzłośliwiła. Ale to nie koniec. Miesiąc później przyjechał do mnie mój dawny pracodawca.

– Panie Mariuszu – zaczął już od progu. – Ja pana przepraszam. Myślałem, że młody, otwarty umysł, no wie pan, pomysły, dynamika. A ten mi tak namieszał, że jak szybko nie rozplączę tego węzła gordyjskiego, to przyjdzie mi zamknąć drukarnię. Wróć pan do mnie. Dam tysiąc złotych podwyżki.

– Dwa – powiedziałem twardo.

– W porządku. To co, jutro przyjdzie pan do pracy?

Reklama

I wszystko weszło na stare tory. Tak sobie myślę, że to nie mógł być przypadek. Musiałem stracić pracę, jechać do innej miejscowości, przeżyć przygodę z tajemniczym lustrem, by wrócić i uratować moją żonę. Dlaczego akurat ja dostałem taką szansę? Nie wiem. Może to jednak zwykły zbieg okoliczności?

Reklama
Reklama
Reklama