Reklama

Cześć, Jarek! To ty, prawda? Nic się nie zmieniłeś – zagadnął mnie na ulicy jakiś starszy, siwy mężczyzna.

Reklama

Przyjrzałem mu się uważnie. Ludwiczek! Ten sam, z którym przed laty dzieliłem pokój w akademiku. Ależ się chłop zestarzał, pomyślałem ze współczuciem. Nagle zdałem sobie sprawę, że jesteśmy z tego samego rocznika. Mam 57 lat, ale dotychczas zupełnie mi to nie przeszkadzało. Czyżbym też wyglądał na starzejącego się faceta?

Ludwik zawsze miał głowę do interesów. Przed laty intensywnie uczył się języków obcych i gdy tylko nadarzyła się okazja, nawiązywał kontakty z zagranicznymi firmami. Początkowo nie miał wielkich sukcesów, ale w końcu wkręcił się do hiszpańskiej firmy zajmującej się specjalistycznym sprzętem. Chyba chodziło o automatykę przemysłową. Wtedy jeszcze nie wszystko produkowano w Azji. Ustawił się jako przedstawiciel na Polskę i zaczął obrastać w piórka. Ciągle gdzieś wyjeżdżał i jakoś w tym czasie straciliśmy ze sobą kontakt.

Ja miałem dobre wyniki na studiach, więc zaproponowali mi stanowisko na uczelni. Zrobiłem doktorat i prowadziłem zajęcia ze studentami. Lubiłem tę pracę, była spełnieniem moich marzeń. Jedyną wadą okazały się mizerne zarobki. Dopóki byłem sam, nie stanowiło to wielkiego problemu. Jednak gdy się ożeniłem i pojawiła się dwójka dzieci, zrozumiałem, że marzenia to jedno, a życie wymaga twardego stąpania po ziemi. Zacząłem się rozglądać za jakimś popłatnym zajęciem i w końcu znalazłem zatrudnienie w poważnej, państwowej firmie. Jako specjalista w swojej dziedzinie zarabiałem bardzo przyzwoicie.

Właściwie mógłbym w takim układzie tkwić przez wiele lat. Może nawet do emerytury? Ale niespodziewanie moja poważna firma zaczęła mieć kłopoty. Nie nadążała za zagraniczną konkurencją. Ostatecznie zarząd zdecydował się na redukcję etatów. Znalazłem się w grupie zwolnionych, co strasznie mnie przybiło.

Zobacz także

A gdybym tak otworzył warzywniak?

Szukałem nowego zajęcia jak szalony. Dzwoniłem, wysyłałem CV, niewiele jednak z tego wynikło. Siedziałem w domu i żeby czymś się zająć, czytałem książki, grałem na gitarze, robiłem zakupy…

I właśnie gdy pojechałem po zakupy do odległego warzywniaka, zaczęła mi świtać pewna uporczywa myśl… Na moim osiedlu jest niewiele sklepów. Najbardziej dokucza właśnie brak warzywniaka. Do najbliższego trzeba daleko iść, a potem dźwigać ciężkie siatki. Może właśnie ja powinienem otworzyć taki sklep koło domu? Cóż, bardzo ciężka praca, w nocy trzeba jeździć po towar, cały dzień za ladą i znów po towar… Miałem jednak mnóstwo wątpliwości.

W końcu porozmawiałem z żoną.

– Byłoby cudownie, gdybyśmy znów mieli stały dochód – stwierdziła Asia. – Jednak ani ty, ani ja nie próbowaliśmy takiej pracy. Poza tym chyba nie po to robiłeś doktorat, żeby handlować pietruszką?

– Jasne, ale z czegoś trzeba żyć – oświadczyłem stanowczo.

Szybko zakręciłem się koło wolnego lokalu użytkowego w sąsiednim bloku i zorientowałem się, jak wygląda prowadzenie sklepu. Zacząłem bardzo skromnie, ale w miarę upływu czasu zacząłem odnosić sukcesy. Przynajmniej finansowe, bo satysfakcji wielkiej nie miałem.

W ciągu dnia bywałem brudny, zmęczony i spocony. Ciągle brakowało mi czasu i chodziłem wiecznie niewyspany. Po dwóch latach nie musiałem już sam jeździć po towar, bo pojawili się dostawcy. Praca była lżejsza, a poza tym stać mnie było, by dwa razy w roku wyjeżdżać z żoną i dziećmi za granicę.

Zamieniliśmy mieszkanie na większe, mieliśmy dwa samochody. Dawniej, jako naukowiec, nie mogłem liczyć na takie luksusy, ale czułem się kimś. Teraz w głębi duszy czułem się wyraźnie nieswojo, gdy musiałem przyznać w towarzystwie, że firma, której jestem szefem, to osiedlowy warzywniak. Co prawda doskonale prosperujący, ale to jednak mało ambitne zajęcie.

Że też musiał napatoczyć się ten Ludwiczek, pomyślałem. Pewnie jest jakimś prezesem albo przynajmniej dyrektorem. Zawsze wiedział, skąd wiatr wieje i jak na tym skorzystać.

– Słuchaj, teraz muszę pędzić, ale daj mi numer komórki, to zadzwonię i umówimy się gdzieś na piwo. Powspominamy dawne czasy – dodał.

Spojrzał na mnie tak, jakby ewentualna moja odmowa sprawiła mu wielką przykrość. Cóż, zgodziłem się. Postanowiłem, że gdy dojdzie do spotkania, będę unikał rozmów o pracy.

– Może ogólnie wspomnę coś o handlu, żeby pomyślał, że prowadzę międzynarodową sprzedaż? – zastanawiałem się na głos po powrocie do domu. Żona wybuchnęła śmiechem.

– Naprawdę tak bardzo ci zależy, żeby zaimponować koledze ze studiów? – spytała z niedowierzaniem. – Nie bądź jak dziecko, które musi pochwalić się w piaskownicy kolorowym wiaderkiem – zachichotała.

Cóż, przyznałem jej rację, ale miałem nadzieję, że Ludwik się nie odezwie.

Zadzwonił jednak już po kilku dniach.

– Masz czas w sobotę? – spytał. – Może o piątej? Przyjdzie jeszcze Marek – dodał.

Marek był trzecim z naszej koleżeńskiej paczki. W akademiku mieszkał w sąsiednim pokoju. Bardzo zdolny archeolog śródziemnomorski. W czasie studiów wiele razy wyjeżdżał na wykopaliska do Egiptu. Zapowiadał się na solidnego naukowca. Wiadomość, że on też ma przyjść, pognębiła mnie do reszty. Kolejny człowiek, który na pewno coś w życiu osiągnął, a ja?

O nie, zaraz spytają o moją pracę…

W sobotę w umówionej knajpce czekał Ludwik. Miał na sobie nieskazitelny, elegancki garnitur, lśniące półbuty i najmodniejszą koszulę ze stójką, jakby właśnie wyskoczył z żurnala mody. Był przykładem życiowego sukcesu i zamożności. Zerknął na moje dżinsy i adidasy.

– Przepraszam, że tak oficjalnie się wystroiłem, ale miałem służbowe spotkanie.

Ja służbowe rozmowy przy skrzynkach z warzywami odbywałem zwykle w fartuchu, żeby się nie pobrudzić, pomyślałem ze smutkiem. Akurat wtedy nadszedł Marek. Od razu zyskał w moich oczach, bo zjawił się bardzo skromnie ubrany. Przywitaliśmy się i po chwili krępującej ciszy zaczęliśmy rozmowę.

Początkowo tematem był wyłącznie okres studiów, ale dawni kumple zaczęli powoli zbaczać na sprawy osobiste. Natychmiast zareagowałem.

– A pamiętacie tę historię, kiedy Julo…? – wtrąciłem, wracając do dawnych czasów. W końcu jednak moje wysiłki okazały się daremne, jakby uparli się na zwierzenia.

– Jestem menedżerem w firmie transportowej – odezwał się Ludwik.

– Ty? A co z tamtą hiszpańską firmą? – spytałem zdziwiony. Może nie zagraniczny, ale jednak menedżer, pomyślałem. Tymczasem on pokręcił głową.

– Dawne dzieje. Wycofali się z Polski i zostałem na lodzie, a transport ma przyszłość, więc trzymam się tej branży – stwierdził bez entuzjazmu.

– Co wozicie? – spytałem, bo zaległa chwila ciszy.

– Śmieci.

– Słucham?

– Transport i wywózka śmieci, znaczy odpadów – Ludwik rozwiał moje wątpliwości. – Złoty interes dla właściciela, jeśli ma dobre układy. Krążę więc po różnych spółdzielniach mieszkaniowych, administracjach, zakładach produkcyjnych i przekonuję, że nasza firma jest najlepsza. Zarobek niewielki, ale stały. Czasem premia za znalezienie poważnego klienta. Na spotkania zawsze chodzę elegancki i pachnący wodą kolońską. Rozmówcy muszą widzieć, że jesteśmy solidni, europejscy i zamożni. Tam stoi mój służbowy samochód – powiedział, wskazując przez okno na doskonale prezentujące się bmw. – Powypadkowy, ale zupełnie tego nie widać. Jeżdżę nim tylko na oficjalne spotkania. Szef nie życzy sobie, żebym używał bmw do celów prywatnych, ale ja i tak boję się jeździć tym złomem.

Pokiwałem głową ze zrozumieniem i współczuciem. Jednocześnie kamień spadł mi z serca. Właściwie pół kamienia, bo jeszcze Marek mógł mnie zaskoczyć. Spojrzałem na niego pytająco. Uśmiechnął się.

– Cieciuję – wyznał.

Opadła mi szczęka.

– Jesteś dozorcą? W Polsce? – spytałem zupełnie bez sensu, pamiętając o jego licznych podróżach.

– Gospodarzem domu – obruszył się lekko. – Dbam o dwa bloki na dużym osiedlu. Dodatkowo przycinam krzewy, koszę trawę, czasem komuś wytrzepię dywan. Niby drobne fuchy, ale w ciągu roku zawsze uskładam na wakacje. Codziennie dużo czasu spędzam na powietrzu, jak archeolog na wykopaliskach – zakończył ze smutnym uśmiechem.

Cóż, przynajmniej nie stracił poczucia humoru, pomyślałem.

– Dużo czytam – dodał po chwili, jakby chciał zatrzeć nie najlepsze wrażenie.

– Dostałem mieszkanie służbowe. To się liczy, gdy masz żonę i dziecko – mówił, jakby chciał przekonać samego siebie.

Reklama

Poczułem na sobie ich pytający wzrok. Opowiedziałem więc o dawnej pracy i o obecnym, warzywnym zajęciu. Roześmiali się głośno z wyraźną ulgą, a ja razem z nimi. Przecież wszyscy trzej coś w życiu osiągnęliśmy.

Reklama
Reklama
Reklama