„Kiedyś myślałem, że przeciwieństwa się przyciągają. Zmieniłem zdanie, gdy okazało się, że ożeniłem się z bałaganiarą”
„Brudne naczynia w zlewie. Rzucone niedbale ubrania. Kartki z notatkami, szkicami, zapiskami porozrzucane po całym mieszkaniu. A ja? Udawałem, że nie widzę”.

- Redakcja
Niektórzy ludzie twierdzą, że przeciwieństwa się przyciągają. Inni – że prędzej czy później jedno z nich zwariuje. Czasem zastanawiam się, po której stronie ja właściwie stoję. Jestem z tych, co wolą wieczór z książką od imprezy. Uporządkowany, jakby życie było układanką, a każda część musi mieć swoje miejsce i oznaczenie. Lubię symetrię, czystość, harmonogramy. Nawet moje kubki w szafce ustawione są kolorystycznie. Nie dlatego, że ktoś mi tak kazał. Po prostu tak jest lepiej. Spokojniej. Bezpieczniej. Tak żyłem od zawsze. Jako dzieciak miałem obowiązek codziennie przecierać kurze z parapetu, nawet jeśli żadnego kurzu tam nie było. Nie narzekałem. Był porządek. Był spokój. A potem w moje życie wpadła Ewelina.
Pojawiła się jak huragan – uśmiechnięta, z rozwianymi włosami, walizką w jednej ręce i płótnem niedokończonego obrazu w drugiej. Jej oczy śmiały się do świata, a ja... no cóż, ja wpadłem po uszy. Myślałem, że to będzie równowaga – ja ją nauczę harmonii, a ona mnie spontaniczności. Po ślubie zamieszkaliśmy razem. Pierwsze tygodnie były jak z bajki, ale bajki – jak wiadomo – mają różne zakończenia. Brudne naczynia w zlewie. Rzucone niedbale ubrania. Kartki z notatkami, szkicami, zapiskami porozrzucane po całym mieszkaniu. A ja? Udawałem, że nie widzę. Że przecież tak wygląda prawdziwe życie. Ale kiedy któregoś dnia znalazłem niedojedzonego banana na regale z książkami, coś we mnie pękło. Patrzyłem na ten owoc i myślałem:
– Może to ja mam problem? Może powinienem się wyluzować?
Tylko że ten banan nie dawał mi spokoju.
Miałem dość
To był zwykły wtorek. Wróciłem z pracy trochę wcześniej, z nadzieją, że uda mi się wreszcie usiąść z książką i chwilę odpocząć. Otworzyłem drzwi i od razu wiedziałem, że to się nie wydarzy. Z kuchni uderzył mnie zapach... czegoś nieświeżego. Zanim zdjąłem buty i już widziałem, że śmieci nie były wyniesione, a na blacie leżały jakieś skórki po pomarańczach. Zerknąłem do lodówki. Znalazłem źródło zapachu. W rogu lodówki, w plastikowym pojemniku leżała zgniła sałata. Pociągnąłem ją delikatnie za liść, ale wszystko rozlało się po półce. Zagryzłem wargi i policzyłem do dziesięciu. Potem do dwudziestu. Bez skutku.
Ewelina wróciła godzinę później, roześmiana, z farbą na dłoni i nowym szkicownikiem pod pachą.
– To tylko trochę sałaty – powiedziała, kiedy pokazałem jej pojemnik. – Nie przesadzaj.
– To nie o sałatę chodzi – odpowiedziałem spokojnie, choć w środku już wszystko się gotowało. – To o wszystko. Codziennie po tobie sprzątam.
Wzruszyła ramionami, a potem uśmiechnęła się złośliwie.
– To twoja pasja. Sprzątasz, bo lubisz.
Wtedy nie wytrzymałem. Rzuciłem ścierkę na blat, aż odgłos odbił się echem w kuchni. Miałem dość. Wszystkiego. Wypaliłem słowa, których potem długo żałowałem.
– Chciałem domu. Bezpiecznego, spokojnego miejsca, gdzie mogę być sobą. A dostałem składowisko chaosu. Bałagan w lodówce, bałagan na stole, bałagan w łóżku. Mam dość udawania, że mi to nie przeszkadza.
Zamilkła. Spojrzała na mnie z czymś, co wyglądało na zaskoczenie, może strach. Ale nie przeprosiła. Nic nie powiedziała. Odeszła do pokoju, trzasnęła drzwiami, jakby to ona miała prawo być zła. Zostałem sam w kuchni, z plastikiem po sałacie i uczuciem, że powoli znikam z własnego życia. Zastanawiałem się, dlaczego Ewelina nie mogła być choć trochę inna. Dlaczego wszystko musi być wojną? Dlaczego porządek, który kiedyś wydawał jej się uroczy, teraz jest moją największą wadą?
Postawiłem granicę
Następnego dnia wstałem przed żoną. Cicho, żeby jej nie obudzić. W kuchni zastałem te same naczynia, których nie ruszyła. Śniadanie zjadłem w ciszy, włączając sobie do towarzystwa wiadomości w radiu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy nie zrobiłem jej kawy. Nie podałem talerza z kanapkami, nie zostawiłem na stole karteczki z napisem „Miłego dnia”. Nic. Czułem się, jakbym właśnie stawiał granicę, której wcześniej nie miałem odwagi narysować. Po pracy poszedłem prosto do naszego dawnego biura, mojego azylu. Znalazłem klucz do drzwi. Przymierzyłem go w zamku – pasował. Przyniosłem pościel, poduszkę, książkę. Usiadłem na krześle i przez chwilę po prostu siedziałem, wpatrując się w ścianę. Pierwszy raz od dawna poczułem ulgę. Wieczorem, kiedy wróciła do domu, spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Co ty robisz?
– Śpię tutaj – odpowiedziałem spokojnie.
– Żartujesz.
– Nie. Nie chcę już zasypiać wśród brudnych kubków i skarpetek. Potrzebuję snu. Spokoju. Potrzebuję... siebie.
Próbowała się śmiać, potem się wściekła. Ale ja nie dałem się wciągnąć. Zamknąłem drzwi i przekręciłem zamek. Tej nocy spałem jak dziecko. Kilka dni później zadzwoniłem do Michała. Od liceum był moim najbliższym przyjacielem. Nigdy nie oceniał.
– Stary, co u ciebie?
– Wprowadziłem się do drugiego pokoju – powiedziałem bez owijania.
– No to pięknie – westchnął. – To zły znak. Bardzo zły.
– W końcu śpię spokojnie. To coś znaczy.
– To znaczy, że budujesz twierdzę. A nie zamek z piasku. Tylko nie zapomnij, że czasem trzeba z niej wyjść. Chociaż na chwilę.
Odstawiłem telefon i zastanawiałem się, czy ma rację. Ale nie umiałem jeszcze zrezygnować z ciszy. Z porządku. Z siebie. Salon i kuchnia były polem bitwy. Ewelina rozrzucała skarpetki, zostawiała śmieci, przestawiała moje rzeczy – jakby chciała coś udowodnić. Może mi. Może sobie. A ja? Nie reagowałem. Jakby mnie tam wcale nie było.
Zaskoczyła mnie
Minął miesiąc. W pokoju, który teraz był moją sypialnią, zapanowała cisza. Spałem dobrze, pracowałem lepiej, oddychałem łatwiej. Ale w środku coś drgało. Coś jak tęsknota, którą próbowałem zamieść pod dywan. Wieczorem usłyszałem ciche pukanie. Otworzyłem drzwi. Stała tam Ewelina, w jednej ręce trzymając kubek herbaty, w drugiej... mop.
– Możesz mnie nauczyć twojego porządku? – zapytała nieśmiało.
Zamrugałem. Nie spodziewałem się tego. Patrzyłem na nią, a w głowie miałem chaos. Czułem złość, ale też miałem nadzieję na zmiany.
– A jesteś gotowa na plan tygodniowy sprzątania? – zapytałem powoli.
– Zacznijmy od dzisiaj – powiedziała z półuśmiechem.
Odsunąłem się i wpuściłem ją do środka. Po raz pierwszy od tygodni nie zamknąłem drzwi.
Doceniłem ją
Zaczęliśmy od wspólnego prania. Ewelina wrzuciła wszystko do pralki, jak leci.
– Nie pierz białego z czerwonym – powiedziałem, próbując zachować spokój.
– Dlaczego nie? Kolorowo będzie – odpowiedziała i się zaśmiała.
– To nie sztuka nowoczesna – mruknąłem, ale też się uśmiechnąłem.
Było ciężko. Ewelina nie znała zasad. Myliła się, rozlewała wodę, zostawiała niedokładnie wytarte blaty. Ale próbowała. A ja, ku swojemu zdziwieniu, coraz mniej się czepiałem. Wieczorem usiedliśmy w kuchni. Bez kłótni, bez nerwów.
– Chciałam, żebyś mnie pokochał taką, jaka jestem – powiedziała cicho. – Ale teraz wiem, że porządek to też miłość.
Spojrzałem na nią.
– Nie chodzi o czystość. Chodzi o wzajemność.
Wszystko nie zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ewelina dalej zapominała wynieść śmieci, a mnie czasem ponosiło o jedno słowo za dużo. Ale nie uciekaliśmy już. Uczyliśmy się. Codziennie od nowa. Zrobiliśmy „pakt porządku”. Przykleiliśmy go na lodówkę – harmonogram sprzątania, kto co robi, kiedy, jak. Śmialiśmy się przy tym, bo wyglądało to trochę jak plan zajęć w szkole. Pewnego dnia spotkałem się z Michałem.
– I jak tam? – zapytał, unosząc brew.
– Trochę mniej chaosu. Trochę więcej nas – odpowiedziałem.
I wiedziałem, że mówię prawdę.
Patryk, 30 lat
Czytaj także:
- „Mój wnuk to darmozjad, ciągnie ode mnie kasę na pizzę i gadżety. Dorosły chłop siedzi i gra, zamiast roboty szukać”
- „Było mi żal samotnego sąsiada, więc umyłam mu okna na Wielkanoc. Zaskoczyło mnie to, w jaki sposób się odwdzięczył”
- „W konfesjonale miałam wyznać winy, ale zamiast tego dostałam grzesznych myśli. Ta spowiedź namieszała w moim sercu”