Reklama

Kiedy wprowadzono stan wojenny, moi rodzice przeżyli wstrząs. Pierwszy raz, trzynastego grudnia, gdy zobaczyli generała w telewizji, drugi raz, gdy przyszło im spędzić ze mną i bratem całe wakacje w mieście, bo zmilitaryzowany zakład pracy pozbawił ich urlopów. Dlatego, gdy w następnym roku przepisy zostały częściowo złagodzone, postanowili wyekspediować nas do wuja na pomorską wieś. Gadali o wychowywaniu przez pracę, poznaniu życia, szacunku dla trudu innych, ale sądzę, że pragnęli się nas pozbyć na dłuższy czas.

Reklama

Potem było tylko gorzej

Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale dla chłopaków z dużego miasta, taka dziura, bo liczyła koło dwudziestu kominów, to był koniec świata. Uwierzy pani, że dotąd żaden z nas nigdy na prawdziwej wsi nie był? Ojciec zawiózł nas tylko, machnął wokół ręką, wzdychając, że jest pięknie, potem pogroził palcem mi i Benkowi i zaraz musiał wracać, żeby zdążyć na pociąg. Staliśmy z bratem jak dwie sieroty, gdy wuj pokazał nasze walizki i zapytał, na co, do diabła, czekamy? Potem zaprowadził nas trzeszczącymi schodami na poddasze, otworzył skrzypiące drzwi i powiedział:

– To będzie wasz pokój, chłopaki. Tylko ogarnąć trochę, gęsi żeśmy tutaj skubali jesienią. Madzia!– zawołał w dół na córkę. – Dopilnujesz tego!

– Ale tatku, ja przecież przy sianie będę! – Daleko nie masz, będziesz zaglądać! – huknął.

Spojrzeliśmy z Benkiem na siebie: no, to piękne nam się wakacje szykują! Ten pierwszy dzień to był koszmar. Dwóch smarkatych mieszczuchów czyszczących surowe deski podłogi z gęsich kup i pierza? Poważnie się zastanawialiśmy, jak tu zasymulować zakaźną chorobę, żeby nas wujostwo ciupasem odwieźli do rodziców!

Potem było tylko gorzej, bo od następnego dnia zapędzono nas do pomocy przy sianokosach, a trzeba dodać, że straszny wujaszek był człowiekiem z misją: jako rodowity rolnik z poznańskiego, musiał pokazywać wszystkim, jak porządnie wykonuje się robotę. Dlatego, gdy tylko obeschła rosa, wyganiał całą rodzinę, by rozgrabiała siano na łące, potem je przerzucała, a wieczorem znów składała w kopki... Dłonie otarte od grabi, do tego muchy i skwar – pot, krew i łzy, i żaden bohater sztuki przetrwania już mi w życiu nie zaimponuje.

W końcu jednak cholerne siano zostało zwiezione, a my z bratem odkryliśmy zalety wiejskiego życia. Najlepsze, że mieliśmy czworo kuzynostwa, właściwie troje, bo wzmiankowana już Madzia była stara, miała z szesnaście lat i poza momentami, gdy grała rolę domowego kapo, wcale się nami nie interesowała. A straszny wujaszek pojawiał się rzadko, bo oprócz gospodarstwa miał jeszcze etat w SKR, Spółdzielni Kółek Rolniczych, i robił wszystko, by paść na zawał przed pięćdziesiątką, co zresztą mu się udało.

Zatem, złapaliśmy drugi oddech i zaczęły się kąpiele w gliniance, wyprawy na ryby i inne rozrywki, na które nasi rodzice nigdy by się zgodzili, gdyby potrafili je sobie wyobrazić. Pogoda jednak się zepsuła i nędza kulturalna wsi dała znać o sobie. Ileż można grać w wystrzępionego od używania „Chińczyka” lub w karty? Niech pani pamięta, że wtedy były tylko dwa programy w telewizji i na obydwóch leciała głównie polityka!

Sprzęt musi być specjalistyczny

I wówczas zdarzył się cud. Ktoś, być może równie znudzony jak my, dokonał zuchwałego napadu na sklep GS–u (Gminnej Samopomocy). Przyjechali policjanci, tfu, milicjanci i sklep został zamknięty. Milicja kręciła się ospale przy wybitym oknie, sprawiając wrażenie, że nie bardzo wie, co ma robić. Postali z pół dnia przy tym sklepie, zadeptując resztki śladów, jakie przestępca mógł zostawić, i wrócili na komisariat. Sklepowa została sama z wybitym oknem i mankiem, którego próbowała się doliczyć.

Nasza piątka, to znaczy ja z bratem i trójka kuzynów, uważnie obserwowaliśmy pracę „dzielnych” milicjantów i powiem, że poczuliśmy rozczarowanie, kiedy panowie w mundurach odjechali bez zakutego w kajdanki przestępcy. Wtedy wpadliśmy na pomysł, że sami pociągniemy to śledztwo. Oczywiście, należało mieć odpowiedni sprzęt, bez którego żadne dochodzenie się nie obejdzie. Nasi kuzyni byli ciekawi jaki, a my z bratem, bywali w świecie, musieliśmy udzielić im instrukcji w temacie.

– Sprzęt musi być specjalistyczny – wyjaśnił wreszcie Benek.

Wszyscy pokiwali ze zrozumieniem głowami i rzucili się na poszukiwania czegoś specjalistycznego. Ze sterty rozmaitych przedmiotów wybraliśmy: papierowe torby na dowody rzeczowe, cążki do paznokci i pęsetę, podwędzone starszej kuzynce, zeszyt i długopis do zapisywania zeznań świadków, sznurek, świeczkę oraz pędzel do golenia. Uznałem, że mamy już wszystko, ale Benek był nieusatysfakcjonowany.

– Bez lupy nie idę – powiedział.

Kuzyni spojrzeli po sobie z wyraźnym strachem, bo lupę należało wyciągnąć z szuflady wujka, który, o ile pamiętam, był kolekcjonerem znaczków pocztowych i lupa była jego osobistym, specjalistycznym sprzętem, którego nikt nie miał prawa używać. Uznaliśmy, że śledztwo jest ważniejsze od prywatnych roszczeń.

To mogło być przełomowe odkrycie

Rozpoczęliśmy więc zbieranie dowodów ocalałych po wizycie milicjantów. Każdy wkładaliśmy do jednej z papierowych toreb po cukrze, które zwinęliśmy z kuchennej szafki. Zabezpieczyliśmy: odłamek rozbitej szyby, który uznaliśmy za ważny trop, ale nie doprowadził nas w sumie do niczego, kilka rodzajów petów i bardzo podejrzaną rzecz, znalezioną w krzakach za sklepem, która, jak dowiedziałem się po paru latach, była zużytą prezerwatywą. Bogu dzięki, wszystkie przedmioty podnosiliśmy pęsetą Madzi, żeby nie zatrzeć odcisków palców!

Mój brat, z wielką lupą przy oku, zajął się badaniem niedopałków, które uznał za najciekawsze. Mnie fascynowała gumowa, biała błonka, rzecz nietypowa w świecie dziesięciolatka, a kuzynom został najmniej istotny dowód, czyli szkło. Najmłodszy z nich, Mietek bodajże, przeciął się nim tak głęboko, że wujostwo musiało go zabrać do lekarza w mieście, gdzie założono mu dwa szwy. Całe nasze dochodzenie mogło zostać zdemaskowane przez ten głupi wypadek, ale Mietek, choć taki maluch, nie sypnął.

Badanie prezerwatywy też nie posunęło śledztwa do przodu i tylko dzięki skrupulatnemu obejrzeniu starych niedopałków trafiliśmy na trop, którym mogliśmy podążać. Otóż, większość petów spod sklepu to były resztki popularnych wtedy papierosów bez filtra o nazwie „Sport”, drugą grupę stanowiły pety z „Klubowych”. Paliły je głównie kobiety i urzędnicy biurowi, więc, naturalnie, było ich mniej pod wiejskim sklepem, gdzie wystawali z reguły mężczyźni z biurem nie mający za dużo do czynienia. No i trzecia grupa to były resztki papierosów o nazwie „Zefir”, tych było najmniej, jakieś trzy, może cztery sztuki. Takich nikt na wsi nie palił, zaręczali kuzyni. To mogło być przełomowe odkrycie dla naszego śledztwa, Benek zarządził więc ścisłą obserwację sklepu. To znaczy, mieliśmy obserwować raczej klientów i to, co kupują, nie sam budynek.

W zeszycie został rozpisany grafik dyżurów i po kolei każdy z nas pełnił wartę tuż przy ladzie, żeby nie umknął nam żaden szczegół. To było strasznie nudne, i nawet zacząłem się zastanawiać, czy nie odmówić współpracy i zająć się czymś ciekawszym, ale moje rozterki przerwało odkrycie mrożące krew w żyłach: na moim dyżurze zostały zakupione trzy paczki „Zefirów” i to przez jednego klienta! A klientem tym był nie kto inny, tylko nasz wujek... Oprócz papierosów, jak skrupulatnie zapisałem, kupił jeszcze pół kilo pasztetowej, dwa chleby, dwa piwa, pastę do zębów i „Trybunę Ludu”, po czym opuścił sklep, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi.

Powinienem był go śledzić, ale nie mogłem opuścić stanowiska przed przybyciem zmiennika, takie ustanowiliśmy zasady. Jednak zmiennik nie nadchodził i w końcu, po godzinie daremnego oczekiwania, machnąłem ręką na wszystko i wróciłem do domu, bo nie mogłem się już doczekać, kiedy opowiem wszystkim o zakupach wujka. Niestety, wdepnąłem prosto w „kocioł”.

Wyszedł i ruszył drogą w stronę lasu

W pokoiku na poddaszu na moje przyjście czekał wujek i ustawieni pod ścianą członkowie grupy dochodzeniowej. Na stoliku leżał dowód rzeczowy numer 3, czyli zużyta prezerwatywa.

– Co to jest?– zapytał oprawca zduszonym szeptem.

Wzruszyłem ramionami. Jakbym wiedział, co to jest, to już dawno zdemaskowałbym sprawcę włamania! Wujek pokiwał głową i kazał nam wszystkim położyć się na łóżku, twarzami w dół. Kuzyni już wiedzieli, co się stanie i nawet nie próbowali stawiać oporu. My z bratem, nieświadomi niebezpieczeństwa, spokojnie wypięliśmy niewinne tyłki i kiedy spadł na nie pasek, nie wiedzieliśmy, co się stało. Zerwaliśmy się na nogi, zanim poczuliśmy pieczenie na pośladkach, a w oczach pojawiły się łzy.

– To świństwo ma zniknąć z domu – wujek wskazał na gumowy przedmiot niewiadomego pochodzenia i wyszedł z pokoju.

Oczywiście, po tym wydarzeniu nie miałem żadnych oporów natury moralnej, żeby nie opowiedzieć wszystkim, kto jest naszym głównym podejrzanym. Kuzyni byli oszołomieni dowodami, które jasno obciążały ich ojca, ale w imię fałszywie pojętej lojalności wycofali się ze śledztwa, zarzucając nam chęć zemsty. Obiecali niby nie rzucać kłód pod nogi, jeśli natychmiast zwrócimy lupę, ale i tak przestaliśmy im ufać.

Musieliśmy działać z wielką ostrożnością. Głównym zadaniem było wykrycie skradzionego ze sklepu GS-u łupu, bo tylko on mógł być niepodważalnym dowodem dla oskarżyciela. Trzeba było zarządzić obserwację wujka i modlić się, żeby kuzyni nie zdradzili. Nie było to łatwe, bo do SKR–u, gdzie podejrzany przebywał przez pół dnia, mieliśmy ograniczony dostęp, ale dopadliśmy go w końcu i to przez przypadek. Szliśmy właśnie do sklepu wydać ostatnie zaskórniaki na cukierki, do których obydwaj mieliśmy słabość. To były takie jakby landrynki, tylko zupełnie czarne, nazywały się „kopalniaki”. Nie mam pojęcia, z czego je robiono, mam nadzieję, że nie z miału węglowego.

Zatem, kiedy weszliśmy do sklepu, wujek, zamiast być w pracy, kończył właśnie robić zakupy. Mignęła nam pakowana do siatki paczka „Zefirów”... Te papierosy stanowiły zagadkę, przecież wujek nie palił. Zapomnieliśmy o „kopalniakach” i czmychnęliśmy w krzaki za sklepem. Nie mogliśmy zostać odkryci, bo śledztwo znowu by ugrzęzło!

Wujek wyszedł i, nie zauważywszy nas, ruszył drogą w stronę lasu. Dopóki nie wyszedł z zabudowań, mieliśmy możliwość ukrycia się, ale za wsią musieliśmy wskoczyć do błotnistego rowu, bo innej osłony nie było. Tym rowem doszliśmy za podejrzanym aż do gospodarstwa stojącego pod samiutkim borem. Wiedzieliśmy, że mieszka tam strasznie antypatyczny dziadek, którego dzieciaki z wioski unikały jak ognia, choć w jego sadzie rosły najlepsze jabłka. Taki człowiek mógł być wspólnikiem wujka, bez dwóch zdań. Przegrupowaliśmy się w pokrzywy rosnące tuż za płotem i mieliśmy doskonały widok na całe obejście.

Rezultat był łatwy do przewidzenia

Przed domem, na drewnianej ławeczce, siedział wiekowy gospodarz, a razem z nim typ, który, według nas, za sam wygląd powinien iść do więzienia. Zmierzwione włosy i gęsta, czarna broda upodobniały go do rozbójnika. Wyglądał jak Rumcajs, ten z czeskiej bajki, tylko, że groźny i rzeczywisty. Przydługi sweter z owczej wełny i powyciągane na kolanach sztruksy nie ocieplały jego wizerunku. Na sto procent musiał być zamieszany w napad na sklep. Wujek musiał dobrze go znać, bo przywitał się, podając mu rękę i zagadał do dziadka. Potem wyłożył na ławkę zakupy: chleb, konserwy, gazety i dwie paczki „Zefirów”. Brodacz wydawał się być uradowany widokiem papierosów, natychmiast wyciągnął jednego, zapalił i z lubością zaciągnął się dymem. Więcej dowodów nie potrzebowaliśmy. Powoli wycofaliśmy się z pokrzyw i pędem wróciliśmy do domu.

– I co teraz? – spytał rozemocjonowany Benek.

Rozgryźliśmy trudną sprawę, ale fakty nas przytłoczyły. Nie wiedzieliśmy, co zrobić z odkrytą prawdą. Podzielenie się nią z milicją, nawet dla takich szkrabów jak my, nie wchodziło w rachubę – ona stała po drugiej stronie barykady. Uznaliśmy, że powiemy kuzynom, bo komuś przecież musieliśmy powiedzieć. Rezultat był łatwy do przewidzenia: wieczorem zajrzał do naszego pokoiku wujek. Byliśmy przekonani, że każe nam wypiąć tyłki i że na pewno nie skończy się tym razem na jednym uderzeniu pasa.

– Jutro po obiedzie przyjedzie wasz ojciec i zabierze was do domu. – powiedział surowo. – Do jego powrotu nie wolno wam wyjść z domu, zrozumiano?

Wujek nie należał do osób, z którymi można polemizować, więc tylko kiwnęliśmy głowami.

Niezła heca

Nazajutrz rzeczywiście przyjechał tata i bez słowa zabrał nas do miasta. Zabronił komukolwiek opowiadać o naszym dochodzeniu, a my uznaliśmy, że chce chronić swojego brata i zrozumieliśmy to. Rodzina musi się trzymać razem.

Minęło sporo lat, zanim dowiedzieliśmy się, że rozbójnik, którego wytropiliśmy na wsi, był ukrywającym się znanym opozycjonistą. Po naszej błyskotliwej akcji na gwałt szukano dla niego nowej kryjówki i podobno wcale nie było łatwo znaleźć równie dobrej jak ta, z której go wykurzyła nasza ciekawość.

Niby dziecięca przygoda, a przecież zaważyła na moim życiu... Ta adrenalina, klimat zagrożenia, to wszystko uzależnia. Mógłbym powiedzieć, że zostałem pisarzem przez stan wojenny, prawda? To by było coś, ha, ha.

Nie, mój brat nie jest pisarzem, jest inspektorem w dochodzeniówce, świetnym zresztą. Niezła heca, co?

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama