„Kłótnie dzieci mogą przybrać nie lada rozmiar. Bałam się rękoczynów, gdy matka Elżuni ruszyła do mnie ze skargą”
„Zapytałam, o co konkretnie chodzi, a ta mi mówi, że Marysia wyjaśniła jej dziecku, że Mikołaj nie istnieje, a prezenty przynoszą rodzice. Biedna Elżunia wróciła do domu z płaczem i do dziś do siebie nie doszła. Wciąż jest w szoku!”.

- Marzena, 37 lat
Urlop od świąt
Kiedy tylko mama ogłosiła, że wybiera się do Pragi do mojej siostry, zdecydowaliśmy, że i my zrobimy sobie w tym roku święta inne niż dotąd. Marysia była zachwycona, że wyjeżdżamy w góry, i nie ma się co dziwić – jeszcze nigdy dotąd nie była w Tatrach.
– Będzie śnieg? – upewniła się tylko.
– Jeśli tam nie będzie, to znaczy, że już na całym świecie nie ma – zapewnił ją Marcin. – Lepiej weź ciepłe ciuchy, księżniczko.
Był śnieg, były piękne widoki, niezłe towarzystwo i pyszne jedzenie. A gdy już wróciliśmy, pojawił się także kaszel i cieknący nos… Oczywiście tylko u mnie. Czy to kara za to, że wymigałam się od porządków i wielogodzinnego stania przy garach?
– Po prostu sobie przedłużysz wolne, Marzenko – zadecydował Marcin, wysyłając mnie do lekarza. – Spoko, twój supermąż ogarnie wszystko.
Wróciłam do żywych dopiero w styczniu. Ciężko było się znów wdrożyć w obowiązki, a już najgorzej wstać na tyle wcześnie, by przejąć podwożenie małej do szkoły przed pracą. Ale musiałam, bo Marcina wysyłano na kilkudniową konferencję do Warszawy i nie było zmiłuj.
– Nie martw się, mamo – zapowiedziała Marysia. – Ja cię doskonale zorganizuję. Mamy to z tatusiem wszystko pod kontrolą.
Kiedy z tej kruszyny zrobiła się taka panna mądralińska?
Tego mi jeszcze brakowało...
Budzik zadzwonił, mała ściągnęła mnie z łóżka, a potem wydawała tylko krótkie komendy: myjemy się, teraz ty się malujesz, a ja zjem płatki, a wreszcie: wychodzimy, ale już! I nawet znalazło się miejsce na parkingu pod szkołą, cud po prostu.
– Trzymaj się, Marysiu, miłego dnia – ucałowałam córę, pomagając jej założyć plecak. – Po lekcjach zaczekaj na mnie w świetlicy.
I wtedy zauważyłam wyfiokowaną blondynę biegnącą ku nam w botkach na obcasach, z zasapaną dziewczynką uwieszoną u ręki. „A to kto?” – pomyślałam z niechęcią, powoli żegnając się z kawą w bufecie, na którą jeszcze zamierzałam zdążyć przed rozpoczęciem pracy.
Kobieta zahamowała pół metra przede mną, tak że jej córka niemal wpadła na Marysię.
– Pani D.? – upewniła się. – Mamy do pogadania.
– Mam nadzieję, że to coś ważnego, bo już jestem spóźniona – ostrzegłam. – Marysiu, ty możesz już lecieć.
– Nie, ona musi zostać – blondyna złapała plecak mojej córki. – Wszystko właśnie przez nią! To ona pozbawiła moje dziecko magii świąt!
– Chyba pani przecenia moją Marysię – zdjęłam jej rękę z plecaka mojej córki. – I bez przemocy proszę.
– Przemoc? Przemoc?! – aż ją zatchnęło. – To pani dziecko uprawia przemoc! Psychologiczną! – to mówiąc, zatupała obcasami w miejscu.
Zapytałam, o co konkretnie chodzi, a ta mi mówi, że Marysia wyjaśniła jej dziecku, że Mikołaj nie istnieje, a prezenty przynoszą rodzice. Biedna Elżunia wróciła do domu z płaczem i do dziś do siebie nie doszła. Wciąż jest w szoku!
– Do dziś? – zapytałam. – To kiedy miała miejsce ta rozmowa?
– Zaraz po przerwie świątecznej – wyjaśniła blondyna. – I proszę nie rżnąć słodkiej idiotki, dobrze pani wie, o co chodzi. Dlatego tak długo pani nie odprowadzała córki osobiście. Ale ja nie zapomniałam, o nie, potrafię dopilnować swego.
– Mamusia była chora na zapalenie oskrzeli – wyjaśniła grzecznie Marysia, moja kochana adwokatka.
– Przyjeżdżał mój mąż – zaczynałam powoli się wkurzać. – Czemu się pani nie zwróciła do niego z pretensjami?
– Mężczyźni nie rozumieją pewnych rzeczy, są na to zbyt gruboskórni – uraczyła mnie mądrością baba. – Ale pani jako kobieta powinna… – znów się zbliżyła, tym razem stanowczo za bardzo.
Burza w szklance wody
Nienawidzę, gdy ktoś wkracza w moją strefę komfortu, no, nienawidzę. Będzie mi tu śmierdzieć kiepskimi perfumami pod samym nosem!
– No, proszę, a ja też nie rozumiem – odsunęłam się w stronę auta, jak tylko było to możliwe. – Naprawdę pani myśli, że dziewięciolatka może jeszcze wierzyć w faceta z brodą, który jeździ zaprzęgiem reniferów? I wlatuje z paczkami przez komin do domów z centralnym ogrzewaniem?
Wiedziałam, że przeginam, ale byłam już naprawdę wściekła. Co za kopnięta drama queen!
– Inne dzieci ci nigdy nie mówiły, że Mikołaja nie ma?– zwróciłam się do jej córki, która stała obok sina, drżąc z zimna w przykrótkiej kurteczce.
– Mówiły – przyznała się. – Ale tylko Marysia przysięgła!
– Proszę zostawić moje dziecko w spokoju – szarpnęła się blondyna. – To ja tu rozmawiam!
– Umówmy się tak… – spojrzałam na zegarek i mało mi włosy dęba nie stanęły z przerażenia. – Ja jadę do pracy, a pani niech wniesie sprawę do ministerstwa magii. Poddam się niezwłocznie wszystkim procedurom.
– Co? – wytrzeszczyła oczy.
– Jadę do pracy – powtórzyłam. – Natychmiast. Marysiu, leć na lekcje.
O co jej właściwie chodzi?
Córa pomknęła w kierunku szkoły, Elżunia powlokła się za nią, a blondyna uczepiła drzwi mojego auta.
– Ja tego tak nie zostawię! – powtarzała jak zacięta płyta. – Moje dziecko cały dzień płakało, tak nie może być.
– Proszę posłuchać… Mamy styczeń. Jakby pani nie zrobiła dymu, którego żadna z nas nie zapomni, to przez rok córka dałaby sobie wkręcić cały kit z Mikołajem, reniferami i, cholera wie czym jeszcze, z powrotem. To pani tą żenującą awanturą okrada ją właśnie z magii świąt. Przepraszam i do niewidzenia, mam nadzieję.
Widziałam ją jeszcze chwilę we wstecznym, jak stoi na parkingu i wygraża mi wyciągniętą pięścią jak jakiś starotestamentowy prorok. No, to się po prostu w głowie nie mieści. Rozumiem ideę Świętego Mikołaja, jeśli chodzi o małe dzieci, ale to chyba oczywiste, że dziewięciolatkę, która prowadzi normalne życie wśród ludzi, ktoś wreszcie musiał uświadomić, nie? Swoją drogą, co trzeba mieć w głowie, żeby upierać się przy takich bzdurach, twierdzić, że magia świąt się na nich opiera i takie chore schematy przekazywać dzieciom?