„Kluczem do rozwiązania zagadki była liczba 36. Na jaw wyszła tajemnica o moim życiu i mojej rodzinie”
„Na chwilę straciłem oddech. Zrozumiałem. Poczułem na plecach dotyk kobiecej dłoni, który przesuwał się po znamieniu”.

- Michał, 38 lat
Nikt nie wiedział, o co chodzi
Jestem ekspertem od podpaleń. Znaczy – ja nie podpalam, ale potrafię powiedzieć, czy dany pożar powstał z przyczyn naturalnych, czy też ktoś się o to postarał. A ponieważ w województwie jestem jedynym z odpowiednimi certyfikatami, zazwyczaj wysyłają właśnie mnie do różnych tajemniczych pożarów. I tak znalazłem się w L.
Tutejsze pożary badali różni inspektorzy pożarnictwa i policja. Nie było podstaw, by uznać, że mamy do czynienia z podpaleniami. Ale też nikomu nie udało się określić jednoznacznej przyczyny. Dlatego towarzystwo ubezpieczeniowe, które miało wypłacić odszkodowanie, zleciło mi znalezienie odpowiedzi na pytanie – co wywołało pożar.
L. było uroczym miasteczkiem na Dolnym Śląsku, otoczonym lasami i łagodnymi wzgórzami. Gospodarny burmistrz, rządzący tu już od kilku kadencji, doprowadził L. do prawdziwego rozkwitu. Zatrzymałem się w niewielkiej gospodzie przy rynku, gdzie na piętrze było kilka pokoi gościnnych. Właścicielką gospody była Renata S., trzydziestokilkuletnia kobieta, która spodobała mi się od pierwszego spojrzenia. Ciemna blondynka o wielkich niebieskich oczach wzbudziła we mnie rzadko odczuwane… wzruszenie, że tak powiem. Sprawdziłem – na palcu nie miała obrączki, ale w obecnych czasach to o niczym nie świadczy.
To nie był jedyny pożar
Kiedy właścicielka gospody brała ode mnie dowód, by wpisać dane meldunkowe, i koniuszki naszych palców się zetknęły, rzuciła na mnie szybkie spojrzenie. Dobry znak, pomyślałem. Może warto spróbować.
– Jestem ciekaw, czy mogłaby mi pani pomóc – zagaiłem.
– Słucham.
– Miesiąc temu spalił się tu magazyn. Co ludzie o tym mówią?
Wzruszyła ramionami.
– A co mają mówić? Pewnie instalacja elektryczna się zepsuła.
– Pół roku temu był pożar w przedszkolu. Też instalacja?
– A skąd pan o tym wie? – te słowa wypowiedział ktoś za mną. Lekko agresywnie.
Odwróciłem się. Za mną stała blisko sześćdziesięcioletnia kobieta, wciąż przystojna, i na oko – matka Renaty. Miałem rację.
– Mamo, to nasz gość. Proszę… – powiedziała mitygująco jej córka.
– Nie szkodzi – odparłem uspokajająco. – Mam znajomego w straży. Opowiedział mi o mieście, w którym kilka razy do roku zdarzają się niewyjaśnione pożary. A ponieważ szukam tematu do książki…
– Pisarz? – Renata popatrzyła na mnie z nowym zainteresowaniem.
– A, coś tam próbuję skrobać – wymamrotałem. – Ta ma być moją pierwszą. O ile znajdę coś, co mnie zainspiruje.
Fakt, od lat ciągnęło mnie do napisania książki. Jednak w tym momencie nie mówiłem prawdy. I nie czułem się z tym dobrze pod ostrzałem błękitnych, zaciekawionych oczu. To było tak, jakbym kusił kobietę pięknym czerwonym jabłkiem, po czym by się okazało, że to plastikowa atrapa. Jednak odpowiedź uspokoiła panią Walentynę. Kiwnęła głową i odeszła. Renata poinformowała mnie, że jej matka jest w pensjonacie kucharką, i że jej kuchnia jest słynna na trzy gminy. A zwłaszcza jej pierogi. Od razu poczułem się głodny.
Tych pożarów było mnóstwo
Renata nie przesadzała – kuchnia pani Walentyny była rewelacyjna. Pokój przemiły, Renata z każdym dniem oczarowywała mnie coraz bardziej. Jedynie moja praca nie dawała mi satysfakcji. Spalony magazyn był zapieczętowany przez policję, więc kiedy tam wszedłem, mogłem przejrzeć pogorzelisko na wszystkie sposoby wiedząc, że nikt tu nie grzebał. Nie znalazłem śladów podpalenia. Dostałem całą istniejącą dokumentację innych pożarów i szybko się zorientowałem, że prawdopodobnie nikt niczego nie przeoczył.
Nie było powodów, by pożary wybuchały (nie znaleziono śladów zwarcia instalacji elektrycznej, wycieku gazu, śladów podpalenia), a jednak ogień przez ostatnie trzydzieści pięć lat pochłonął kilkanaście domów, budynków gospodarczych, magazynów… Z dokumentacji wynikało, że ten ciąg zaczął się trzydzieści sześć lat temu.
– Co się stało trzydzieści sześć lat temu? – spytałem czwartego dnia pobytu Renatę, kiedy siedzieliśmy późnym wieczorem na kanapie w saloniku, sącząc domowe winko. Restauracja była już zamknięta, a ja byłem jedynym gościem.
Miałem ochotę wziąć Renatę za rękę, przyciągnąć do siebie… jednak nasza znajomość jeszcze nie wyewoluowała na tyle, bym się ośmielił. Miałem wrażenie, że Renata już zaczyna o tym myśleć, pragnąć, ale coś ją powstrzymuje. Wiedziałem, że była samotna, jak ja, i jak ja od lat próbuje znaleźć partnera, ale zawsze coś jest nie tak i po kilku miesiącach związki się rozpadają. I że oboje mieliśmy po trzydzieści sześć lat.
Renata obróciła się do mnie, by odpowiedzieć na pytanie, ale nie zdążyła, bo nagle usłyszeliśmy syreny straży pożarnej i odezwała się moja komórka. To był komendant policji.
– Pali się dom mieszkalny na Wesołej – usłyszałem.
Wybiegliśmy oboje z gospody. Palący się budynek znajdował się w odległości trzech przecznic od gospody. Byliśmy tam po kilku minutach. Strażacy próbowali gasić ogień, ale ja już wtedy widziałem, że nie będzie łatwo. Mówił o tym kolor i wściekłość płomieni. Niemal ryczały, jakby ktoś dolał mocnego akceleratora.
Od razu ją skojarzyłem
I wtedy zobaczyłem tę Cygankę. Stała tuż przed płonącym domem i patrzyła na mnie. Była młodziutka, miała może dwadzieścia lat. Wysoka, piękna, w kolorowej sukni i kwiecistej chuście. Jej złota biżuteria lśniła w blasku płomieni. Stała tuż przy otwartych drzwiach, które wypełniał ogień. Widziałem ją już kilka razy przedtem w L. Na rynku, przed magazynem, niedaleko komisariatu policji. Zawsze stała w oddali i patrzyła na mnie. Jakby chciała podejść, ale się bała. Raz sam chciałem ją zaczepić, zaciekawiony, ale odeszła i zniknęła w kościele. Poprzedniego dnia dostrzegłem ją też z okna mojego pokoju. Siedziała na skwerze na ławce i patrzyła w moje okna.
– Co ona tam robi?! Spali się! – w emocjach chwyciłem Renatę za rękę. – Idę po nią.
Pobiegłem w stronę Cyganki, która zaczęła mnie przyzywać.
– Biegnij do mnie! – krzyczałem, bo spostrzegłem, że zaczynają ją ogarniać jęzory ognia. Wtedy ktoś mnie chwycił w pół.
– Gdzie leziesz?! – usłyszałem przerażony głos Renaty. – Tam nikogo nie ma. Wszystkim udało się uciec z domu.
– Ale przecież są…
Bo widziałem wykrzywione bólem i paniką twarze ludzi w każdym płonącym oknie, na parterze, na piętrze. A dziewczyna już płonęła, stojąc w drzwiach domu. Ale ona nie krzyczała, tylko patrzyła na mnie z jakąś niezrozumiałą tęsknotą i wyciągała do mnie rękę.
Popatrzyłem na Renatę.
– Tam są ludzie – mówiłem w amoku. – Cyganie. Dlaczego nikt ich nie ratuje?!
– Michał, tam nikogo nie ma…
– Cyganie! – usłyszałem krzyk za sobą. – Widzisz Cyganów?
Odwróciłem się. To była pani Walentyna. Patrzyła na mnie rozszerzonymi oczami. Skinąłem głową. Potrząsnęła głową, odwróciła się i odbiegła w noc.
Dom spłonął do szczętu. Mieszkańcy opowiadali, że kładli się do snu, kiedy poczuli swąd dymu. To był znak, że tym razem padło na ich dom. Nie czekając na pierwsze płomienie, zabrali najcenniejsze rzeczy i uciekli, zanim ogień wybuchnął. Policja ogrodziła teren i postawiła strażników. Żeby wejść na pogorzelisko, trzeba było odczekać trzy dni, ale ja czułem, że znów nic nie znajdziemy.
Ich oczy pełne były niepokoju
Świtało, kiedy wróciłem do gospody. Renata nie spała. Podała mi kubek kawy.
– Czy wiesz, dlaczego moje słowa o Cyganach tak wzburzyły twoją mamę?
Zaprzeczyła.
– Naprawdę coś widziałeś?
Skinąłem powoli głową. Choć nie chciałem w to wierzyć, to jednak wciąż miałem przed oczami tę scenę. I nie mogłem zapomnieć twarzy młodej Cyganki. Coś mnie do niej ciągnęło.
– Chciałbym porozmawiać z twoją mamą.
– Nie ma jej. Nie wróciła do domu.
Popatrzyłem na Renatę. W jej oczach widziałem niepokój. Kierowany impulsem, przyciągnąłem ją do siebie i przytuliłem. Przez moment czułem niepewny opór, a potem poddała się. Jej ciało wtuliło się w moje. Serce zabiło mi mocno.
– Cyganie – mruknąłem po chwili, żeby odwrócić bieg myśli. – Żyją tu jacyś?
– Tylko jeden. Stary. W chacie nad jeziorem. Mama czasami zanosi mu jedzenie.
Popatrzyliśmy na siebie, uderzeni jedną myślą.
– Pojedziemy moim autem – powiedziała Renata.
Przeczucie nas nie myliło. Panią Walentynę znaleźliśmy w domu starego Roma, Michaiła. Za domem widziałem po części już zarośnięte roślinnością pogorzelisko. Przez moje plecy przeszedł dreszcz. Kiedy weszliśmy do chaty, oboje – stary, może osiemdziesięcioletni mężczyzna, i pani Walentyna, spojrzeli na nas. Oboje mieli oczy czerwone od łez. Zanim zdążyłem się odezwać, starzec spytał:
– To on widział?
– On – odparła pani Walentyna, a potem podeszła do mnie i powiedziała: – Trzydzieści sześć lat temu trzymałam na rękach niemowlę. Na plecach miało pocałunek ognia. Czerwone, długie znamię.
Na chwilę straciłem oddech. Walentyna patrzyła na mnie z napięciem, pytająco. Powoli skinąłem głową. Miałem takie znamię. Matka Renaty wyciągnęła do mnie dłoń. Zrozumiałem, zdjąłem kurtkę, sweter i koszulę i odwróciłem się. Renata wciągnęła powietrze. A ja poczułem na plecach delikatny dotyk kobiecej dłoni, który przesuwał się po krwawym znamieniu.
O niczym nie miałem pojęcia
– Donka była moją najlepszą przyjaciółką – usłyszałem cichy głos pani Walentyny. – Jej rodzina mieszkała tu, w tym domu nad jeziorem. To był blok z lat sześćdziesiątych. Mieszkało tu siedem rodzin romskich zmuszonych do osiedlenia przez władze. Wtedy mówiono na nich Cyganie. Ludzie z miasteczka ich nie lubili, ale ja kochałam. Od dziecka byłyśmy przyjaciółkami. Wujek Michaił, tata Donki, uczył mnie łowić ryby, opiekować się końmi. Jej mama gotować. Razem dorastałyśmy, razem się zakochałyśmy, i w jednym niemal czasie zaszłyśmy w ciążę. Ja dwa miesiące później. Więc kiedy Donka ocalała z pożaru i urodziła dziecko, ja miałam jeszcze czas do połogu. Donka nie przeżyła. Wzięłam dziecko i w tajemnicy wywiozłam je z miasta. Podrzuciłam do szpitala. Myślałam, że nikt z ich rodziny nie przeżył. Nie wiedziałam, że wujek Michaił wyjechał.
– Byłem na końskim targu. Cztery dni – odezwał się starzec.
Patrzył na mnie załzawionymi oczami, a ja ledwo słyszałem jego słowa, tak mocno waliło mi serce. Założyłem sweter, bo było chłodno, podszedłem i usiadłem przy stole. Kobiety do nas dołączyły. Patrzyłem na starego Roma i czułem, że zrozumienie powoli toruje sobie drogę przez zdumienie i niewiarę. Renata ścisnęła moją dłoń. Ona też już rozumiała.
– Kiedy przyjechałem – mówił dalej – pogorzelisko już dogasało. Myślałem, że zwariuję. Ludzie tu nas nie lubili, to prawda. Nie ufali. Wyzywali od złodziei. Chcieli, byśmy się wynieśli, ale nie mieliśmy dokąd. Poza tym już rozumieliśmy, że czasy się zmieniły i pora się osiedlić. Ale nie przypuszczałem, że mogliby zrobić coś takiego.
– Nie wierzę… – szeptała Renata.
– Niestety – powiedziała jej matka. – Chodziło o jedną z dziewczyn, już tu nie mieszka. Poszła plotka, że jeden z Romów zrobił jej dziecko. To nie była prawda, ale łatwo jest zrzucić winę na innych. No i grupa mężczyzn poszła czynić sprawiedliwość – prychnęła drwiąco. – Kiedy dowiedziałam się, że dom płonie, pobiegłam tam z innymi. Było za późno. Nikt nie ocalał, bo ci mężczyźni zabarykadowali drzwi. Pobiegłam w rozpaczy do lasu, do naszej kryjówki. I Donka tam była. Rodziła – pani Walentyna spojrzała na mnie. – Wiedziałam, że chciała dać dziecku imię po tacie. Więc napisałam na kartce, że jesteś Michał. Potem próbowaliśmy cię odebrać ze szpitala, ale już cię nie było i nikt nie chciał nam niczego powiedzieć.
Patrzyłem na dziadka, mojego dziadka, i poczułem falę uczuć, których nie potrafiłem ogarnąć.
– I nikt o tym nigdy nie wspomniał? Nikt nie poniósł kary?
Na chwilę zapadła cisza. No cóż, w tamtych czasach nie takie zbrodnie można było zatuszować.
– Ludzie mówili – wyszeptała pani Walentyna – że stara Esme rzuciła klątwę na miasteczko. Że płomienie będą żywić się tymi, którzy litości nie mieli dopóty, dopóki krew obu nacji się nie zmiesza. Nikt nie wie, co to znaczy. Ale kiedy od następnego roku zaczęły się pożary, ludzie zrozumieli, co zrobili. I postanowili wyprzeć z pamięci swój czyn. Nigdy się o tym tu nie rozmawia. Nigdy nie było tu żadnych Cyganów. I z poczucia winy nikt nie ruszał wujka Michaiła.
– Traktują mnie, jakbym był duchem – powiedział. A potem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął zdjęcie. – To wszystko, co mi pozostało. Miałem je przy sobie.
Na zdjęciu była duża, wesoła romska rodzina. Widziałem babcię, dziadka, wujów i ciotki.
– A to Donka – dziadek wskazał na młodą, piękną dziewczynę.
Nawet się nie zdziwiłem. Poznałem ją. To była ta Romka, która pojawiała się w mieście i patrzyła na mnie z tęsknotą. Ta, która zapraszała mnie do płonącego domu. Moja matka. Zagadka pożarów została rozwiązana. A ja zostałem w L. i ożeniłem się z Renatą, córką najlepszej przyjaciółki mojej matki.