Reklama

Zegar nad peronem na dworcu Berlin Hauptbahnhof wskazywał szesnastą trzydzieści. Pociąg odchodził za kwadrans, większość pasażerów była już na swoich miejscach. Miałem chwilę na papierosa. Już sięgnąłem po zatkniętego za ucho gitanesa, gdy podeszła do mnie szykowna kobieta w wieku nieokreślonym.

Reklama

Co za arogancki smarkacz!

– Przepraszam, pan z obsługi tego pociągu? Czy mogłabym poprosić o przysługę? – zagadnęła po polsku.

Zaskoczony, przytaknąłem. Wtedy kobieta wyjęła z torebki banknot o nominale stu euro i dyskretnie wsunęła mi go do kieszeni uniformu. Moje brwi podjechały jeszcze wyżej. Hojna klientka. Ciekawe, czego zażąda w zamian. Papieros powędrował na miejsce za uchem.

– Słucham, w czym mogę pomóc?

– Chodzi o mojego syna…

Zobacz także

Wskazała ławkę nieopodal, gdzie siedział naburmuszony chłopaczek. Mikry i ładniutki jak dziewczynka. Na kolanach trzymał futerał od skrzypiec. Tuż obok stała ogromna waliza, przy której dzieciak wyglądał na jeszcze drobniejszego. Kobieta przywołała go gestem ręki. Z gradową miną ruszył wolno w naszym kierunku.

– Patryk wraca do Polski z koncertów, żeby kontynuować naukę w konserwatorium. Trochę się dąsa, bo nie mogę mu towarzyszyć. Negocjuję ważny kontrakt w jego imieniu. Miał z nim jechać mój mąż, ale utknął na lotnisku. To kilka godzin, więc gdyby był pan tak miły zajrzeć do Patryka czasami… – kobieta uśmiechnęła się.

Odwzajemniłem uśmiech.

– Ależ oczywiście. Z największą przyjemnością. Witaj, kawalerze. Twój bilet?

– Ona ma – dzieciak wskazał brodą matkę.

Oho, jaki ważny – pomyślałem z niechęcią. Niemniej pracowałem jako steward. Wyciągnąłem rękę w kierunku futerału.

Mały odsunął się i warknął:

– Gdzie pcha łapy? Za walizę się chwytaj, jak ci płacą, nie za moje skrzypce!

Co za arogancki smarkacz! Jego matka, podając mi bilet, tłumaczyła zachowanie syna:

– To dobre dziecko, bardzo zdolne, czasami tylko ma fochy. No, Patryczku, gdzie twoje maniery? Zachowuj się i nie sprawiaj panu kłopotu. Pa, kochanie, tata będzie czekał na dworcu w Warszawie.

Chłopak spojrzał na matkę spode łba.

– Idź już, skoro musisz! – przerwał jej.

Po czym, nie racząc pożegnać się z matką, wsiadł do pociągu.

No pięknie. Już rozumiałem hojność napiwku. Zapowiadała się długa podróż…

I jeszcze potrafię być miły!

Sprawdzenie, czy w wagonach należących do mojego rewiru wszystko jest w porządku, zajęło mi około godziny. „Pasażera specjalnej troski” zostawiłem sobie na koniec. Nie tęskniłem do niego. Natomiast liczyłem, że w samotności nieco ochłonie. Zapukałem do jego przedziału i na piskliwe „wejść”, otworzyłem drzwi.

– Serdecznie dziękujemy za skorzystanie z naszych usług – wypowiedziałem grzecznościową formułkę, żeby jakoś zacząć.

– Nie śpieszyło ci się… Na pewno zależy ci na tej stówce? – obdarzył mnie spojrzeniem udzielnego księcia.

Może na innych to działało, ale nie na mnie. Woziłem większe szychy niż ten bezczelny młodociany wirtuoz. Gwiazdy filmowe, sławnych sportowców, rekiny biznesu, a ostatnio nawet arabskiego szejka. I nikomu nie pozwalałem sobą pomiatać. Przywdziałem na twarz promienny uśmiech.

– A co, paniczowi Patryczkowi trzeba zmienić pieluchę? – spytałem słodko.

– Nie! A jak będziesz tak mnie traktował, to… – zawiesił głos, w zamierzeniu groźnie, i mściwie zmrużył oczy.

– To co? Ojej! – zrobiłem przerażoną minę. – Poskarży się panicz mamusi? Już się boję. Odtąd będę grzeczny, obiecuję. Albo mam lepszy pomysł. Żeby uniknąć dalszych nieporozumień – sięgnąłem do kieszeni – po prostu oddam ci tę setkę, co?

Chyba przesadziłem, bo dzieciak przygryzł wargę, jakby miał się rozpłakać. Ale nie doceniłem smarkacza. Dobrze się bawił, sprawdzając, na ile może sobie pozwolić. Na jego ładniutkiej mordce wykwitł cwany uśmieszek.

– Dobra, już łapię, proszę… pana. Zacznijmy od nowa. Patryk jestem. Bez zdrobnień, jeśli łaska. Lat dwanaście, choć wiem, że wyglądam góra na dziewięć. Wkurzające, ale pomaga w interesach. Jak mi się wąs sypnie i pryszcze wyskoczą, przestanę rozczulać publikę. Póki co chętnie kupują bilety, by zobaczyć genialne dziecko przy pracy. A pan, bez względu na napiwek, sumiennie wykonuje swoje służbowe obowiązki, do których należy opieka nad pasażerami, nawet tak upierdliwymi jak ja. Mam rację?

Skinąłem głową.

– Naprawdę geniusz z ciebie.

– I jeszcze potrafię być miły!

Zatrzepotał rzęsami, a ja już sam nie widziałem, które z jego wcieleń bardziej przerażało: rozwydrzony paniczyk czy ten cyniczny, wyszczekany nastolatek.

– Aha, i niech pan zatrzyma kasę – rzucił od niechcenia. – Przyda się. Głodny jestem, a matka nie dała mi kieszonkowego. Zapomniała zaaferowana życiowym kontraktem. Upchnęła mnie tu na prawie siedem godzin i ma kłopot z czapki…

Wyłapałem w jego głosie cień goryczy.

– Pewnie wolałbyś lecieć samolotem, co? Byłoby szybciej.

Ruchem głowy wskazał na skrzypce.

– Różnica wysokości mogłaby odkształcić gryf – wyjaśnił. – Poza tym przy dzisiejszych obostrzeniach antyterrorystycznych musiałyby lecieć w luku bagażowym, którego się nie ogrzewa. Reasumując… – tu lekko westchnął – dla skrzypiec lepszy jest klimatyzowany pociąg.

– A dla ciebie?

Chłopak wzruszył ramionami.

– Przecież wszystko to… jest dla mnie. Rodzice dbają o swoją inwestycję. Mama jest moją menadżerką, ojciec szoferem, ochroniarzem i tragarzem, bo „ręce, Patryczku, uważaj na dłonie, nie dźwigaj, niech tata weźmie” – sparodiował matkę. – Aaa… i nie zapominajmy o prywatnym masażyście. Nikt by nie uwierzył, jak takie machanie smyczkiem męczy.

Lekko nie masz, prawie ci współczuję.

– Obejdzie się! – wydął usta. – W ciągu pięciu lat kariery zarobiłem więcej, niż pan zobaczy przez całe swoje życie.

Znowu był arogancki, ale nie dlatego poczułem się nieswojo i po raz kolejny zamarzyłem o papierosie. Przeszły mnie ciarki na myśl, że ten dzieciak zaczął pracować w wieku… siedmiu lat! Mój „pospolity” synek ledwie potrafił się wtedy podpisać. Bycie geniuszem miało swoje minusy.

– Mówiłeś, że głodny jesteś – zmieniłem temat. – Chodźmy – zaordynowałem.
Wstał i odruchowo sięgnął po skrzypce.

– Zostaw. Zamknę przedział, nikt ci nie zwinie tego cennego instrumentu, zresztą daleko by z nim nie uciekł.

– Wolę nie ryzykować. To nie jest tylko instrument, to moje… życie – dodał cicho.

Nie zabrzmiało pompatycznie, a chłopak wydał mi się odrobinę sympatyczniejszy.

Może niepotrzebnie mu współczułem?

Wagon restauracyjny świecił pustkami. Siadłem przy pierwszym wolnym stoliku, tuż przy wyjściu z zaplecza. Patryk wrócił do marudzenia i zgrywania ważniaka.

– Czemu tu? Za blisko kuchennych smrodów! Wolałbym…

– Ja stawiam, ja wybieram – uciąłem.

– Poza tym kelner to mój bliski kolega.

– I? – prychnął chłopak.

– I wiem, że nie dysponuje prywatnym masażystą, a nadwyrężył mięsień łydki. Nie będzie ganiał na drugi koniec wagonu dla twojego kaprysu.

– To może go wyręczę i sam zrobię sobie obiad? – zakpił.

– A wiesz, mistrzu, świetny pomysł! – podchwyciłem; coraz lepiej radziłem sobie z humorami smarkatego artysty. – Może coś zagrasz? Od razu zrobi się przyjemniej…

– Nie grywam do kotleta.

– Ale kotlet wsuniesz. Doskonale!

Policzyłem mu na plus, że nie wybrzydzał nad talerzem. Co więcej, już najedzony, wyraźnie się rozchmurzył. A gdy podeszła do niego przejęta pasażerka i poprosiła o autograf – wręcz rozkwitł. Nie do wiary, ale ten dzieciak z nią… flirtował! Lubił sławę i podziw fanów. Żartował, rzucał anegdotami, po prostu brylował. Słuchając go, zapominałem, że mam przed sobą dwunastolatka. Zachowywał się jak światowiec. Może niepotrzebnie mu współczułem? Najwyraźniej kochał życie na walizkach, w ciągłych podróżach, wypełnione koncertami, oklaskami, perypetiami z zagubionym bagażem czy nieznającą języków obsługą hotelową… W końcu zaczął ziewać. Bo też, ile można się produkować? Zresztą nie mogłem poświęcać mu całego swojego czasu. Odprowadziłem go do przedziału.

Zajrzałem do chłopaka pół godziny później. Nie spał. Siedział i gapił się w okno, bezwiednie przebierając palcami po udzie. Pewnie nie przywykł do braku zajęć. I samotności. Większość pasażerów spokojnie drzemała w przedziałach, więc mogłem dla odmiany ja pozabawiać jego.

– Nudzisz się? Może w coś zagramy? Mam karty – zaproponowałem.

– Lubię się nudzić – odparł z uśmiechem. – To takie fajne swędzące w palcach uczucie. Preludium do czegoś nowego. Siedzę sobie i patrzę, jak mija czas. Albo słucham muzyki. Ale może mnie pan nauczyć grać w karty – zgodził się łaskawie.

Wolałem nie wnikać, jakim cudem nastolatek nie potrafi grać nawet w makao. Zbyt plebejska rozrywka jak dla geniusza? Więc wybrałem męskiego pokera. Opanował reguły w parę minut, nie gadał bez potrzeby, a w blefie okazał się mistrzem. Gdybyśmy grali na prawdziwą kasę, puściłby mnie w skarpetkach. Szczęście nowicjusza nie miało tu nic do rzeczy. Patryk urodził się, by zwyciężać i podbijać świat. Mój Kacper, gdy udało mu się mnie ograć, skakał i rechotał. Ten chłopak tryumf przyjmował jak coś oczywistego. Sama gra go cieszyła. Oraz fakt, że poświęcam mu czas. Wychodziłem, by sprawdzić, czy któryś z pasażerów czegoś nie potrzebuje, a potem wracałem. Na mój widok się uśmiechał. Bez ironii, cynizmu. Tak zwyczajnie, jak to dzieciak. Bo tylko sprawiał wrażenie dorosłego…

Jeszcze go porwą albo okradną

Podróż mijała szybko na kolejnych partyjkach i wizytach w wagonie restauracyjnym. Sporo rozmawialiśmy. O tym i owym. Tematu gry na skrzypcach nie chciałem poruszać, ale przewijał się niemal w każdym zdaniu.

Niby wciąż w towarzystwie rodziców, nauczycieli, nianiek, orkiestry czy wiwatującej publiki, Patryk był najbardziej samotnym chłopcem, jakiego spotkałem. Talent ograbił go z dzieciństwa. Z tego powodu nie miał kolegów, bo ćwiczył całymi dniami, a jak nie ćwiczył, koncertował.

Dla matki i ojca, których właściwie zatrudniał, stał się żyłą złota. Cenną i kruchą. Nie szalał na placu zabaw, nie uprawiał żadnych sportów, bo groziło to kontuzją cennych dłoni. Ja na gwiazdkę podarowałem swojemu synowi piłkę z autografem Jerzego Dudka; Patryk uczestniczył w koncercie charytatywnym i ofiarował na aukcję swoje poprzednie skrzypce. To on robił za Świętego Mikołaja. Komu by palma nie odbiła?

Warszawa Centralna powitała nas zimnym światłem jarzeniówek, pośpiechem, gwarnym tłumem. Ja też tu kończyłem trasę; miałem wolne do poniedziałku. Nie śpieszyło mi się do domowego młyna i skarg żony. Znowu się nasłucham, co też Kacper – nieuk, leń i rozrabiaka – nawywijał. Uff…

Pomogłem Patrykowi z walizą i pożegnałem go krótkim „cześć, trzymaj się”. Bo co mu miałem powiedzieć: „mniej gry na skrzypcach, więcej zabawy”? Albo przytulić do serca i zapewnić, że mimo wszystko fajny z niego chłopak? Wyśmiałby mnie. Zresztą ja też czułbym się zażenowany takim nadmiarem ckliwości.

– No i gdzie twój tata? – spytałem.

– Nie mam pojęcia – wzruszył ramionami. – Pewnie zaraz nadciągnie z kwiatami i fanfarami – wyraźnie nadrabiał miną.

Poszedłem się rozejrzeć po dworcu, na wypadek gdyby tatuś pomylił perony. Kiedy wróciłem, Patryk siedział na walizce i nadal czekał. Cholera, przecież go tu nie zostawię samego! Jeszcze go porwą albo okradną. Obok kręcił się jakiś bezdomny w brudnej kufajce i czapce uszance.

– Może zamówię ci taksówkę. Gdzie mieszkasz? – zapytałem.

– W Gdańsku – mruknął i głupkowato zachichotał. – Nie mam kluczy ani kasy na przejazd. Mama ma wyłączoną komórkę, a ojciec nie odbiera swojej. Po prostu jestem, jakby to malowniczo powiedzieć, w czarnej d…

– Faktycznie – warknąłem.

Byłem wściekły na rodziców Patryka. Przekraczali wszelkie granice nieodpowiedzialności.

– Posuń się – klapnąłem obok niego na walizce.

Nie miałem pojęcia, co robić. Zawieźć smarkacza na policję, skąd trafi do Izby Dziecka, czy wziąć do siebie do domu, ryzykując, że oskarżą mnie o kidnaping. Tak źle i tak niedobrze. Dumałem, patrząc bezwiednie na bezdomnego. Położył czapkę na ziemi, wnętrzem do góry. Po czym wyciągnął zza pazuchy organki i zaczął grać, wystukując rytm stopą.

– Nieźle czadzi z tym bluesem – mruknął Patryk.

Spojrzałem na chłopaka i zobaczyłem zupełnie nowego Patryka. Jakby urósł. Wyprostował się, zarumienił, oczy mu lśniły, cały podrygiwał, pstrykając do taktu placami. Wreszcie nie wytrzymał. Wydobył skrzypce i przyłączył się do obszarpanego kolesia. Teraz obaj dawali czadu.

Grali, improwizując i świetnie się bawiąc. Genialne dziecko i włóczęga połączeni wspólnym jam session. Patryk, uśmiechnięty i wyluzowany, był w swoim żywiole. Nie potrzebował innych rozrywek, kiedy grał. Może talent odebrał mu dzieciństwo, ale dał coś innego w zamian – muzykę, którą nie tyle żył, co wręcz oddychał. Wkrótce otoczył nas zaciekawiony tłumek podróżnych. Przytupywali, klaskali do rytmu, jakaś parka zaczęła tańczyć. Monety sypały się obficie do czapki i otwartego futerału. Uprosiłem znajomego policjanta, żeby nie przerywał koncertu. Więc grali bez zmęczenia i znudzenia…

Pora, byś sam wybierał

Ojciec Patryka dotarł na dworzec z godzinnym opóźnieniem. Rozpoznał walizkę, której pilnowałem. Po uniformie domyślił się, jaką rolę odegrałem.

– Dzięki za opiekę nad synem. Zatrzymałem się na stacji benzynowej i ukradli mi auto razem z komórką. Ale już jestem. Niezbyt się denerwował, co? – spojrzał na syna.

Załapał się na koniec występu i podział łupów. Honorowy bezdomny nie chciał słyszeć o wzięciu całej doli.

– Uczciwie zarobiłeś, mały. Jakbyś chciał jeszcze pograć, to wpadaj, zwykle się tu kręcę…

Ojciec i syn wymienili porozumiewawcze uśmiechy.

– Byleś miał skrzypce, a wszędzie zdobędziesz publikę i zespół. W życiu nie zginiesz, mówiłem mamie, że już duży z ciebie chłopak. Nie trzeba cię za rączkę prowadzić, dyktować, co i z kim masz grać. Pora, byś sam wybierał.

– Jazz mnie kręci! I blues – podchwycił od razu Patryk. – I w ogóle muzyka bardziej współczesna, a nie w kółko ta klasyka. Ale mama…

– Dobrze, synku, razem pogadamy z mamą. Po męsku.

– Jak po męsku, to koniecznie przy kartach – Patryk mrugnął do mnie. – Nauczyłem się grać w pokera.

Reklama

Uznałem, że na mnie już pora. Pożegnałem się tym razem na dobre. Ojcu młodego wirtuoza uścisnąłem rękę ze szczerym współczuciem. Najpierw chciałem mu nagadać do słuchu, ale zmieniłem zdanie. Nie mnie się trafiło genialne dziecko. I dzięki Bogu! Spędziłem z nim ledwie dobę i byłem wykończony. Nie nadążałem za jego kolejnymi wcieleniami. Ja też uczciwie zarobiłem na napiwek. Z rozkoszą wrócę do mojego zwyczajnego synka i jego pospolitych problemów, takich jak pała z matematyki, wybita piłką szyba czy bójka z kolegą z klasy.

Reklama
Reklama
Reklama