Reklama

Skończyłam psychologię i dwa lata temu zaczęłam pracę w poradni. Nie spodziewałam się, że ta praca okaże się dla mnie aż takim sprawdzianem – nie tyle pod kątem moich umiejętności, co postawy moralnej. Myślałam, że będę kimś w rodzaju mentora, wsparcia, a skończyłam jako pani „kopiuj–wklej”, przenosząca całe zdania z jednej opinii do drugiej. Długo starałam się do każdego przypadku podchodzić indywidualnie, ślęcząc jeszcze nad opiniami w domu, choć moje koleżanki nawet w godzinach służbowych się nie przemęczały.

Reklama

– Kopiujesz, czy po prostu wpisujesz inne imię, nazwisko i datę? – spytałam kiedyś żartobliwie Magdę, zerkając jej przez ramię.

– To zależy. Choć prawdę mówiąc, już mi się nawet kopiować nie chce. Zmieniam tylko dane.

Roześmiałam się, ale przestało mi być wesoło, gdy się okazało, że to nie był żart. Opinie o uczniach z trudnościami w nauce płynęły wręcz taśmowo, niczym w fabryce papieru toaletowego – rolka za rolką. Długo się krzywiłam na takie podejście, ale w końcu i we mnie coś pękło. Widziałam przecież, ile czasu zajmuje mi rzetelne badanie i pisanie opinii.

Często zarywałam przez to wieczory, a nawet nocki. Cierpiały na tym moje własne dzieci i mąż, bo ich zaniedbywałam z powodu „nawału pracy”. A w pracy: kawka, ciasteczko i ploteczki przy jednoczesnym produkowaniu opinii. Może miałam pecha i w innych miejscach było lepiej? Oby. Bo ręce opadały…

Po co znajoma mnie ściągnęła do tej pracy? Naprawdę myślała, że odnajdę się na ciepłej posadce, gdzie „czy się stoi, czy się leży, tysiąc pięćset się należy”, jak za komuny? Ja tu sobie żyły wypruwam, bo chcę, żeby moje opinie były rzetelne, a inni co? Mają to gdzieś. Bo to tylko dokument, który trzeba stworzyć. Tak jakby za tym papierem nie kryła się żywa istota, która naprawdę potrzebuje pomocy. Często zadawałam sobie pytanie, czy mój wysiłek jest w ogóle coś wart. Czy nie tonie jak kropla w morzu? No ale jeśli ja też się poddam, to kto tym dzieciakom zostanie. Więc się starałam, nawet jeśli czułam się niczym Syzyf.

Za panującą sytuację, za ten marazm i rozprzężenie, winiłam w dużej mierze dyrektora, jedynego mężczyznę w naszym gronie. To prawda, że ryba psuje się od głowy. Może Miłosz, zanim awansował, był świetnym fachowcem, ale na szefa nie nadawał się ani trochę. Był wycofanym typem, któremu także przydałaby się terapia, a podwładne robiły z nim, co chciały. On chciał mieć już tylko święty spokój, więc zamykał się w swoim biurze, skąd prawie nosa nie wyściubiał. A jak musiał to zrobić, to cierpiał katusze.

– Dyrektor przyszedł dziś do mnie i powiedział, że deleguje mnie na szkolenie – relacjonowała niemal oburzona Maryśka, kojąc nerwy kawą i pączkiem. – Na szkolenie? I to jeszcze po pracy? Czy on myśli, że ja nie mam nic lepszego do roboty? Niech sobie czas marnuje, stary kawaler!

Dopiero wtedy dotarło do mnie, że tak dalej być nie może

Istnieje coś takiego jak hierarchia i polecenie służbowe. Jeżeli szef takowe wydaje, trzeba się dostosować. Ale nie u nas. Co było dalej? W sumie nic takiego, co by mnie zaskoczyło. Maryśka poszła do gawry dyrektora „negocjować” i… na szkolenie nie musiała już jechać. A kto pojechał? Oczywiście najmłodsza stażem, czyli ja, bo gdy dyrektor z cierpiętniczą miną spytał, czy nie zastąpiłabym koleżanki, która nie może uczestniczyć z powodu „ważnych spraw rodzinnych”, zgodziłam się. Żal mi się zrobiło biedaka.

Samo szkolenie okazało się całkiem przyjemne. Trwało z półtorej godziny, były kawa, herbata i ciasto. I jeszcze się czegoś dowiedziałam. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że cieszyłam się, kiedy zaczynałam pracę w poradni. Mimo względnie młodego wieku zdążyłam już zakosztować różnych zajęć, z działalnością własną włącznie, gdzie samo uzbieranie na składki przypominało orkę na ugorze. Problem w tym, że z powodu podejścia koleżanek, praca tutaj działała na mnie demotywująco i demoralizująco. Po co mam się przemęczać, zabierać robotę do domu, kiedy one załatwiają wszystko w biurze i jeszcze mają czas na kawkę i ploteczki? Strasznie mnie to irytowało i dlatego z całych sił walczyłam, aby się temu nie poddać, nie popłynąć z prądem bylejakości. Efekt?

– Cały czas piszesz – narzekał mąż, kiedy siedziałam wieczorem w salonie i stukałam na laptopie. – Kiedy ostatnio gdzieś razem wyszliśmy? Choćby do pizzerii z dzieciakami? A pamiętasz nasze wspólne spływy kajakowe? Grille ze znajomymi? Odkąd siedzisz w tym ośrodku…

– Poradni.

– Okej, w tej poradni, nic, tylko praca i praca. Ileż można?

– Posłuchaj… – uniosłam ręce, przeciągnęłam się, by nieco rozprostować kości, i zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem zmęczona. – Dokończę tylko tę jedną opinię i koniec na dziś. Masz rację, to za dużo… nie za te pieniądze. Która to już? O, Boże! Dziewiętnasta? Ale ten czas leci…

– Leci. Jak krew z nosa. Tobie też się zaraz puści, jak nie wyluzujesz – mąż spojrzał na mnie surowo, ale wiedziałam, że bardziej się martwi, niż gniewa. – Tak samo życie ci przelatuje i tracisz chwile, które są nie do odzyskania. Wywiadówka Oli była wczoraj…

– Wczoraj? Jak to? Miała być w przyszły czwartek!

– Wczoraj był przyszły czwartek. Weekendu pewnie też nie zauważyłaś, bo siedziałaś tutaj i pisałaś.

Wtedy dotarło do mnie, że tak dalej być nie może. Pochłonięta cudzymi problemami, zapominałam o własnej rodzinie. To błędny kierunek, prowadzący na manowce, ku samotności, stresom, utracie więzi z córkami i mężem. Muszę coś zmienić.

Żyłam w głębokiej sprzeczności z samą sobą

Pierwszą rzeczą, jaką zmieniłam w rozkładzie mojego dnia, było skrócenie przerw „na kawkę” i wyeliminowanie pogaduszek. Jako nowa chciałam się zintegrować, dlatego brałam w tym procederze czynny udział, ale jak uczciwie policzyłam, ile czasu na to marnuję, wyszło mi od dwóch do trzech godzin. Nie dziwota, że nie mogłam się wyrobić! Może gdybym ułatwiała sobie pracę jak koleżanki i „sypała” gotowcami, byłabym w stanie nadążyć, ale to by było jeszcze grosze. Opinie powinny być rzetelne, służyć pomocą, dawać wskazówki, pokazywać drogę, a nie być byle świstkiem, kolejnym niepotrzebnym papierem zalegającym gdzieś w czeluściach segregatora albo… wytrychem.

Bo teoria teorią, ale praktyka dawała mi popalić. Dzieci zgłaszano coraz więcej. Mówi się, że pierwszy raz jest najtrudniejszy, a potem już idzie z „górki”. Święta prawda, niestety. Pisanie opinii, a potem ich kopiowanie przychodziło mi z coraz większą łatwością, z coraz mniejszymi wyrzutami sumienia. Tym mniejszymi, że miałam teraz całe popołudnia i wieczory dla siebie i rodziny.

– Fajnie… – mruczał mój mąż, kiedy siedzieliśmy na kanapie, przytuleni, owinięci mięciutkim kocykiem, z kawusią w zasięgu ręki. – Relaks z żonką…

Potakiwałam i też mruczałam jak zadowolona kotka, jednak cały czas miałam z tyłu głowy świadomość, jaką ceną mogę zapłacić ze ten luksus. Żyłam w głębokiej sprzeczności z samą sobą. Takie podejście do zawodu kłóciło się z moim charakterem. W końcu poszłam na psychologię, bo chciałam pomagać ludziom. I albo się tego zaprę, zapomnę o swoich idealistycznych zasadach, które rzeczywistość brutalnie weryfikowała, albo zafunduję sobie problemy zdrowotne. I sprawdzi się przysłowie, że szewc bez butów chodzi.

Siedziałam w pracy, patrzałam na moje koleżanki, których drugie śniadanie przekroczyło właśnie próg dziewięćdziesięciu minut, na ich uśmiechy, żarty… i niedobrze mi się robiło. Miałam ochotę na nie nawrzeszczeć, bo bałam się, że za parę lat będę taka jak one: obojętna, pusta, wygodna do bólu, roszczeniowa, bezczelna. Automaty bez duszy, dla których kolejne dziecko, być może z prawdziwymi problemami, to tylko nazwisko.

Miałam ochotę nakrzyczeć na dyrektora za to, że jest takim nieudolnym szefem, że na to wszystko pozwala, że się nie wstydzi patrzeć na swoje dyplomy wiszące w gabinecie. Miałam ochotę zwymyślać rodziców, tych cwanych i tych pogubionych, którzy miast zająć się swoim dziećmi, wziąć je w karby, pomóc im długofalowo, szukali dla nich doraźnych wymówek i dróg na skróty.

A może jest jeszcze jakieś trzecie wyjście, by wilk był syty i owca cała?

Ale łatwo krytykować innych. Skoro tak mi się nie podobały panujące w poradni praktyki, miałam dwa wyjścia. Albo napisać zwolnienie i rzucić nim na dyrektorskie biurko, z gorzkimi wyjaśnieniami, by dać upust złości. Albo… iść na wojnę z tym chorym systemem. Nigdy nie miałam się za tchórza, ale walka może być bezwzględna. Czy starczy mi sił, samozaparcia? Atmosfera zrobi się straszna. Hm, może zacznę do poszukania sprzymierzeńców?

Reklama

A może jest jeszcze jakieś trzecie wyjście, jakiś kompromis, by wilk był syty i owca cała? Bym mogła tu zostać i uczciwie pomagać dzieciom, nie tworząc sobie wrogów ani nie zaniedbując swojej rodziny?

Reklama
Reklama
Reklama