„Kochałam tę robotę, ale szefowie traktowali mnie jak miernotę. Stanęłam przed wyborem: praca marzeń czy bezrobocie?”
„Ta praca była spełnieniem moich marzeń. Dzięki niej odnalazłam swoją pasję, robiłam to, co lubię, i byłam doceniana. Do czasu aż szefem został syn właścicielki i po kwiaciarni zaczęła panoszyć się jego niedoszła żona”.
- Magda, 46 lat
Od miesiąca każdy mój dzień wyglądał tak samo. Rano wstawałam, robiłam mężowi śniadanie, potem przygotowywałam sobie kawę i zanim zabrałam się do przeglądania w gazecie ogłoszeń z ofertami pracy, to przez chwilę wyglądałam przez okno i obserwowałam, jak w „mojej” kwiaciarni zaczyna się ruch. Jeszcze kilka tygodni temu sama myłam tam szybę wystawową, wystawiałam bukiety przed sklep, podlewałam kwiaty… A teraz mogłam tylko patrzeć na to z daleka. Kochałam tę pracę i oddawałam jej całe serce! A jednak musiałam z niej zrezygnować. Cóż, w życiu różnie bywa, nie na wszystko mamy wpływ.
Nawet nie wiedziałam, że mam taki talent
Pracę w kwiaciarni zaczęłam prawie pięć lat temu, kiedy moje najmłodsze dzieci, bliźnięta, zaczęły naukę w gimnazjum, i siłą rzeczy nie byłam w domu już tak potrzebna. Wcześniej to i owszem, nie mogłam nadążyć z zaszywaniem dziur w spodniach moich czterech łobuzów i z gotowaniem im obiadów, bo byli gotowi pożreć każdą ilość jedzenia. Teraz wszyscy jedli posiłki w szkole. A i do lekcji nie musiałam ich tak zaganiać jak dawniej, bo prawdę mówiąc, nie potrafiłabym już im za bardzo pomóc. Zaczęłam więc trochę nudzić się w domu. Wysprzątałam go od strychu do piwnicy, porobiłam przetwory na zimę i jakoś nie mogłam znaleźć sobie miejsca.
Mój Zenek mówił, żebym wreszcie nacieszyła się wolnym czasem, którego od osiemnastu lat, czyli od urodzin naszego najstarszego syna, nie miałam za wiele. Mąż dobrze zarabiał jako inżynier, a jeszcze w weekendy dorabiał jako fotograf na różnych uroczystościach rodzinnych, więc ciągle był w biegu i po prostu nie rozumiał, że mi też brakuje jakiegoś celu w życiu. Nie potrzebowaliśmy, co prawda, pieniędzy, ale i tak zaczęłam rozglądać się za pracą. Jakąkolwiek.
Szczęście uśmiechnęło się do mnie przed Wszystkimi Świętymi. Akurat w kwiaciarni na rynku, zaraz naprzeciwko naszego mieszkania, moja znajoma, Józka, poszukiwała kogoś do pomocy. Ona sama jeździła po jarmarkach i sprzedawała chryzantemy, a jej sprzedawczyni nie mogła sobie ze wszystkim poradzić. Kiedy zapytała, czy nie znam jakiejś studentki, która chciałaby sobie dorobić, od razu powiedziałam, że jestem chętna. Nie płaciła kokosów, ale przecież nie to było dla mnie ważne. Nareszcie miałam zajęcie, byłam potrzebna!
Nie zajmowałam się jakimiś odpowiedzialnymi zadaniami, ot, podlewałam kwiaty, sprzątałam, pomagałam przy dostawie… I tak się złożyło, że po świętach Józka nadal potrzebowała mojej pomocy, bo zachorowała na korzonki i nie mogła za wiele zrobić. Nie żebym się z tego cieszyła, ale byłam zadowolona, że mogę dalej pracować.
Zobacz także
I któregoś dnia umarł właściciel kilku zakładów produkcyjnych w naszym mieście. Wiadomo było, że mnóstwo ludzi zamówi wiązanki i że czeka nas dużo pracy. Zostałyśmy więc z Renatą, sprzedawczynią, po godzinach, żeby ze wszystkim się wyrobić. Ja przycinałam kwiaty i folie, a ona próbowała ułożyć je w wiązanki. Kiepsko jej to szło, nie miała chyba do tego ręki. Zazwyczaj takimi rzeczami zajmowała się Józka, ale ona wciąż jeszcze nie wydobrzała. Nie mogłam już patrzeć, jak Renata psuje kolejną wstążkę i zaproponowałam jej swoją pomoc.
Czułam, że dam radę. W końcu przez te wszystkie lata ktoś musiał chłopakom robić prace na zajęcia techniczne, bo chyba nikt nie uwierzy w to, że chłopak potrafi coś wyhaftować, więc jakieś doświadczenie miałam. Poszło mi nawet lepiej i szybciej, niż się spodziewałam – po kilku godzinach miałyśmy wszystkie bukiety gotowe!
– Magda, ty masz prawdziwy talent! – powiedziała Renata z podziwem. – Od dzisiaj, jak się szefowa zgodzi, to ty będziesz bawić się w to całe dekorowanie, a ja wreszcie będę miała czas na zajęcie się księgowością.
Józka też była zachwycona.
– No, no, i mówisz, że nigdy się tego nie uczyłaś? – zapytała, oglądając dokładnie wykonane przeze mnie bukiety. – No to chyba rzeczywiście masz do tego dar…
Nadszedł czas zmian, niestety nie na lepsze
A ja po prostu polubiłam to łączenie kolorów i dodatków. Wkrótce Józka zatrudniła mnie na cały etat i poszerzyła asortyment sklepu o upominki, którymi też ja się zajmowałam. Zapisywałam się też niemal na każdy kurs, który był organizowany w okolicy, żeby nauczyć się czegoś nowego. Muszę nieskromnie przyznać, że z czasem zyskałam renomę wśród klientów. Panny młode nawet z odległych miast przyjeżdżały do mnie, żebym robiła im bukiety ślubne. A przed komuniami czy popularnymi imieninami często zostawałam po godzinach, żeby wyrobić się z zamówieniami. Ale nie przeszkadzało mi to, bo czułam, że znalazłam prawdziwy cel w życiu! Wiadomo, rodzina jest najważniejsza, jednak teraz wreszcie robiłam coś dla siebie, byłam chwalona i podziwiana. Józka była tak zadowolona z dochodów sklepu, że czasami nawet i jakaś premia wpadła…
Ale wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Dla mnie skończyło się wraz z przejęciem sklepu przez syna Józki, Borysa.
– Już dość się całe życie natyrałam – powiedziała mi któregoś dnia. – Czas, żeby młodzi wzięli sprawy w swoje ręce!
Trochę się tego bałam, bo wiadomo, że każdy właściciel ma swoje pomysły i nie wiedziałam, czy ja im sprostam. Jednak Józka zapewniła mnie, że takiego fachowca jak ja to ze świecą szukać i mogę spać spokojnie.
– Ze mną miałby do czynienia, jakby pozbył się kury znoszącej złote jajka – powiedziała z przekonaniem.
I rzeczywiście, na początku nie miałam na co narzekać. Borys dał mi wolną rękę w zamawianiu kwiatów i upominków, i w ogóle to za często w sklepie nie bywał. Starałyśmy się z Renatą jak dawniej, jak za Józki, bo wiadomo przecież, że sklep to nasze źródło utrzymania, i że od nas zależy, czy klient przyjdzie, czy nie. Zawsze to jednak miło poczuć, że ktoś ma do ciebie zaufanie i na ręce ci nie patrzy.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że Borys się zakochał. Wcześniej nie miał chyba szczęścia w miłości, ja w każdym razie nigdy go z żadną dziewczyną nie widziałam, ale widać status właściciela kwiaciarni może zdziałać cuda. No i zaraz taka jedna Lidka zagięła na niego parol i chłopak wpadł jak śliwka w kompot. Co gorsze, dziewczyna przesiadywała u nas całymi dniami i patrzyła nam na ręce, jakby już uważała się za szefową.
– Czy naprawdę musi pani wsadzać tyle tych lilii do bukietu? – pytała nieraz. – Czy zdaje pani sobie sprawę, ile to kosztuje?
– Tańsze kwiaty też by starczyły – kwitowała z politowaniem, kiedy przygotowywałam bukiet z drogich storczyków.
Wzruszałam tylko ramionami w takich wypadkach i dalej robiłam swoje. Dziewczyna nie miała pojęcia, o czym mówi, więc jej uwagi spływały po mnie jak po kaczce. W końcu to ja miałam doświadczenie, nie ona. Nigdy nie zrobiłabym niczego na szkodę sklepu, a ludzie wiedzieli, czego oczekują i nie zamierzałam wciskać im taniochy, tylko dlatego, że według pannicy po marketingu tak się bardziej opłacało. Martwić zaczęłam się dopiero wtedy, gdy uwagę zwracał mi Borys.
– Nie ma co tak szastać tymi wszystkimi ozdobami i drogimi kwiatami – zapowiedział mi raz. – Lidzia twierdzi, że tańsze kwiatki będą mieć taki sam zbyt, a w hurcie możemy za nie utargować o wiele niższą cenę…
– Jeśli ludzie już decydują się zamówić bukiet, to zazwyczaj na nim nie oszczędzają, bo nie kupuje się teraz kwiatów bez wielkich okazji – wytłumaczyłam mu delikatnie.
On jednak powtarzał te formułki głoszone przez Lidzię i zamawiał coraz gorszy jakościowo towar. A wiadomo, ludzie ślepi nie są.
– No tak, jak zmiany, to nigdy nie na lepsze – skwitowała raz burmistrzowa, kiedy ze wstydem musiałam przyznać, że nie mamy akurat na stanie storczyków, które chciała kupić.
Gdyby to tylko jeszcze o oszczędności chodziło, to zacisnęłabym zęby i jakoś to bym wytrzymała! Ale Borys zaczął krytykować moją pracę, i to przy klientach!
– Niech pani nie zgrywa takiej ekspertki, ledwie po paru kursach – mówił na przykład, kiedy doradzałam klientce, jak sobie poradzić z mszycami.
Albo krzyczał, że koszyki z cukierkami, które dekorowałam przez kilka godzin, do niczego się nie nadają i powinien mi za nie potrącić z pensji! Klienci głupio się czuli w takiej sytuacji, nie dziwiło mnie więc, że nagle zaczęło ich przychodzić coraz mniej.
Nie pozwolę się więcej nikomu poniżać!
Może i bym to jakoś jeszcze przetrwała, gdyby w końcu miarka się nie przebrała. Borys stwierdził pewnego dnia, że ktoś wyniósł ze sklepu wyjątkowy drogi kosz z prezentami, z drogim winem i ekskluzywnymi czekoladkami.
– Nie oskarżam pani – powiedział z cwanym uśmieszkiem. – Po tylu latach wiem, że pani jest uczciwa. Ale ktoś musiał go wynieść i pani tego nie dopilnowała! Może wiek i uwaga już nie te?
I powiedział to w sklepie pełnym ludzi. Rzuciłam kwiatami, które akurat trzymałam w ręku i ze łzami w oczach wybiegłam na zaplecze. „Gówniarz w wieku mojego syna nie będzie mnie obrażał i bezpodstawnie oskarżał!” – uznałam. A honor swój mam i więcej na sklep nie wróciłam, tylko od ręki napisałam wypowiedzenie.
Mój Zenek przyznał mi rację i powiedział, że on przecież nas utrzyma, a ja mogę sobie spokojnie odpocząć. Długo jednak nie wytrzymałam w bezczynności i zaczęłam się rozglądać za nową pracą. Nie jest o nią jednak teraz łatwo. I jeszcze codziennie widziałam przez okno moją kwiaciarnię. Oczywiście, Borys od razu zatrudnił na moje miejsce Lidkę. Podejrzewam, że właśnie dlatego chciał, żebym odeszła.
No cóż, nie chwaląc się, kiedy patrzyłam na przygotowaną przez nią wystawę, kiwałam tylko głową z politowaniem. Dziewczyna nie miała ani ręki do kwiatów, ani wyczucia kolorów, ani nawet za bardzo szyb nie umiała umyć… Dochodziły mnie słuchy, że jest niemiła i opryskliwa dla klientów, że jej bukiety są do niczego i za grosz nie ma gustu. A do tego wszystkiego razem z Borysem oszczędzali na kwiatach i wciskali komu się dało podwiędłe sztuki.
Westchnęłam tylko, bo szkoda mi było tego miejsca, ale i współczułam im trochę, bo wydawało mi się, że przecież z ich kłopotów ja żadnego pożytku nie będę miała. Nie miałam jednak racji.
Wyciągałam właśnie z piekarnika placek ze śliwkami, kiedy ktoś zaczął się dobijać do moich drzwi. A gdy otworzyłam, do mieszkania wpadła moja sąsiadka.
– Patrz, co ta kretynka mi zrobiła?! – zawołała, wyciągając przed siebie nieszczęsną kupkę kwiatów, która ledwo trzymała się razem, a już na pewno nie była dobrana kolorystycznie. – A moja córka chciała podziękować swojej promotorce. Powiedz mi, jak można się z takim czymś pokazać?
Zrobiłam jej herbaty, posadziłam za stołem, a sama zabrałam się za ratowanie bukietu. Miałam w domu drucik, wstążki, coś tam poprawiłam, coś przycięłam i efekt końcowy nie był najgorszy.
– No – powiedziała uspokojona sąsiadka. – Tylko pamiętaj Magda, jakbyś zakładała czasami swoją kwiaciarnię, to do mnie jak w dym! Wiesz, że mój w gminie pracuje i na pewno ci pomoże.
Wtedy chyba po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że mogłabym spróbować. Myślałam nad tym przez kilka miesięcy, a że coraz więcej ludzi wpadało do mnie do domu, żebym pomogła im zrobić bukiet, to w końcu się zdecydowałam. Zenek obiecał mi pomóc, chłopcy zaoferowali się jeździć ze mną na giełdy kwiatowe. Do tego kwiaciarnia Borysa podupadała, więc nie miałabym konkurencji.
Syn Józki niezbyt dobrze wyszedł na zatrudnieniu swojej dziewczyny, która zresztą widząc jego nieudolność, szybko znalazła sobie bogatszego. Doszło do tego, że Józka przyszła mnie prosić, abym wróciła do pracy. Żal było mi jej odmówić, bo w końcu była przyzwoitą kobietą, ale nie zamierzałam już pracować dla kogoś, kto może mnie w każdej chwili wyrzucić z pracy, bo taką ma zachciankę. Już nie!