Reklama

To było tyle lat temu. Mieszkałam wtedy z rodzicami w niewielkim miasteczku na południu Polski. Jak każda nastolatka uwielbiałam się bawić. Często urywałam się z domu na całe noce. Biegłam na dyskotekę albo z przyjaciółmi nad rzekę. Mieliśmy tam swoje ulubione miejsce na ognisko. Rodzicom oczywiście się to nie podobało. Krzyczeli, że z tego mojego włóczenia się wieczorami to tylko jakieś nieszczęście będzie, ale się nie przejmowałam. Wydawało mi się, że złe rzeczy przytrafiają się innym ludziom, a ja jestem bezpieczna.

Reklama

W tamtą sobotnią noc wracałam do domu sama. Pokłóciłam się ze swoim chłopakiem i nie miałam ochoty na dalszą zabawę. Było chłodno, padał deszcz. Na ulicy nie było żywego ducha. W pewnej chwili usłyszałam, że ktoś za mną idzie. Zerknęłam za siebie i dostrzegłam męską sylwetkę. W pierwszej chwili myślałam, że to mój chłopak wybiegł za mną, żeby mnie przeprosić. Ale nie. Tamten był wyższy, inaczej ubrany. Przestraszyłam się i przyspieszyłam kroku. On też. Zaczęłam biec. Ruszył za mną. Próbowałam się bronić. Był silniejszy. Zaciągnął do jakiejś bramy…

Przeżyłam. Jakoś się pozbierałam i dowlokłam do domu. Rodziców na szczęście nie było. Pojechali na weekend do babci, do Krakowa. Gdy wrócili, do niczego się nie przyznałam. Bałam się, że powiedzą, że sama jestem sobie winna, że mnie ostrzegali. Poza tym chciałam jak najszybciej zapomnieć o tym koszmarze. Podarte ubranie spakowałam więc do reklamówki i wrzuciłam do śmietnika z dala od domu. Myślałam, że wraz z pakunkiem wyrzucę z głowy koszmarne wspomnienia. Niestety, tamto zdarzenie tkwiło we mnie jak zadra.

Nawet po latach, kiedy zamieszkałam w Krakowie, w kawalerce odziedziczonej po babci. Powodziło mi się całkiem nieźle. Miałam dobrą pracę, sprawdzoną grupę przyjaciół. Tylko przyjaciół, bo z nikim się nie wiązałam. Moje koleżanki biegały na randki, potem wychodziły za mąż, rodziły dzieci, a ja wciąż byłam sama. Bałam się mężczyzn. Wystarczyło, że któryś mnie objął, dotknął mojej ręki, a już wpadałam w panikę i uciekałam, gdzie pieprz rośnie. Nic więc dziwnego, że wszyscy faceci szybciutko się zniechęcali. A właściwie prawie wszyscy, bo jeden okazał się wyjątkowo wytrwały.

Miał jedną wielką zaletę: Michał trzymał ręce przy sobie

Michał był bratem mojej koleżanki z pracy. Któregoś dnia przyszedł do niej coś odebrać, zobaczył mnie i jak później opowiadał, poczuł, że jestem tą jedyną. Był przedstawicielem handlowym dużej firmy, jeździł po całej Polsce. Czasem wyruszał w trasę na cały tydzień. Ale po powrocie od razu do mnie dzwonił. Szliśmy wtedy do kawiarni lub kina albo siadaliśmy na kanapie w moim mieszkaniu i rozmawialiśmy. Mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań, więc nieraz gadaliśmy do rana. Świetnie się czułam w jego towarzystwie. Zwłaszcza że miał jedną wielką zaletę: trzymał ręce przy sobie. Nie próbował mnie obejmować, całować, zaciągnąć do łóżka. Zachowywał się jak kolega. Bardzo mi to odpowiadało.

Zobacz także

Po roku znajomości niespodziewanie poprosił mnie o rękę. Byłam zaskoczona, bo wydawało mi się, że zawsze będziemy tylko kumplami. Ale on wyznał, że bardzo mnie kocha i nie wyobraża sobie beze mnie życia. I że jeśli odmówię, odejdzie, bo nie potrafi być już tylko moim przyjacielem. Wpadłam w popłoch. Odparłam, że jestem oświadczynami zaskoczona, potrzebuję czasu do namysłu i gdy wróci z kolejnej delegacji, dam mu odpowiedź.

Przez następne dni nie myślałam o niczym innym. I postanowiłam powiedzieć „tak”. Michał był mi bardzo bliski. Nie wyobrażałam sobie życia bez wspólnych wieczorów i rozmów. Bałam się tylko nocy. Pomyślałam jednak, że on często wyjeżdża, więc zbyt wielu okazji do tych rzeczy nie będzie. A jak już będzie miało dojść do zbliżenia, to jakoś sobie poradzę, zmuszę się, zamknę oczy i jakoś wytrzymam.

Nie poradziłam sobie. W noc poślubną Michał cierpliwie czekał, aż będę gotowa do miłości. Nie doczekał się. Tak było również w ciągu kolejnych nocy. Nie potrafiłam się przemóc. Gdy zaczynał delikatne podchody, uciekałam w popłochu na skraj łóżka. Mówiłam, że nie jestem gotowa, że może jutro. Nie nalegał, nie wściekał się, do niczego mnie nie zmuszał. Ale w delegację pojechał smutny i zawiedziony. Powtarzało się to za każdym razem.

Kochałam go, ale gdy tylko pojawiał się w drzwiach, witałam go chłodno

Nie było mi z tym dobrze. Naprawdę. Widziałam, że mój mąż bardzo cierpi. Chciałam mu to jakoś wynagrodzić. Gdy był w domu, grałam idealną panią domu: sprzątałam, prałam, prasowałam, gotowałam pyszne obiadki. Ale czułości nie potrafiłam mu okazać. Pamiętam, jak którejś nocy, gdy znowu powiedziałam „nie”, wstał z łóżka i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Powiedział, że on już dłużej tak nie może, że musimy porozmawiać.

Rozpłakałam się. Szlochałam, że nie wiem, co się ze mną dzieje, że bardzo go kocham. Nie chciałam mu wyznać prawdy. Bałam się, że mnie znienawidzi, odrzuci... Skończyło się na tym, że ja ryczałam jak bóbr, a on w poczuciu winy podawał mi chusteczki i zapewniał, że nic się nie stało, że poczeka, rozumie i wierzy, że wszystko z czasem się ułoży.

Nie kłamałam z tą miłością. Gdy Michał wyjeżdżał, coraz częściej łapałam się na tym, że za nim potwornie tęsknię. Potrafiłam po kilka razy dziennie dzwonić, żeby tylko usłyszeć jego głos. Planowałam sceny powitania, odliczałam godziny do jego powrotu… Ale gdy pojawiał się w drzwiach, witałam go chłodno. Bałam się, że gdy okażę mu odrobinę uczucia, to pomyśli, że już nie musi czekać i rozumieć.

Tydzień temu Michał wyjechał do Gdańska. W drzwiach zatrzymał się nagle i wykrztusił, że ma jakieś złe przeczucia, że najchętniej zostałby w domu. Bo boi się, że jak wyjdzie, to już mnie więcej nie zobaczy. Nigdy wcześniej nie mówił takich rzeczy, więc przeraziłam się nie na żarty. Zaczęłam krzyczeć, żeby nie opowiadał takich głupot, że ma wrócić cały i zdrowy. Rzucił torbę i złapał mnie w ramiona.

– Czyżbyś naprawdę się o mnie martwiła? – wyszeptał czule.

Przez sekundę chciałam go przytulić i powiedzieć, że jest mi najdroższy na świecie, ale tylko wysunęłam się z jego ramion.

– Zmykaj już, bo nie dojedziesz na czas. I klient będzie zły – powiedziałam.

Spojrzał na mnie smutno, podniósł torbę i wyszedł bez słowa.

To dlatego tak od ciebie uciekam, dlatego nie potrafię być blisko…

Byłam na siebie wściekła. Pomyślałam, że znowu go zraniłam. Obiecałam sobie, że gdy tylko wróci, postaram się to jakoś naprawić, wyjaśnić. Nie zdążyłam.

Tamtego czwartkowego poranka zadzwonili do mnie ze szpitala. Usłyszałam, że Michał miał wypadek. Był operowany i leży nieprzytomny na OIOM-ie. Jego stan jest bardzo ciężki, więc powinnam się pośpieszyć z przyjazdem. Bo nie wiadomo, co będzie. Pobiegłam do samochodu i nacisnęłam pedał gazu.

Na miejsce dotarłam po trzech godzinach. Jak szalona pobiegłam do sali, w której leżał mój mąż. Był w śpiączce. Wyglądał strasznie w tych bandażach, podłączony do pikających aparatów i rurek.

– Czy on mnie słyszy? – zapytałam pielęgniarki, drżącym głosem.

– Pewności nie ma. Ale niewykluczone, że tak – skinęła głową.

– To dobrze. Bo mam mu coś bardzo ważnego do powiedzenia – odparłam.

Usiadłam przy łóżku i wzięłam Michała za bezwładną rękę. Wyznałam wszystko, co przydarzyło mi się tamtego wieczoru, kilkanaście lat temu.

– To dlatego tak od ciebie uciekam, dlatego nie potrafię być blisko. Ale kocham cię, jak nikogo innego na świecie – tłumaczyłam, połykając łzy.

Reklama

I nagle poczułam leciutki uścisk dłoni. Potem zaraz drugi, mocniejszy. Michał się obudził! Przez te wszystkie rurki nie mógł mówić, ale w jego oczach dostrzegłam radość i ulgę. Ogarnęła mnie niewyobrażalna fala czułości i szczęścia. Już wiedziałam, że gdy Michał wyjdzie ze szpitala, będzie inaczej, że nie będę już uciekać.

Reklama
Reklama
Reklama