Reklama

Patrzyłam na zachodzące słońce, które dotykało już linii horyzontu. Wydawało się, że za chwilę utonie w morzu. W porcie rozległa się syrena, wielki statek wpływał powoli do kanału, ciągnięty przez dwa holowniki. Taki bajkowy pejzaż, zapadający wieczór nad Bałtykiem… Spojrzałam na zegarek, czas wracać, zanim córka zacznie za mną wydzwaniać. Niepokoiła się, gdy zbyt długo przebywałam poza domem. A ja po prostu stamtąd uciekałam, udawałam, że spacery po nadmorskiej promenadzie dobrze mi robią na nerwy, że moja tarczyca potrzebuje jodu, i niemal całymi dniami dreptałam brzegiem morza. I to nie dlatego, że w domu córki było mi źle, wręcz przeciwnie, oboje z zięciem starali się umilić mi każdą chwilę, okazywali takie zainteresowanie moją osobą, że to czasem było aż męczące… Ale cokolwiek robili, nie mogło to zabić mojej strasznej tęsknoty za Antonim.

Reklama

Przynajmniej nie musiałabym udawać

Mój mąż zmarł dwa miesiące temu. Nie byłam przygotowana na jego śmierć, tyle jeszcze mieliśmy planów. Nigdy poważnie nie chorował, nie uskarżał się na żadne sercowe dolegliwości, więc ten zawał przyszedł tak nieoczekiwanie. Nawet nie zdążyłam się pożegnać, Antoni stracił przytomność i już nigdy jej nie odzyskał. Zmarł następnego dnia.

Córka z zięciem zajęli się mną bardzo troskliwie, na wieść o tym, co się stało, przyjechali natychmiast, a zaraz po pogrzebie zabrali mnie do siebie.

– Odpoczniesz, pooddychasz dobrym powietrzem, nabierzesz sił – mówiła córka. – I o nic nie musisz się martwić, spaceruj tylko sobie i staraj się nie myśleć…

Dobrze jej było mówić, ale jak ja mogłam przestać myśleć. Spędziłam z Antonim trzydzieści pięć lat, był takim dobrym mężem, dbającym o dom i o rodzinę. I tyle się napracował w życiu, żeby niczego nam nie brakowało – mnie i naszej jedynaczce, Agatce. A teraz, gdy córka usamodzielniła się, wyprowadziła do męża nad morze, a my byliśmy już na emeryturze, chcieliśmy wreszcie skorzystać trochę z życia, pojechać na południe, do Rzymu, do Paryża, zawsze marzyliśmy o dalekich podróżach. Ale nie dane nam było spełnić tych marzeń. Zły los zabrał Adama, a ja zostałam sama.

Zobacz także

Jak mogłam nie myśleć o tym, co straciłam. Bywały chwile, że nie miałam siły rano wstać z łóżka, nic mi się nie chciało, nawet zadbać o swój wygląd. I czasami żałowałam, że dałam się namówić córce na ten przyjazd do nich. U siebie w domu miałabym przynajmniej spokój, nie musiałabym udawać, uśmiechać się na siłę, żeby nie martwić dzieci swoim smutkiem, rozmawiać na tematy, które zupełnie mnie nie obchodziły...

Nie doceniłam inicjatywy moich dzieci

Któregoś dnia, przy kolacji zaproponowałam, że wrócę już do siebie. Widziałam, jak córka z zięciem spojrzeli na siebie.

– Ale dlaczego, mamo, źle ci u nas? – zapytała Agatka.

– Skądże, tylko zawsze to lepiej u siebie, na swoich śmieciach – pokręciłam głową. – I nie chcę wam dłużej już przeszkadzać, powinnam wracać.

– Mamo, ja wiem, że trochę się tu nudzisz – powiedziała Agata. – U siebie masz te wszystkie psiapsiółki od popołudniowej herbatki, ale możesz sobie przecież zaprosić panią Walerię, ona cię bardzo lubi i jest taka życzliwa.

– A broń, Boże! – zastrzegłam się natychmiast. – Ona tak strasznie dużo mówi, zagadałaby mnie całkiem… – wiedziałam, że ta propozycja to poświęcenie ze strony córki, bo przecież ona nie lubiła tej wścibskiej sąsiadki z parteru.

A potem podsłuchałam niechcący rozmowę Agatki z mężem. Córka mówiła, że nie może już patrzeć na mój smutek, że trzeba coś zrobić, żebym się trochę rozerwała, zajęła czymś miłym i przestała myśleć o tym, co się stało, żebym zapomniała.

– Trzeba oderwać mamy myśli od śmierci taty – powiedziała Agata.

– Coś spróbuję wykombinować – obiecał jej Piotrek.

Nie wzięłam sobie do serca tego, co usłyszałam, bo co oni, biedacy, mogli wymyślić. Nie ma lekarstwa na ból duszy, gdy straci się kogoś bliskiego. Ale nie doceniłam inicjatywy moich dzieci.

No przecież pomyślą, że to jakieś fanaberie

Dwa dni później, przy kolacji, Agatka popatrzyła na mnie z uśmiechem.

– Mamy dla ciebie niespodziankę, mamo – powiedziała. – Coś, co ci się na pewno spodoba.

– Naprawdę, nic nie musicie już robić i tak jestem wam wdzięczna… – zaczęłam, ale córka mi przerwała.

– Zawsze marzyłaś o podróżach, więc się szykuj, zwiedzisz kolebkę kultury skandynawskiej, dawne miasta Wikingów – Agatka zrobiła tajemnicza minę. – To aż dwutygodniowa wyprawa!

– Zobaczyłem promocyjną ofertę w biurze podroży i od razu pomyślałem o mamie – powiedział Piotrek. – To nie tylko zwiedzanie, ale i cykl wykładów o historii i kulturze Skandynawii.

– Czekajcie, nie tak szybko – pokręciłam głową. – To musi kosztować masę pieniędzy, a ja…

– To promocyjna oferta, a my płacimy za wszystko, to taki prezent od nas dla mamy – przerwał mi Piotrek.

– Taki globalny, całoroczny, trzy w jednym, imieniny, urodziny, Gwiazdka – śmiała się Agata. – I nie chcemy nawet słyszeć odmowy.

– Może to rzeczywiście dobry pomysł? – zaczęłam się zastanawiać. – Ale w takim razie ja pokryję połowę kosztów, przecież wiem, że nie macie za wiele pieniędzy, na dorobku jesteście…

– No przecież mówiłem mamie, że to jest okazja – Piotrek potrząsnął głową. – Więc niech mama zaczyna się powoli szykować, statek odpływa już w piątek.

I w tym momencie poczułam, że na chwilę zabrakło mi tchu.

– Jak to statek odpływa? – spytałam ze ściśniętym gardłem.

– No normalnie, z portu – zaśmiał się zięć. – Bo to jest morska podróż, dwa tygodnie na morzu.

Zdrętwiałam, w gardle mi zaschło. Przecież jak świat światem, nie było takiej siły, która zmusiłaby mnie do wejścia na pokład jakiegokolwiek statku. To była moja fobia od zawsze, odkąd pamiętam. Bałam się tych hektolitrów wody pod statkiem, w ogóle bałam się każdego większego zbiornika, nawet pływać się nigdy nie nauczyłam. I nie było takiej możliwości, żebym teraz wsiadła na ten statek i popłynęła zwiedzać skandynawskie cuda.

Tylko jak ja miałam o tym powiedzieć dzieciom? No przecież wstyd się było przyznać, że ja, stara baba, która przeszła przez życie, boję się popłynąć statkiem. Oni tyle wysiłku wkładali, żeby mi jakoś uprzyjemnić czas i zorganizować go tak, bym przestała się pogrążać w smutku, a ja co powiem: „nie, dziękuję, boję się wody”. No przecież pomyślą, że to jakieś moje fanaberie, i na niewdzięcznicę straszną wyjdę.

No i dobrze, że tak myślą

Biłam się z myślami przez cały następny dzień. Nie wiedziałam, co mam zrobić, jak powiedzieć córce i zięciowi, że nie tyle nie chcę płynąć na tę morską wyprawę, co się jej po prostu boję. Wstydziłam się do tego przyznać. Ale ani nie mogłam się zasłonić brakiem zdrowia, bo ostatnio wyjątkowo mi jakoś dopisywało, ani brakiem pieniędzy, bo to oni mieli płacić, w dodatku niewiele, bo wycieczka była w promocji. No pat, po prostu!

Snułam się po domu całymi dniami, zastanawiając się, jak mam im to powiedzieć. A pod wieczór wychodziłam do portu, niby to podziwiać zachody słońca, a tak naprawdę to dlatego, bo bałam się dzieciom spojrzeć w oczy. Nie chciałam, żeby widzieli moje wahania.
Czas jednak uciekał, za kilka dni miała się rozpocząć moja podróż życia. Czułam się coraz bardziej nieswojo, wciąż się stresowałam, byle co mnie drażniło. A dzieciaki to widziały, poznawałam po ich minach, ale tłumaczyły to sobie pewnie po swojemu – moją tęsknotą za mężem.

Wracając teraz z portu, postanowiłam jednak zebrać się w sobie i powiedzieć im, że z mojej wyprawy nic nie będzie. Tylko wciąż jeszcze nie wiedziałam, jaką podać im przyczynę. Bo do swojej słabości nie chciałam się przyznać.

Myślałam, że dzieci będą już po kolacji, w swoim pokoju, więc przekażę im szybko swoją decyzję. Ale okazało się, że Agatka z Piotrkiem wciąż siedzą jeszcze w kuchni. Gdy tam weszłam, jakby się zmieszali, spojrzeli na siebie z takimi dziwnymi minami. Ja jednak nie zważałam na to, musiałam jak najprędzej wyrzucić z siebie to, co mnie dręczyło od kilku dni.

– Słuchajcie – zaczęłam, zanim któreś z nich zdążyło się odezwać. – Chciałam wam coś powiedzieć…

– My tobie też, mamo – przerwała mi Agatka. – I bardzo cię proszę, nie gniewaj się na nas

– To znaczy na mnie niech się mama nie gniewa, bo to wszystko moja wina – wszedł jej w słowo Piotrek, z tak nieszczęśliwą miną, że aż się zaniepokoiłam.

– Ale... o czym wy mówicie, co się stało? – spytałam szybko.

– Naprawdę, jeszcze raz cię przepraszamy, ale wychodzi na to, że jednak nie będziesz mogła popłynąć na tę skandynawską wyprawę – powiedziała córka, patrząc na mnie przepraszającym wzrokiem.

Spojrzałam na nią zaskoczona i odczułam tak wielką ulgę, że o mało co nie uściskałam córki z radości, chociaż jeszcze nie bardzo rozumiałam, co się dzieje.

– A dlaczego – zapytałam ostrożnie, bo wiadomo to, co oni znowu wymyślili. – Statek się zepsuł, napadli na niego piraci? – zażartowałam, bo co by to nie było, ulżyło mi bardzo.

– Mamo, to moja wina, to dlatego, że taki jestem czasem nieuważny... – zaczął wyjaśniać Piotrek.

– Chciałeś powiedzieć, że roztrzepany – rzuciła z przekąsem Agatka.

– W każdym razie, jak zobaczyłem tę ofertę i tę cenę… – spojrzał na mnie niepewnie. – No to byłem tak zafascynowany, że nie doczytałem dokładnie, w jakiej walucie jest podana, sądziłem, że to złotówki i dlatego wydawała mi się taka atrakcyjna.

– A to było euro, niestety – pokiwała głową Agatka. – Czyli cztery razy drożej i... Wybacz nam, ale nas naprawdę nie stać na taki wydatek.

– Ależ, córciu, nic się nie stało – przerwałam jej tak ucieszonym głosem, że aż spojrzała na mnie zdziwiona.

– Nie gniewasz się? – spytała.

– Jasne, że nie – odparłam. – Przecież to byłaby zwykła rozrzutność, tyle forsy za jakieś dwa tygodnie w Skandynawii, nie miałabym przecież sumienia, żebyście się tak wykosztowali… Jak się będę chciała czegoś o ich kulturze dowiedzieć, to sobie film wypożyczę – uśmiechnęłam się radośnie do nich. – Może zaraz nawet jutro pójdę, a teraz to bym może na koniec tego miłego dnia racuszki z jagodami wam zrobiła, pewnie chętnie zjecie…

Zadowolona z tego, że nie wisi już nade mną perspektywa żadnej morskiej podróży, poderwałam się od stołu i nie czekając na ich odpowiedź, zabrałam się za płukanie jagód. A idąc godzinę później do łazienki, usłyszałam niechcący, jak córka mówiła do Piotrka, że chyba mi już ten kryzys minął, skoro za gotowanie się wzięłam i taka weselsza dzisiaj byłam przy kolacji. I nawet mnie wiadomość o odwołaniu tej morskiej wycieczki zbytnio nie zmartwiła. Uśmiechnęłam się pod nosem. No i dobrze, że tak myślą. Najważniejsze, żeby się nie dowiedzieli, dlaczego wcale się nie zmartwiłam, że nie popłynę na wyprawę do kolebki Wikingów… A swoją drogą, jakoś naprawdę radośniej mi się na duszy zrobiło.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama