Reklama

Pracuję w biurze, gdzie wszystko ma swój rytm – kawy o ósmej, raporty do południa, udawany entuzjazm na zebraniach. Krzysiek pracuje dwa biurka dalej. Zaczęło się zupełnie niewinnie – od wspólnych powrotów, krótkich żartów, aż pewnego dnia zaprosił mnie na śniadanie. Nie takie zwyczajne. Po nocnych zmianach, w jego kawalerce. Śniadania zamieniły się w rytuał – tosty, kawa, rozmowy bez zobowiązań. Tylko że ja zaczęłam się w tym wszystkim gubić. W nim. W sobie. Czasem patrzę na niego i zastanawiam się, ile jeszcze zostało do końca tej iluzji.

Reklama

Nie chciał komplikacji

– A co by było, gdybym zaszła w ciążę? – zapytałam półżartem, mieszając łyżeczką w kawie.

Krzysiek uniósł brwi, zaśmiał się krótko, jakby coś go zaskoczyło i zaraz potem odwrócił wzrok.

– Ty to zawsze coś wymyślisz – mruknął. – Zjesz jajko czy tylko tost?

– Krzysiek… – zaczęłam, ale już wiedziałam, że uciekł. Znowu.

W tej kawalerce, w której przez pół roku mieliśmy nasze „śniadania”, znałam każdy kąt. Toster, który przypalał chleb tylko z jednej strony. Krzesło z naderwanym obiciem. Jego kubek z napisem „Nie mów do mnie przed ósmą”, którego używał codziennie niezależnie od pory. Wszystko tam było znajome, a mimo to... on potrafił się w jednej sekundzie oddalić o milion kilometrów.

– Nie śmiałem się z ciebie – powiedział nagle, może, żeby zatrzeć wrażenie. – Po prostu… no nie wiem, przecież to się nie wydarzy, prawda?

Milczałam. W głowie słyszałam tylko ten moment zawahania. Te trzy sekundy, zanim się zaśmiał. Tam była jego prawda.

– Czy ty traktujesz to serio? – spytałam. – Bo ja nie wiem, czy jestem tylko przerwą między twoimi „prawdziwymi” relacjami, czy...

– Martuś – przerwał mi – naprawdę nie wiem, co mam ci powiedzieć. Przecież jest dobrze, nie? Nie komplikujmy zbytnio.

Nie komplikujmy. On zawsze to mówił, gdy zaczynało się robić trochę zbyt blisko, zbyt poważnie. Zbyt prawdziwie. Wiedział, że śniadania kończą się łatwiej niż związki. A ja wiedziałam, że zaczynam się w tym wszystkim topić.

Dwie kreski i jedno serce

– I co? Zrobiłaś test? – Agnieszka nachyliła się przez stolik, jakby nasze rozmowy mogły kogokolwiek zainteresować w tej zatłoczonej kawiarni. – Bo tak dziwnie milczysz od rana.

Pociągnęłam łyk herbaty, która dawno już wystygła. Drżały mi dłonie. Nie wiem, czy bardziej z emocji, czy z tego, że wciąż byłam na granicy snu i bezsenności.

– Dwie kreski – powiedziałam cicho.

Agnieszka otworzyła usta, zamknęła je, po czym znów je otworzyła. Wreszcie wypaliła:

– A on wie?

– Mhm… Powiedziałam mu wczoraj. W pierwszej chwili zbladł, jakby ktoś go uderzył. Ale potem… potem powiedział, że mnie nie zostawi. Że pomoże. Tylko… widziałam jego oczy, Aga. To nie była radość. To była panika.

– No nie dziw się, że się przestraszył. To spora rzecz. Ale kurde, Marta… Musisz postawić sprawę jasno. Co dalej? On nie może cię trzymać w takim zawieszeniu.

– Mówił, że potrzebuje czasu. Że to dużo, że musi to przemyśleć.

– A ty? Ile ty masz czasu? Dziewczyno, ty już nie jesteś sama.

Zamilkłam. Czułam, jak w środku we mnie wszystko pulsuje – strach, nadzieja, złość, wyrzuty. Czułam się, jakby ktoś wsadził mnie do windy bez przycisków, która jechała gdzieś, ale nikt nie wiedział dokąd. Wiedziałam jedno – ten mały ktoś, kogo jeszcze nie czułam, już teraz zmieniał wszystko. A ja nie miałam pewności, czy Krzysiek to zrozumie. Czy zrozumie, zanim będzie za późno?

On po prostu wyparował

– Przepraszam, Marta, możesz na chwilę? – Szefowa wychyliła się zza drzwi swojego gabinetu. Wzrok miała poważniejszy niż zwykle.

Zerwałam się z krzesła, czując niepokój. W gabinecie siedziała już kadrowa. Serce mi przyspieszyło.

– Spokojnie, to nie ty – powiedziała sucho szefowa. – Chodzi o Krzyśka.

Usta mi się rozchyliły. Krzysiek? Coś się stało?

– Odszedł – rzuciła, jakby mówiła o kimś, kto po prostu wyszedł z zebrania. – Bez słowa. Złożył wypowiedzenie mailowo. Nie odbiera. Kiedy ostatnio z nim rozmawiałaś?

– W… w zeszły weekend – wydukałam. – Nie mówił nic, że planuje odejść.

Szefowa westchnęła, jakby chciała coś dodać, ale ugryzła się w język. Wyszłam z gabinetu, jakbym nie czuła pod stopami podłogi. Od razu sięgnęłam po telefon. Numer nieaktywny. Spróbowałam jeszcze raz. I jeszcze. Nic. Wróciłam na open space. Komputer Krzyśka był już wyłączony. Biurko puste. Po drodze do kuchni usłyszałam szepty koleżanek:

– Podobno miał jakieś długi.

– Albo jakaś baba, wiesz, te jego weekendowe śniadanka mogły się źle skończyć…

Zamknęłam się w łazience. W lustrze zobaczyłam twarz, która już nie była spokojna. Nie była nawet zła. Była… zupełnie bezbronna. On po prostu… zniknął. Nawet nie zapytał, czy sobie poradzę. Nawet nie zostawił liściku. Nic. Chciałam się osunąć na podłogę, ale wiedziałam, że ktoś może wejść. A przecież musiałam udawać, że wszystko jest dobrze. Jeszcze chwilę. Jeszcze jeden dzień. Tylko że w środku już wszystko się rozpadło.

Nie mogłam tego zrozumieć

– Marta, musisz to sobie powiedzieć wprost, że on się nie nadaje na ojca – powiedziała Agnieszka z taką czułością, że aż bardziej zabolało. – Musisz zacząć myśleć o sobie. O dziecku.

Siedziałyśmy na moim balkonie, pod kocem, z kubkami kakao. Jesień wchodziła w to miasto z nożem, ostrym i bezczelnym. A ja siedziałam obok niej i udawałam, że ten chłód to tylko pogoda, a nie ja sama.

Może po prostu się boi – wyszeptałam. – Może wróci. Może jeszcze nie wszystko stracone.

– Marta… On uciekł. Spakował się i zniknął. Nie odbiera. Nie pyta, jak się czujesz. Nie szuka cię.

– Ale przecież mówił, że mnie nie zostawi – jęknęłam, jakby to miało cokolwiek zmienić.

W nocy nie mogłam spać. Włożyłam buty, kurtkę, wyszłam. Bez celu. Po prostu musiałam pochodzić. Minęłam naszą piekarnię, jego ulubiony kiosk, przystanek, na którym kiedyś pocałował mnie pierwszy raz, mówiąc, że „i tak nikt nie patrzy”. Wszystko to wyglądało jak puste scenografie. Wróciłam do domu przed świtem. Usiadłam na podłodze w kuchni. Przypomniałam sobie ciepło tostów z masłem, jego bose stopy na zimnych kafelkach, śmiech, który wtedy wydawał się szczery. Przypomniałam sobie, jak bardzo chciałam, żeby to był początek. A to był tylko przystanek. Przystanek, który ja pomyliłam z domem.

Czułam się jak intruz

Stałam przed jego kamienicą dobre dziesięć minut, zanim odważyłam się nacisnąć dzwonek. Czułam się jak intruz, choć przecież jeszcze niedawno miałam klucz do jego mieszkania. Wsunął mi go do dłoni któregoś poranka, mówiąc: „Na wypadek, jakbyś przyszła wcześniej. Albo została dłużej”. Teraz trzymałam tylko oddech. Drzwi otworzył starszy mężczyzna w wełnianym swetrze i kapciach.

– Szuka pani Krzyśka? – zapytał, zanim zdążyłam otworzyć usta. – Już go nie ma.

– A… A gdzie się wyprowadził? – zapytałam, chociaż wiedziałam, że nie usłyszę konkretów.

– Spakował się w nocy. Jedna walizka, jakaś torba. Wyrzucił śmieci, zostawił klucz. Nawet czajnika nie zabrał. Powiedział, że nie wróci.

– Zostawił czajnik?

Mężczyzna przytaknął, jakby to był jakiś istotny fakt. A może był. Podziękowałam, choć nie wiem, za co i zeszłam po schodach, które znałam lepiej niż własne. Pamiętałam każdy odgłos, każde skrzypnięcie. Zatrzymałam się przed jego drzwiami, ostatni raz. Dotknęłam klamki, choć wiedziałam, że są zamknięte. Nawet one nie chciały już mnie wpuścić. Czy byłam dla niego tylko kimś na chwilę? Kimś, kto miał wypełnić puste poranki? Kimś, kto miał nie pytać o nic? Wróciłam do domu z pustką w kieszeniach i ciężarem w brzuchu. Usiadłam przy stole, wzięłam do ręki kubek. I zrozumiałam, że niczego już nie muszę udawać. Nie ma już śniadań. Nie ma już jego. Ale jestem ja.

Nie wiem, co będzie dalej

Minęły tygodnie. Nie wiem, ile dokładnie. Czas się rozciągnął, jakby dni nie były już podzielone na poranki, wieczory i noce, tylko na momenty: kiedy chce mi się płakać i kiedy udaję, że nie. Na początku wszystko było puste. Łóżko, talerze, moje ciało. Budziłam się o tej samej porze co zawsze, ale nie miałam już po co jechać do jego kawalerki. Nie miałam też do kogo napisać głupiego „wpadnę po pracy?”. Nie miałam nawet komu powiedzieć, że boję się tej ciąży bardziej niż czegokolwiek wcześniej. Ale potem... coś się zmieniło. Nie nagle. Powoli.

Zaczęłam kupować inne pieczywo. Przestałam unikać przejścia obok jego kiosku. Wyrzuciłam jego stary sweter, ten, który pachniał nim nawet po dwóch praniach. I pierwszy raz od dawna zrobiłam śniadanie tylko dla siebie – bez podtekstów, bez czekania. Po prostu – jajka na miękko, tak jak lubię. Nie wiem, co będzie dalej. Czy wychowam dziecko sama? Czy kiedykolwiek jeszcze komuś zaufam? Czy w ogóle znów się zakocham? Ale wiem jedno – przeżyłam.

Krzysiek zniknął, jakby nigdy nie istniał. Zabrał ze sobą obietnice, czułe spojrzenia, śmiech przy tostach. Ale nie zabrał mnie. Nie zabrał tej wersji mnie, która powstaje każdego poranka na nowo. Nie wiem, jak będzie wyglądać moje życie. Ale kiedyś moje dziecko zapyta: „Mamo, a jak to było, gdy mnie nosiłaś?”. I wtedy opowiem mu prawdę. Nie o nim. O mnie.

Marta, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama