„Mateusz w szkole był pośmiewiskiem, a po latach zmienił się w człowieka sukcesu. Coś mi tu nie pasowało"
„Nasze spotkanie klasowe to była żenada. Mimo że minęło 30 lat, niektórzy dalej zachowywali się jak żałośni smarkacze. Na początku organizator spotkania przywitał gości ze sceny. Zebrał brawa, a potem wszedł w tłum. Jego żarty nie przypadły mi do gustu. W nachalny sposób podkreślał swój sukces, chwalił się tym, że mu się powiodło”.
- Bożena, 45 lat
Nie miałam ochoty iść na to spotkanie klasowe. Nawet nie wiedziałam, kto wpadł na pomysł, żeby je zorganizować. Mąż przekonywał mnie, że będzie fajnie. I że warto dowiedzieć się, kim są ludzie, z którymi przed trzydziestoma laty siedziało się w szkolnej ławie. Ja jednak miałam przeczucie, że sporo osób przyjdzie tylko po to, żeby się przechwalać, puszyć no i wypytywać: co kto robi, gdzie pracuje, komu się nie udało, kto odniósł sukces, a kto klepie biedę.
Z drugiej jednak strony kilka osób wspominałam bardzo dobrze i to mnie zachęciło. Chciałam je zobaczyć. O niektórych wiedziałam co nieco, bo mieli swoje profile na portalach internetowych, ale o kilku słuch zaginął. Liczyłam, że ich również spotkam na tym zjeździe. No i się nie zawiodłam. Na miejscu okazało się nawet, że jedna z takich osób jest organizatorem tego całego zamieszania. Był to mój najlepszy kolega, Mateusz. Od razu go poznałam. Prawie w ogóle się nie zmienił. Chociaż w jego przypadku to nie był komplement.
Kiedyś kozioł ofiarny, a teraz król życia?
Wygląd Mateusza od zawsze był problemem, bo klasowe zawadiaki uczyniły sobie z niego obiekt drwin i głupich żartów. Nikt nie odważył się mu pomóc i przeciwstawić się tej nagonce. Nawet ja stałam jak cielę, bo bałam się, że również padnę ofiarą tych żartów. Codziennie obrywał – nawet w czasie lekcji. Kiedyś na wycieczce klasowej jakiś mądrala zakradł się w nocy do jego pokoju i wymalował mu na twarzy rysunki. Przezywali go. Przez to wszystko szczerze nie cierpiał szkoły. Ciągle opowiadał, że jak wyrośnie, to tym wszystkim cwaniakom pokaże. Dlatego teraz bardzo się zdziwiłam, że to właśnie on znalazł w sobie chęć i energię, żeby taki spęd zorganizować.
– Cześć. Jestem Bożena. Pamiętasz mnie? – zaczepiłam go, kiedy nadarzyła się pierwsza okazja.
– Jasne, że pamiętam! Cześć Bożena. Ale tłum! Przyszli chyba wszyscy!
– No, jest mnóstwo ludzi. Ale słyszałam, że to ty wszystko zorganizowałeś?
– Tak, ja. Trochę roboty z tym było! Ale mam w firmie dwie asystentki. Dałem jednej na tydzień spokój z papierami i wszystko zorganizowała. Pieniądze jednak dużo ułatwiają – zaśmiał się głośno.
– Pewnie tak… A co to za firma?
– Leasingowa. Mamy tu w kraju spory kawałek rynku. A ja tym kieruję.
– Czyli ci się udało?
– Nie mogło się nie udać. Przecież zapowiadałem, że tak będzie! – Mateusz uśmiechnął się zawadiacko, a ja nie wiedziałam, co dalej mówić. Staliśmy tak chwilę i w końcu zadałam mu pytanie, które od początku chodziło mi po głowie.
– Ale, że miałeś ochotę spotykać się z nimi wszystkimi? Przecież jest sporo osób, za którymi nie przepadaliśmy.
– Stare dzieje! – machnął ręką. – Kto by się przejmował tamtymi wygłupami po tylu latach? Chodź, usiądziemy sobie i powspominamy stare, dobre czasy – wziął mnie pod ramię.
Wydawał się wesoły i pewny siebie. Rozdawał uśmiechy na lewo i prawo, śmiało patrzył w oczy tym, którzy mu kiedyś dokuczali. Mówił zdecydowanym głosem i miałam wrażenie, że nawet go specjalnie trochę modulował. Tak, żeby ton wydawał się nieco niższy. Czułam, że to poza, że on blefuje, bo kilka razy zobaczyłam w jego oczach coś dziwnego. Jakby przebłysk strachu, który widywałam u niego dawno temu. Obawę wynikającą z tego, że zaraz stanie się coś strasznego, po czym znów długo będzie zbierał się na odwagę, by przyjść do szkoły. Teraz Mateusz dobrze się maskował, skrzętnie ukrywając lęk i nieśmiałość.
Na początku spotkania przywitał nawet gości ze sceny. Zebrał brawa, a potem wszedł w tłum. Rozmawiał, witał się i żartował. Te jego żarty nie przypadły mi jednak do gustu. Miałam wrażenie, że w nachalny sposób podkreśla swój sukces, chwali się tym, że mu się powiodło. Szybko zorientowałam się, że mój kolega z dzieciństwa przygotował ten zjazd tylko po to, żeby podreperować swoje nadszarpnięte w dzieciństwie ego. Że jest jedną z tych osób, przez które obawiałam się tego spotkania.
Jego zachowanie stawało się szczególnie irytujące, gdy rozmawiał z tymi, którzy mu najbardziej dokuczali. To przy nich szczególnie się prężył i puszył.
– Mirek, ty jesteś nad czy pod? – zapytał jednego z nich.
– To zależy, o co pytasz? O to, co w domu z żoną? – zażartował tamten i wszyscy głośno zarechotali.
– Nie, nie. Pytam o pracę. Czy zarządzasz czy jesteś zarządzany?
– Daj spokój. Pracuję na budowie.
– No to dobrze, że chociaż w domu jesteś górą – tym razem zażartował Mateusz, ale prawie nikt się nie roześmiał.
Ciągle mówił o pieniądzach. O jakichś bankach, targetach, skarbówce, dealach, hossach i bessach. Ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z giełdą, pytał o inwestycje, sposoby na pomnażanie kapitału. Po dwóch godzinach nawet ja miałam go dość. A wszyscy ci, którzy go kiedyś dręczyli, aż kipieli ze złości. Przestałam zwracać na niego uwagę. Posiedziałam trochę z koleżankami, poplotkowałam, pośmiałam się, wypiłam ze trzy drinki i w końcu zachciało mi się wracać do domu.
Gdy Mateusz usłyszał, że się zbieram, nie chciał mnie puścić. Nachalnie ciągnął do stolika, bo był już trochę wstawiony. Stanęło na tym, że będę mogła wyjść, jeśli z nim jeszcze raz zatańczę. Nie miałam wyboru, poszłam na parkiet. Tańczyliśmy długo, bo on ciągle namawiał mnie, żebym jednak została. W końcu odpuścił. Wróciliśmy do stolika.
I znów to zrobili. Jak za dawnych lat
– Poczekaj, odprowadzę cię – poszedł po marynarkę, która wisiała na krześle.
Czekałam na niego, ze zdziwieniem obserwując, jak wiele osób zebrało się przy jego stoliku. Stali tam najwięksi szkolni wichrzyciele i każdy miał na twarzy głupi uśmieszek. Już wiedziałam, że coś na niego przyszykowali. Zarzucił marynarkę na siebie i uśmiechnął się do nich, niczego nie podejrzewając. Ruszyliśmy do wyjścia. Za chwilkę Mateusz przystanął.
– Czekaj, sprawdzę, czy mam kluczyki. Chciałem ci pokazać mój samochód.
– Nie ma potrzeby. Poza tym jesteś wstawiony, nie powinieneś prowadzić!
– Spokojnie. Nie będę jechał. Jeden z moich pracowników odstawi mi go jutro do domu. Chciałem tylko ludziom pokazać, jaką mam furę – powiedział z tym swoim cwaniakowatym uśmieszkiem i sięgnął do kieszeni po kluczyki.
Najpierw zrobił dziwną minę. Potem wyciągnął dłoń umazaną czymś lepkim i kolorowym. Gdy na jego twarzy pojawił się grymas obrzydzenia, dostrzegłam, że otrzepuje rękę z sałatki jarzynowej. Zaczął wycierać ją w poły marynarki i wtedy zorientowałam się, że cała ekipa stojąca przy stoliku chichocze złośliwie.
– Mati, jarzynową wziąłeś na wynos? – zapytał szyderczo któryś z nich.
Stałam i patrzyłam, jak Mateusz czerwienieje, jak znika cała pewność siebie i sztuczna swoboda. A potem po prostu obróciłam się i wyszłam. Nie chciałam brać dłużej w tym udziału. Pojechałam prosto do domu. W taksówce zastanawiam się tylko nad tym, kogo jest mi bardziej żal. Ich czy jego… Jedno było pewne. Wszyscy razem ciągle jeszcze nie wyrośli z piaskownicy.