„Kolejną Wielkanoc spędziłam bez dzieci, bo dla nich wszystko jest ważniejsze niż matka. Nie obchodzą ich moje łzy”
„Już miałam pójść się położyć i odpocząć, kiedy zadzwonił dzwonek. Serce mi stanęło. Podbiegłam do drzwi. Otworzyłam. Na klamce wisiała tylko ulotka z pizzerii”.

- Redakcja
To już czwarta Wielkanoc, którą spędzam sama. Kiedyś tu było gwarno. Krystyna z Jankiem przywozili dzieci i śmiali się przy stole, a Hania z narzeczonym piekli ze mną mazurka, choć ten chłopak zawsze przesadzał z lukrem. Mój Stefan zmarł dziesięć lat temu. Dziesięć. Ale do dziś czuję, jakby wychodził z łazienki, z tym swoim ręcznikiem na karku i mówił:
–Znowu robisz żurek z trzech zakwasów? Jak dla pół parafii...
Wczoraj upiekłam mazurka. Orzechowego, jak lubił mój wnuk Staś. Dziś ugotowałam żurek – z białą kiełbasą, z czosnkiem i majerankiem. Przetrzepałam dywany, wyprałam firanki. Pościeliłam w pokojach gościnnych, choć dobrze wiedziałam, że nikt w nich nie spał od lat. Ale co miałam robić? Serce nie słucha rozumu. Telefon zadzwonił tylko raz.
–Mamo, jeszcze nie wiem. Może się uda. Ale jest tyle pracy... – wyrzuciła jednym tchem Hania.
Odłożyłam słuchawkę i nie powiedziałam jej, że już nakryłam do stołu dla pięciu osób.
Serce mi stanęło
Dom pachniał mazurkiem i świeżo wypraną pościelą. Jeszcze rano ułożyłam pisanki w koszyku i przykryłam je haftowaną serwetką. Wszystko było gotowe. Zaparzyłam herbatę i usiadłam przy stole. Spojrzałam na zegar – dziewiąta. Jeszcze mogli przyjechać. Krystyna mówiła, że może będzie, Hania też się wstępnie zadeklarowała. Jeszcze była nadzieja. O dwunastej dom był wciąż pusty. Za oknem przemknął traktor Staszka jak zawsze o tej porze. Złapałam się na tym, że moje serce na moment przyspieszyło. To przecież tylko sąsiad. Czas płynął, a ja co chwilę zerkałam na drzwi. O szesnastej żurek wystygł, mazurek stracił zapach, a ja przysunęłam się do stołu, patrząc na pięć nakryć. Pięć talerzy. Pięć filiżanek. Puste krzesła.
– Po co to wszystko? – wyszeptałam. – Po co ja to znowu zrobiłam?
Głos odbił się od ścian, a ja poczułam, że w oczach zbierają mi się łzy. Już miałam pójść się położyć i odpocząć, kiedy zadzwonił dzwonek. Serce mi stanęło. Podbiegłam do drzwi. Otworzyłam. Na klamce wisiała tylko ulotka z pizzerii. Zamknęłam drzwi powoli, ostrożnie, jakby miały się rozpaść. Dobrze, że nie wyjęłam jeszcze pasztetu z lodówki.
Czułam się zapomniana
Obudził mnie dźwięk dzwonów z wiejskiego kościoła. Przez chwilę zastanawiałam się, jaki to dzień. Potem dotarło do mnie – Poniedziałek Wielkanocny. Powinnam się cieszyć. Ubrać coś ładnego jak kiedyś. Ale nie miałam na to siły. Podniosłam się powoli, jakbym miała sto lat. Z kuchni unosił się zapach żurku, który przygotowałam dzień wcześniej. Na stole stał koszyczek, w którym wczoraj poprawiałam kokardkę. Nie ruszyłam niczego. Stół wyglądał jak makieta rodzinnego śniadania – tylko ludzie się gdzieś zagubili. Mimo wszystko ubrałam się odświętnie. Granatowa sukienka, biała broszka, ta z perłami, co Stefan kiedyś mi kupił na naszą rocznicę. Poprawiłam włosy w lustrze, uśmiechnęłam się do siebie. Ale to był wymuszony uśmiech.
Usiadłam przy stole. Sama. Znowu sama. Nalałam sobie żurku. Wzięłam kawałek mazurka. Żułam go długo, jakby to mogło powstrzymać łzy. W końcu nie wytrzymałam. Zostawiłam wszystko i wyszłam przed dom. Na wietrze było zimno, ale lepiej niż w środku. Wzięłam krzesło i usiadłam na werandzie. Gdzieś w oddali słychać było dziecięcy śmiech. Czyjeś święta, nie moje. Pomyślałam wtedy, że może w końcu powinnam była powiedzieć dzieciom wprost, że chcę, żeby tu byli. Nie „jak będziecie mieli czas”, tylko: „przyjedźcie, bo nie mam już z kim dzielić tych świąt”. Ale teraz już było za późno.
Coś mnie ścisnęło w gardle
Siedziałam na werandzie, kiedy usłyszałam dźwięk kroków. Pomyślałam, że to znowu ktoś przechodzi drogą – może sąsiad, może listonosz. Ale nie. To była Ania, młoda kobieta z sąsiedztwa, z córeczką na rękach. Szła powoli, z koszykiem i uśmiechem, który na jej twarzy wyglądał trochę nieśmiało, jakby sama nie wiedziała, czy dobrze robi.
– Dzień dobry. Wesołych Świąt... – powiedziała cicho.
– O, dzień dobry... Wesołych – odpowiedziałam, zaskoczona. – Tak wcześnie?
– My już po śniadaniu. Pomyślałam, że może... – podała mi koszyczek. – Przyniosłam jajka. I kawałek pasztetu. Trochę za dużo zrobiłam.
Uśmiechnęłam się, choć coś mnie ścisnęło w gardle. Nie chciałam się rozklejać. Nie przy niej.
– Dziękuję, kochana. Usiądziecie na chwilkę? Chcesz kawy?
– Jeśli pani nie ma nic przeciwko... – Ania przytaknęła i usiadła na ławce, sadzając małą obok.
Rozmawiałyśmy chwilę. O pogodzie, o przedszkolu, o tym, jak szybko dzieci rosną. Jej córeczka zaczęła bawić się kamykami przy werandzie, a ja czułam, jak łagodnieje mi serce. Po ich wyjściu wróciłam do domu. Spojrzałam na stół. Wszystko nadal stało na swoim miejscu. Ani jeden widelec nie został poruszony. Przez chwilę się zawahałam, potem usiadłam. I wtedy pojawiły się łzy. Duże, ciężkie jak świąteczne ciasto. Cisza domu uderzyła mnie jak dzwon.
– Może to już pora przestać udawać, że komuś jeszcze na mnie zależy... – wyszeptałam.
Straciłam nadzieję
Nie padało, chociaż niebo wyglądało, jakby zaraz miało się rozpłakać. Ja już to zrobiłam dzień wcześniej, więc dziś miałam suchą twarz i puste spojrzenie. Posprzątałam stół. Włożyłam jedzenie do lodówki. Nawet nie zdążyłam wszystkiego zjeść. Nawet nie miałam ochoty próbować. Usiadłam w fotelu z kubkiem herbaty. I wtedy zadzwonił telefon. Nie numer stacjonarny, tylko komórka. Spojrzałam – Krystyna. Serce zabiło mi szybciej, choć przecież wiedziałam, co usłyszę.
– Mamo... Wesołych Świąt – zaczęła.
– Wesołych, dziecko – odpowiedziałam, starając się mówić spokojnie.
– Przepraszam, że nie przyjechaliśmy. Filip miał gorączkę, a ja tyle zaległości w pracy...
– Rozumiem – powiedziałam.
Zbyt szybko. Zbyt chłodno. Ale nie umiałam inaczej.
– W przyszłym roku to nadrobimy. Obiecuję.
„W przyszłym roku”. Ile razy już to słyszałam?
– Tak, tak... Zobaczymy – rzuciłam od niechcenia.
Chwilę jeszcze rozmawiałyśmy. O niczym. O pogodzie, o zdrowiu. Jakbyśmy były dwiema koleżankami z pracy, które od lat nie mają ze sobą nic wspólnego poza uprzejmością. Kiedy się rozłączyłam, nie odłożyłam telefonu. Trzymałam go jeszcze przez długą chwilę w dłoni. I z każdym kolejnym oddechem docierało do mnie, że nie wierzę już w „następny rok”. Nie wierzyłam w żadne „następne razem”.
Nie poddałam się
W środę wstałam wcześnie. Dom był już posprzątany, stół – pusty, ale kuchnia nadal pełna. Z lodówki patrzył na mnie pasztet, mazurek, jajka w majonezie. Zimny żurek nieruszony nawet łyżką. Przez chwilę stałam przed tą lodówką bez ruchu, a potem pomyślałam, że nie będę tego wyrzucać. Może ktoś to zje. Może komuś posmakuje. Zaczęłam pakować. Trochę wędliny do pudełka, kilka kromek domowego chleba, mazurek pokrojony na porcje. Żurek w termosie. Nawet te kolorowe pisanki wrzuciłam do koszyka – niech mają świąteczny akcent. Najpierw poszłam do państwa Nowaków. On po zawale, ona ledwo chodzi. Kiedy zapukałam, pani Wanda otworzyła drzwi w szlafroku.
– Dzień dobry... Przyniosłam trochę jedzenia. Zostało mi ze świąt.
– Jak to tak... My nie... – zaczęła, ale widziałam, że wzruszenie ściska jej gardło.
– To żurek, domowy. I mazurek – powiedziałam spokojnie. – Stefan by się cieszył, że się nie zmarnuje.
Później poszłam do Mietka, wdowca z naprzeciwka. Niewiele mówił, ale kiedy podałam mu pudełko z pasztetem, spojrzał na mnie tak, jakby pierwszy raz ktoś do niego przyszedł nie z obowiązku, ale z sercem.
– To dla mnie za dużo... – wymamrotał.
– To dobrze. Może zjesz wreszcie coś konkretnego, zamiast tych zupek w proszku – odpowiedziałam i oboje się uśmiechnęliśmy.
Do wieczora koszyk był pusty. A ja – pierwszy raz od dawna – czułam, że nie tylko coś dałam. Że coś dostałam w zamian. Nie święta z rodziną. Ale święta z ludźmi.
Anna, 72 lata
Czytaj także:
- „Zaczęło się od awantury o hałas, a skończyło na kolacji ze śniadaniem. Sąsiad z drugiego piętra zabrał mnie do nieba”
- „Za bezinteresowną pomoc teścia, będę do końca życia spłacać dług wdzięczności. Wycenił się drożej niż fachowcy”
- „Na rodzinnym grillu wybuchła płomienna awantura. Mąż ze złości skwierczał jak kiełbasa, a szwagier spalił buraka”