„Koleś uratował życie emeryta, a starszy pan potraktował go jak bydle. A ponoć to młodzież nie ma kultury”
„Przypałętał się do naszej kawiarni, i za nic w świecie nie chciał odejść. Cóż mieliśmy zrobić? Koleś został naszym rezydentem. Jednak nie wszystkim podobała się konieczność sączenia kawki w obecności psa. Do czasu, aż uratował życie jednemu z gości”.

- Izabela, 26 lat
Tego dnia pół roku temu mieliśmy szał. Wszystkie stoliki zajęte, jeden z kelnerów na zwolnieniu, do tego zapchana toaleta. Tadek za barem zwijał się jak w ukropie, dziewczyna na przyuczeniu co chwila myliła się w wydawaniu zamówień, a Sandra i ja uprawiałyśmy slalom między stolikami.
– Czy mogę prosić o dodatkowy cukier?
– Jeszcze jedno takie ciasto!
– Przepraszam, mogę zmienić latte orzechową na waniliową?
– Możemy dostać krzesło?
Niby cała sala dorosłych ludzi, a miałam wrażenie, że są jak dzieci: muszą wszystko dostać zaraz, natychmiast, inaczej zaczynają się niecierpliwić i rozrabiać. Przemykałam więc między stolikami, rozdając na prawo i lewo przepraszające uśmiechy, donosiłam zamówienia oraz krzesła, w międzyczasie instruując nową, gdzie ma zadzwonić w sprawie awarii w łazience.
Czyj to pies?
Myślę, że gdyby ten pies zjawił się w tamtym momencie, to Sandra, Tadek, ja albo nowa dziewczyna zwyczajnie byśmy go wygnali. Ale on, płowy kundel o wielkich, czarnych oczach i klapniętych uszach przyplątał się pod naszą kawiarnię dopiero kiedy zamierzaliśmy ją zamknąć. Wszyscy byliśmy wykończeni, chociaż napiwki nieco nam zrekompensowały całe zmęczenie i bieganinę. Pierwsza odezwała się Sandra.
– Czyj to pies? – rzuciła w naszą stronę. – Widzieliście go kiedyś? Na ulicy pusto, chyba jest sam…
– Kręcił się tu już po południu – przypomniał sobie Tadek. – Myślałem, że to pies kogoś z gości i czeka pod drzwiami…
– No raczej nie czeka, chyba, że na nas – skwitowała Nowa. – Głupio go tak zostawić. W nocy ma być zimno.
Przez dłuższą chwilę robiliśmy burzę mózgów, co zrobić z sympatycznym i ewidentnie bezpańskim psem. Ja nie mogłam go zabrać, bo mieszkałam z rodzicami, którzy nie chcieliby nawet o tym słyszeć. Nowa miała dwa koty, Sandra dziecko z alergią na psią sierść, a Tadek mieszkał w wynajętym pokoju. No i oczywiście wszyscy pracowaliśmy zmianowo, więc pies u nikogo z nas nie miałby właściwych warunków.
Kundelek po kąpieli jeszcze lepiej się prezentował
Kundelek najwyraźniej rozumiał, że dyskutujemy o jego przyszłości, bo merdał ogonem, kładł Nowej pysk na kolanach, lizał Tadka i błagał nas wszystkich wzrokiem, żebyśmy nie skazywali go na nocowanie na ulicy.
– Dobra, zrobimy tak – zdecydowała wreszcie Sandra, dobra znajoma właściciela naszej kawiarni. – Zadzwonię do Poldka i jeśli się zgodzi, to wpuścimy psa do magazynku na noc. Otwieramy za dziesięć godzin, czyli minie akurat tyle, ile normalny właściciel psa jest w pracy. Chyba wytrzyma, no nie?
Poldek, nasz szef, lubił psy – niestety, w przeciwieństwie do jego despotycznej i kapryśnej małżonki – i zgodził się wpuścić kundla do magazynku. Rano postanowiliśmy wywiesić na szybie lokalu i na całej naszej ulicy ogłoszenia.
Kiedy przyszłam jako pierwsza i otworzyłam kawiarnię, pies radośnie wił się wokół moich nóg i lizał moje dłonie. Nie nabrudził, niczego nie zniszczył, wyglądało na to, że przez całą noc spał na kocyku, który mu położyliśmy.
– Dobry pies! – pochwaliłam go i wyprowadziłam na spacer.
Kiedy schodziła się reszta załogi, kundel siedział przed wejściem i witał każdego radosnym merdaniem ogona i asystą od progu kawiarni. Nie wpuszczaliśmy go do środka w obawie przed protestami klientów. Około południa przyjechał Poldek i z miejsca nas zrugał, że w taki ziąb każemy psu siedzieć na dworze.
– Słuchajcie – zaczął – mojej żony nie będzie do jutra. Zabieram tego koleżkę, wykąpię go, zaszczepię i od jutra może sobie chodzić po kawiarni. Jak byłem w Grecji, to psy i koty rezydowały w co drugiej knajpie. Na Sycylii to samo. To i u nas może taki koleś mieszkać.
I tak pies dostał na imię Koleś
Kundelek po kąpieli prezentował się jeszcze lepiej. Miał jedwabistą sierść i wyglądał prawie jak labrador. Był też dość dobrze odkarmiony i zadbany. Najwyraźniej mieszkał u kogoś w domu; pozostawało zagadką, jak znalazł się na ulicy. Niestety, nasze ogłoszenia nie pomogły znaleźć jego właściciela, pies nie miał też czipa.
Koleś został więc siódmym członkiem naszego zespołu. Tadek, Iwo, który wrócił ze zwolnienia, Sandra, Kaśka – czyli Nowa – i ja zostaliśmy jego rodziną, czy jak kto woli: stadem. Do tego miał najlepszego kumpla w osobie szefa, który marzył o psie, ale nie śmiał sprzeciwiać się żonie.
Koleś błyskawicznie zdobył też serca naszych stałych klientów. Jego misiowaty pyszczek, na którym wiecznie gościł „uśmiech”, ogon w ciągłym ruchu i grzeczne zachowanie z dnia na dzień przysparzało mu fanów. W godzinach pracy kawiarni zatem nasz „firmowy pies” witał gości, zajmował ich, kiedy my nie nadążaliśmy z zamówieniami i rozładowywał atmosferę, kiedy robiło się nerwowo.
Ale nie wszystkim podobał się pies w lokalu gastronomicznym… Raz jakaś mama poprosiła, żebyśmy zamknęli Kolesia na zapleczu, bo jej dziecko boi się psów. Nie dyskutowaliśmy i nie przekonywaliśmy jej, że nasz czworonożny przyjaciel jest całkowicie łagodny i inne dzieci w kawiarni uwielbiają się z nim bawić. Po prostu zamknęliśmy go na pół godziny.
Kolejną niezadowoloną osobą był starszy pan, który stwierdził, że nie zamierza jeść ciastka z sierścią. Akurat w lokalu był Poldek, który grzecznie zapewnił pana, że dostanie ciastko i kawę gratis, jeśli uda mu się znaleźć w posiłku włosek Kolesia. Klient oczywiście niczego nie znalazł.
Nasz psi przyjaciel miał zajadłego wroga
Przez cały czas szukaliśmy Kolesiowi domu. Mieliśmy wielką nadzieję, że ktoś z gości polubi go na tyle, by go adoptować. Chętnie o nim opowiadaliśmy, zachęcaliśmy do adopcji, jednak bez rezultatu.
Któregoś dnia okazało się, że Koleś nie ma samych przyjaciół. Ktoś złożył na nas donos do Sanepidu, że w lokalu jest zwierzę, zapewne roznosi choroby, brudzi, być może załatwia się obok jedzenia i wiele innych bzdur.
Kontrolerzy przyjechali niespodziewanie i nie znaleźli śladu psiej sierści w produktach żywnościowych ani żadnych dowodów na to, że pies roznosi więcej brudu i zarazków niż goście przynoszą na ubłoconych butach i płaszczach. Nie znaleźli także przepisu zabraniającego psu przebywania w kawiarni. Dla nas jednak nie kontrola była najgorsza, tylko to, że komuś zależało na tym, żeby Koleś zniknął z kawiarni. Nasz przyjaciel miał zajadłego wroga!
Jakiś czas po kontroli dostaliśmy skargę, potem następną. Obie dotyczyły psa w lokalu i obie były anonimowe. Poldek bardzo się tym zdenerwował i jeszcze bardziej główkował, co zrobić z Kolesiem.
Pewnego razu odwiedziła nas starsza para. Od razu wyczułam, że towarzystwo psa niezbyt im odpowiada. Kobieta patrzyła krytycznie, jak kundelek wita się z innymi gośćmi, usłyszałam też, jak mówi do męża, że chyba pomylili lokale i trafili do schroniska. Chciałam szybko zabrać Kolesia na zaplecze, gdzie spędzał czas, kiedy któryś z klientów go nie akceptował, ale nagle pies mi się wyrwał i podbiegł do tej starszej pary.
– Proszę zabrać to zwierzę! – zawołała wystraszona klientka.
– Przepraszam, on nigdy tak nie robi – zapewniałam, odciągając Kolesia za obrożę.
Ale on nie chciał dać się odciągnąć. Biegał wokół starszego, nieco otyłego mężczyzny, obwąchiwał go i popiskiwał.
– Sio! – machał ręką klient, a jego żona zaczęła wzywać kierownika.
Na pomoc przybiegł mi Iwo, ale z psem działo się coś dziwnego. Wyglądał na zaniepokojonego, co i rusz węszył przy starszym panu i na zmianę patrzył na nas wyczekująco. Wyglądało to tak, jakby chciał nam coś powiedzieć i niecierpliwił się, że nic nie rozumiemy.
Pies z talentem
Oboje jakoś złapaliśmy zwierzaka, a Sandra przybiegła oferować gościom darmowy deser. Wróciłam akurat na koniec ich rozmowy. W sam raz by usłyszeć, jak starszy klient mówi do mojej koleżanki, że źle się czuje i musi iść do toalety. Na te słowa jego żona zbladła, ale chwilę potem zrozumiałam, dlaczego.
– Tosiek, co ci jest? Chce ci się pić? Niedobrze ci? A pompa działa prawidłowo? O mój Boże, dzwońce po karetkę!
Nim karetka dojechała, starszy pan zrobił się czerwony na twarzy i wyglądał, jakby nie do końca kontaktował, co się dzieje dookoła. Na szczęście w lokalu była kobieta, która przedstawiła się jako lekarka i kazała mu natychmiast podać dzbanek wody z cytryną, a potem poiła go ją po łyżeczce. Okazało się, że pan Antoni był chory.
Kiedy całe zamieszanie się skończyło, a biedak został zabrany do szpitala, zaoferowaliśmy młodej lekarce darmową kawę i ciasto, dziękując jej za pomoc.
– Jestem pediatrą – powiedziała, zaznaczając, że nie zrobiła nic szczególnego. – Z tego co widziałam, wasz pies wyczuł coś we krwi tego człowieka, jeszcze zanim on sam źle się poczuł. Gdyby w tym momencie dostał insulinę, wszystko by się dobrze skończyło.
– Nasz pies to wyczuł? – zdziwiliśmy się. – Faktycznie, bardzo się niepokoił, obwąchiwał tego pana i coś chciał nam zakomunikować…
– Ma rzadki talent – uznała lekarka. – Wielu rodziców chorych dzieci oddałoby majątek, żeby mieć takiego psa. On może uratować życie. Ten pies to żywy alarm. No nic, cieszę się, że mogłam pomóc i dziękuję za ciasto. Do widzenia.
– To my dziękujemy i zapraszamy ponownie! – krzyknęliśmy za nią odruchowo.
Nie spodziewaliśmy się jednak, że faktycznie zobaczymy ją jeszcze raz. To nie była stała klientka. Ale wróciła kilkanaście dni później i to nie sama.
– Dzień dobry – uśmiechnęła się i wskazała na jasnowłosą dziewczynkę, która jej towarzyszyła. – To jest Julka, a to jej mama – przedstawiła kobietę obok. – Czy możemy poznać waszego pieska? Wciąż nie ma prawdziwego domu? Bo te dwie przemiłe panie bardzo chciałyby go adoptować.
Kiedy dołączył do nas tata Julii, dziewczynka i jej mama były już absolutnie zakochane w Kolesiu. Pies nie odstępował małej na krok i widać było, że będzie jej wiernym przyjacielem. Rodzina zdecydowała, że adoptuje psiaka, a my, choć byliśmy szczęśliwi, że Koleś znalazł wreszcie prawdziwy dom, to jednak posmutnieliśmy, że nasz kumpel nas opuszcza.
– Obiecujemy, że będziemy was odwiedzać! – zapewniła mama Julii.
Słowa dotrzymała. Ona, Julka i Ringo – bo tak nazwała go dziewczynka – przyjeżdżają do nas minimum raz w miesiącu. Widać, że pies jest szczęśliwy w tej rodzinie. U nas w kawiarni przez jakiś czas było dość smętnie. Masa stałych klientów odgrażała się, że skoro nie ma Kolesia, to i oni przestaną nas odwiedzać. Nam też było smutno.
I wtedy Poldek znalazł pod jakimś śmietnikiem worek z kociakami. Tym razem zadarł z żoną i przyniósł do domu cztery ledwie żywe kocięta. Wyleczył je, odkarmił, ale niestety żona wygrała i wymogła na nim oddanie maluchów. Szef poprosił nas o pomoc w szukaniu opiekunów dla kociaków.
Trzem znaleźliśmy nowe domy, a czwarty, kotka imieniem Buba, została naszą rezydentką. Buba jest ruda, potrafi spać dwadzieścia godzin na dobę i jest wcieleniem spokoju. Klienci ją kochają, a Poldek myśli o przekształceniu naszego lokalu w „kocią kawiarnię”, gdzie koty są pełnoprawnymi bywalcami, a zamawiając kawę można rozważyć adopcję futrzaka poszukującego domu. Takie pomysły już się sprawdziły w kilku miastach Polski, dlaczego więc nie miałoby się to udać w naszym miasteczku? Trzymam kciuki za powodzenie tego pomysłu, bo nic tak nie poprawia humoru w pracy, jak przyjazny koci pyszczek.