Reklama

Zaczęło się – jak to zwykle bywa – niewinnie. Monika pewnego ranka przyszła do biura w szpilkach tak wysokich, że aż Marek z księgowości zawiesił się przy ekspresie do kawy. Wszyscy się śmiali, że chyba wygrała w totka, bo wyglądała jak wyjęta z luksusowego pokazu mody. Ale dopiero przy lunchu padło to zdanie. To jedno, które zmieniło wszystko.

Reklama

– Wiecie, muszę dzisiaj wcześniej wyjść, bo przyjeżdża stolarz z Włoch – oznajmiła, jakby mówiła o dostawie pizzy.

– Włoch? – powtórzyła Aneta z HR-u, ledwo nie zakrztusiwszy się kawą.

– Tak, robi mi kuchnię na wymiar. Mój loft to niestandardowa przestrzeń – uśmiechnęła się Monika, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie.

Nie jestem złośliwa. Serio. Może trochę cyniczna, ale raczej trzymam swoje myśli dla siebie. Tego dnia jednak coś mnie ukłuło. Loft? Monika? Ta sama Monika, którą widuję co rano, jak wychodzi z dziewiątego piętra bloku z wielkiej płyty, trzy klatki od mojej? Ta sama, która jeszcze miesiąc temu narzekała na windy, które nie działają po weekendzie?

– Może kupiła i jeszcze się nie wyprowadziła – powiedziała cicho Kasia, gdy siedziałyśmy przy automacie z herbatą.

– Może. Albo może kupiła go w grze komputerowej – mruknęłam, udając obojętność.

Ale zaczęłam patrzeć. Obserwować. I faktycznie – dzień w dzień, punkt siódma trzydzieści, Monika z torbą typu fitness i identyczną twarzą, jak z czasów „zanim kupiła loft”, wychodziła z tego samego bloku. A potem w pracy opowiadała o kafelkach sprowadzanych z Portugalii, o decyzjach „architekta światła”, i o tym, jak trudno dziś o porządny marmur. Najpierw śmialiśmy się po cichu. Potem coraz ciszej. Aż w końcu nastał moment, w którym nikt się już nie śmiał – tylko słuchał i milczał.

Widziałam, że coś jej uciekło

Wszystko nabrało tempa, gdy Monika przyniosła do biura wydruki. Kolorowe wizualizacje, starannie wydrukowane na grubszym papierze, przedstawiały przestrzeń o wysokim suficie, dużych oknach i kuchni otwartej na salon. Na środku pomieszczenia stała wyspa kuchenna z białego kamienia, a nad nią zwisały trzy industrialne lampy. Monika rozłożyła te kartki na stole w sali konferencyjnej, tak jakby czekała na akceptację zarządu.

– To wstępna koncepcja kuchni. Włoch mówił, że można jeszcze dodać półkę z litego drewna. Ale nie jestem pewna, czy to nie będzie zbyt oczywiste. Zresztą, rozumiecie, loft to nie jest miejsce na banały – tłumaczyła z powagą w głosie, jakby mówiła o planie nowego muzeum.

Spojrzałam na te wydruki. Widziałam je już gdzieś wcześniej. Wystarczyło wrzucić hasło: „industrial modern kitchen”. Pierwszy wynik w wyszukiwarce. Każdy mógłby to znaleźć w trzy sekundy.

– A kiedy montują ci te lampy? – zapytałam, udając zainteresowanie.

– Oj, to dopiero jak skończą wylewki. Wiecie, musieliśmy skuwać wszystko do gołego betonu, bo poprzedni właściciel to był dramat. Też niby robił loft, ale wyszło mu takie PRL-owskie spa – prychnęła.

– A gdzie dokładnie ten loft? – rzuciłam niby od niechcenia.

– W centrum, niedaleko Browarów. Tylko nie pytajcie o adres, bo to budynek jeszcze bez numeru. Inwestycja butikowa, nie ma tego nawet na Google Maps.

Zapadła cisza. Kasia pokiwała głową, Marek zrobił minę jakby rozumiał, a ja tylko się przyglądałam. Wszystko było zbyt dopracowane, zbyt gotowe. Zaczęłam robić swoje małe śledztwo. Przejrzałam kilka portali z ogłoszeniami nieruchomości. Nie było żadnego nowego budynku w tej okolicy. Żadnej inwestycji, która pasowałaby do opisu. Ani butikowej, ani loftowej. Kilka dni później w kuchni firmowej znów zeszło na temat Moniki i jej mieszkania.

– Widzieliście te kafelki? Z Hiszpanii. Tyle co łazienka, a już budżet poszedł o dziesięć tysięcy w górę – narzekała Monika, otwierając sobie wodę gazowaną.

– A jakie planujesz ogrzewanie? – zapytałam spokojnie. – Lofty często są trudne do dogrzania, a mówiłaś chyba, że to stare budownictwo.

Zastygła na moment, jakby się zawiesiła. Potem machnęła ręką.

– Będzie podłogowe, plus klimatyzacja z opcją grzania. Tam są wysokie sufity, trzeba było wymyślić coś konkretnego.

– Klimatyzacja w loftach? – zdziwiłam się. – To nie obniży ci sufitu?

– Nieee, oni to jakoś robią w ścianie. Po włosku – rzuciła szybko i zbyła temat.

Widziałam, że coś jej uciekło. W jej opowieściach pojawiła się luka. Niewielka, ale wystarczająca, żebym poczuła, że Monika nie mówi całej prawdy. Później, gdy wróciłam do swojego biurka, jeszcze przez chwilę słyszałam jej głos w tle, jak opowiadała Kasi o lodówce z „równym frontem, zintegrowanej z szafką, jak z Mediolanu”. Nie miałam już żadnych wątpliwości, że coś tu się nie klei. Nie chodziło tylko o zmyślanie. Ona zdawała się żyć w dwóch rzeczywistościach. Nie potrafiłam zignorować tego, co czułam. I chyba właśnie wtedy zaczęłam zbierać swoje małe dowody. Nie dlatego, że chciałam ją przyłapać. Bardziej z ciekawości. Chciałam wiedzieć, co tak naprawdę siedzi w głowie Moniki.

Nie patrzyła mi w oczy

Któregoś popołudnia, kiedy już kończyłyśmy zmianę, postanowiłam zapytać wprost. Tak, pół-żartem. Zostawiłam jej furtkę.

– A jak tam przeprowadzka? Już nocujesz w swoim lofcie? – rzuciłam, udając, że tylko zagajam rozmowę.

– Jeszcze nie... – Monika zniżyła głos. – Remont się przeciąga. Elektryka okazała się większym problemem, niż sądziliśmy. Poza tym nie chcę się przeprowadzać na pół gwizdka. Wolę dopiąć wszystko na ostatni guzik.

Pokiwałam głową. Brzmiało sensownie, ale wyczułam nerwowość. Nie patrzyła mi w oczy. Jej ręka nerwowo poprawiała pasek torebki. A ja już wiedziałam, że wie. Że domyśla się, że ją obserwuję. Że dostrzegłam coś, co reszta jeszcze ignorowała. Potem mówiła już szybko, jakby chciała zagadać napięcie.

– Poza tym spałam ostatnio u siostry. Tam mam spokój. A w tym moim nowym miejscu to na razie kurz, hałas, no i ci robotnicy ciągle czegoś chcą...

Uśmiechnęłam się tylko, nie drążyłam. Nie było sensu. Powiedziała wszystko, nie mówiąc nic. Wieczorem wracałam z pracy i znów widziałam Monikę. Wychodziła z tego samego bloku, co zawsze. W tym samym płaszczu, z tą samą torbą. Uderzyło mnie, że wyglądała na zmęczoną. Nie taką jak w pracy – pewną siebie, opowiadającą o marmurze i stolarzach. Prawdziwą. I po raz pierwszy pomyślałam, że może to nie chodzi o oszustwo. Może o coś zupełnie innego.

Nikt już nie grał w jej grę

Od tamtej rozmowy coś się zmieniło. W biurze Monika dalej opowiadała o swoim lofcie, ale już nie tak głośno. Jakby czuła, że grunt pod nogami zaczyna się osuwać. Nie przestała, o nie. Tyle że mówiła ciszej. Za to z jeszcze większą precyzją. Pewnego dnia w kuchni opowiadała o zasłonach. Że wybierała między lnianymi a welurowymi. Że dylemat był ogromny, bo do betonu pasuje i jedno, i drugie, ale wiadomo – trzeba znać umiar. Nikt się nie odezwał. Marek mieszał herbatę, patrząc gdzieś ponad czajnikiem. Aneta przyklejała plaster do palca, choć rana już dawno się zagoiła. Ja tylko stałam i słuchałam. Nie musiałam nic mówić – cisza w pomieszczeniu robiła za komentarz. A ona weszła jeszcze głębiej.

– No i sąsiadka z naprzeciwka – zaczęła nagle. – Taka starsza pani, ale z klasą. Ma na ścianach jakieś stare grafiki z Japonii, wyobrażacie sobie?

Kasia uniosła brwi.

Już się znacie? – zapytała, zanim zdążyła się powstrzymać.

– Tak... znaczy, tylko przez drzwi. Pukała, jak montowali mi nowe drzwi wejściowe, bardzo delikatne, bez listew. Przyszła z herbatą, taką domową – Monika mówiła szybko, jakby gubiła się w czasie.

Znów ta cisza. Nikt już nie grał w jej grę. Wszyscy słyszeli, że coś tu nie gra. Patrzyłam na Monikę, jak siedzi na parapecie z kubkiem, opowiadając o klimatyzacji, której nikt nie widział, i o sąsiadce, której nikt nie znał. I dotarło do mnie, że ona naprawdę wierzy w to, co mówi. Mówiła o tym lofcie tak, jakby tam mieszkała. Jakby to wszystko działo się naprawdę. Nie było już ironii. Tylko ta cisza, której nawet ona nie potrafiła zagadać.

Nie potrafiła przestać

To był zwykły wtorek. Wracałam z zakupów i już z daleka zobaczyłam znajomą sylwetkę. Monika stała pod swoim blokiem, trzymając reklamówkę z logo jednej z drogerii i jakąś torbę z warzywami. Była ubrana zwyczajnie – bez loftowej nonszalancji, bez efektownych dodatków. Po prostu Monika, taka jak zawsze. Podeszłam. Musiałam. Udawać, że jej nie widzę, byłoby sztuczne.

– O, cześć – powiedziałam neutralnie.

– Cześć! – rzuciła z lekkim zaskoczeniem. – Wpadłam tylko do znajomych. Zostawiłam u nich książkę i... no, a potem jeszcze podjechałam po mleko.

Spojrzałam na torbę z marchewkami i kapustą, ale tylko skinęłam głową. Nie skomentowałam.

– Spoko, jasne – odpowiedziałam. – Mnie też czasem coś zostaje u „znajomych” – dodałam, nie wiem po co.

Monika się uśmiechnęła, ale coś w tym uśmiechu było nienaturalne. Wymuszone. Jakby czekała, aż pójdę i zniknę. Następnego dnia w pracy znów zaczęła swoją opowieść.

– Mieliśmy przerwę w dostawie prądu. Cała inwestycja miała awarię. Spałam u siostry, nie było innego wyjścia. W takich chwilach człowiek docenia rodzinę, naprawdę – mówiła z westchnieniem, popijając kawę.

Aneta nawet nie uniosła głowy znad komputera. Kasia coś mruknęła i przewinęła dalej tabelę w Excelu. Tylko ja spojrzałam na Monikę i pomyślałam, że ona już nawet nie próbuje nas przekonywać. Mówiła, bo musiała. Jakby nie potrafiła przestać. Zaczęłam się zastanawiać, czy w tym wszystkim chodzi tylko o wizerunek. Czy może o coś głębszego? Bo Monika nie wyglądała na szczęśliwą. Wydawała się coraz bardziej zmęczona. Zbyt cicha po godzinach, zbyt głośna w opowieściach. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może ona naprawdę potrzebuje tego loftu. Nawet jeśli istnieje tylko w jej głowie.

Jakby nic się nie stało

Postanowiłam podejść do niej inaczej. Nie z dystansem, nie z tym moim sceptycznym spojrzeniem, które zawsze mówiło więcej niż słowa. Po pracy podeszłam do Moniki, gdy zbierała się do wyjścia. Przez chwilę się wahałam, ale w końcu zapytałam:

– Masz ochotę na kawę? Tak po prostu. Po pracy.

Spojrzała na mnie z lekkim zaskoczeniem, ale skinęła głową. Usiadłyśmy w kawiarni niedaleko biura. Zamówiła latte z mlekiem sojowym, jak zwykle. Przez pierwsze minuty mówiłyśmy o niczym. Pogoda, korki, promocje na pasty do zębów. I wtedy, nie wiem czemu, powiedziałam spokojnie:

– Widziałam cię ostatnio na osiedlu. Pod blokiem. Trzymałaś siatki.

Zamrugała, ale nie uciekła wzrokiem.

– Tak? – zapytała tylko.

– Monika... ja nie chcę cię konfrontować. Po prostu... wiem, że mieszkasz tam, gdzie zawsze. I wiem, że ten loft... że on nie istnieje. Ale chyba rozumiem, czemu o nim mówisz.

Milczała. Przez dłuższą chwilę. Patrzyła w stronę okna, jakby czegoś tam szukała.

– Wiesz – odezwała się cicho – czasem lepiej mieć coś w wyobraźni, niż nie mieć nic.

Uśmiechnęłam się smutno. Nie odpowiedziałam. Nie musiałam. Kilka dni później znów opowiadała o zasłonach. Że przyszły z Paryża, ręcznie szyte, lniane, w kolorze szarej mgły. Mówiła to tak, jakby nic się nie wydarzyło. Jakbyśmy nigdy nie rozmawiały. I może faktycznie – nic się nie zmieniło. Tylko ja przestałam czekać, że przestanie o tym mówić.

Już jej nie oceniam

Przestałam słuchać Moniki. Nie złośliwie, nie z pogardą. Po prostu przestałam czekać, że jej opowieści kiedyś się skończą albo że przyjdzie dzień, w którym powie: „Wiecie co? Zmyśliłam to wszystko. Nie mam żadnego loftu”. Nie powiedziała. I raczej nigdy nie powie. W biurze temat loftu przestał istnieć. Nikt go już nie komentował, nikt nie dopytywał. Gdy Monika zaczynała mówić o kaflach z Hiszpanii, albo dylemacie między grafitowym a antracytowym wykończeniem mebli, po prostu przechodziliśmy nad tym do porządku dziennego. Jakby to było coś w rodzaju jej osobistego przyzwyczajenia. Trochę jak długie przerwy na lunch, które nikomu nie przeszkadzają, dopóki ktoś wykonuje dobrze swoją pracę.

Czasem widuję ją po pracy. Wraca tą samą drogą, co ja. Wychodzi z dziewiątego piętra, z siatkami ze zwykłego marketu, w płaszczu sprzed dwóch sezonów. Czasem patrzę, jak idzie przed siebie, jak poprawia rękaw torby, jak zerka w telefon, pewnie szukając inspiracji do kolejnej opowieści. Zastanawiam się wtedy, czy wie, co jest prawdą, a co fałszem. A może sama już przestała rozróżniać. Może naprawdę tam mieszka, w swojej wyobraźni. W lofcie z marmurową wyspą, lnianymi zasłonami i sąsiadką, która przynosi domową herbatę.

Nie oceniam jej. Już nie. Teraz myślę, że może to, co robi, nie jest takie złe. Może gdyby miała mniej odwagi, poddałaby się tej swojej szarości. Temu balkonowi z odpadającym tynkiem i windzie, która staje między piętrami. A tak przynajmniej ma coś. Swój świat. Własny kawałek luksusu, którego nikt jej nie odbierze. Bo może czasem lepiej mieszkać w wyimaginowanym lofcie niż wracać do dziewiątego piętra z bloku, który codziennie przypomina ci, kim nie jesteś.

Sylwia, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama