„Koleżanka z pracy chciała dostać awans tak samo jak ja. Nie sądziłam jednak, że jest zdolna do podłych gierek”
„Kiedy ogłoszono rekrutację na nowego team leadera, poczułam, że to mój moment. Nie dlatego, że chcę kogoś wyprzedzić. Już czas dorosnąć zawodowo. Ale wtedy Monika zgłosiła swoją kandydaturę. Znamy się. Siedzimy biurko w biurko. Ale gdy zaczęła się rywalizacja, między nami zrobiło się lodowato”.

- Redakcja
Kiedy ktoś mówi „korporacja”, wielu myśli: bezduszna machina, bez twarzy, bez emocji. Ale ja jestem tą twarzą. I emocji mam aż nadto – zwłaszcza odkąd zaczęła się ta cała cyrkowa rekrutacja na team leadera. Pracuję w tej firmie już prawie pięć lat. Od zawsze byłam „tą odpowiedzialną”, „na której można polegać”, „co ogarnia tematy, zanim szef zapyta”. Ciche zwycięstwa – jak nazywam te sytuacje, w których nie trzeba się chwalić, bo wyniki mówią same za siebie. Szkoda tylko, że nie wszyscy w tej firmie grają w tę samą grę. Monika? Ona gra dosłownie. Sceny, emocje, pozory. Jakby nie była koleżanką z zespołu, tylko bohaterką jakiegoś serialu – zawsze na pierwszym planie, zawsze pod światło.
Liczyłam na ten awans
Kiedy ogłoszono rekrutację na nowego team leadera, poczułam, że to mój moment. Nie dlatego, że chcę kogoś wyprzedzić. Po prostu... czas dorosnąć zawodowo. Ale wtedy Monika zgłosiła swoją kandydaturę. I wszystko się zmieniło. Niby się znamy. Siedzimy biurko w biurko od lat. Ale kiedy w grę weszła rywalizacja, między nami zrobiło się lodowato. Zaczęło się od złośliwości na open space’ie, potem przyszły te jej przesadnie entuzjastyczne prezentacje i nieśmieszne żarty z mojej „powagi”. A ja? Trzymałam fason. Bo przecież lider to nie ta, która najgłośniej mówi. Tylko ta, która mówi wtedy, kiedy trzeba.
– Ola? – Monika spojrzała na mnie z uśmiechem, który nie sięgał oczu. – Ola by nie podjęła decyzji nawet w sprawie lunchu. A co dopiero o zespole decydować…
– Przynajmniej nie mylę lunchu z teatrem – odpowiedziałam cicho, ale wystarczająco wyraźnie.
– Oj, Olcia… Ty zawsze tak serio. Nie dziwię się, że nikt nie zna twojego poczucia humoru – powiedziała słodko i wróciła do klikania w Excela, jakby nic się nie stało.
Prawda jest taka, że znały mnie. Zespół wiedział, kto trzyma wszystko w ryzach, kto nie zostawi ludzi z problemem. Ale czy to wystarczy, gdy naprzeciw stoi ktoś z „układami”? Kto zna szefa szefa i potrafi się uśmiechnąć dokładnie wtedy, gdy trzeba?
– Wiem, że jestem dobra – powiedziałam do Ani, mojej kumpeli z HR-u, w czasie lunchu. – Ale czy to wystarczy?
Ania spojrzała na mnie uważnie i westchnęła.
– Monika potrafi zawładnąć salą. Ale ty potrafisz utrzymać ją w porządku. Pytanie, czego naprawdę szukają…
Monika zaczęła swoją grę
Wszystko zaczęło się od jednego zdania, rzuconego niby mimochodem, przy całym zespole, kiedy wracaliśmy ze spotkania z działem finansowym. Szliśmy w grupie, z luźną rozmową, aż Monika nagle zatrzymała się przy swoim biurku i rzuciła:
– Ola? Ona nie ogarnie nawet maila, a tu się pcha na liderkę.
Zamilkłam. Wszyscy zamilkli. Czułam, jak oczy kolegów skupiają się na mnie, jedni udawali, że nie słyszeli, inni wymieniali porozumiewawcze spojrzenia. Monika jak gdyby nigdy nic rozpakowywała kanapkę. Nikt się nie odezwał. Ja też nie. Wzięłam dokumenty i wyszłam do sali konferencyjnej, żeby nie zrobić czegoś, czego później mogłabym żałować.
Nie byłam osobą, która wdawała się w publiczne przepychanki. Wiedziałam, że każda moja reakcja mogłaby zostać źle odebrana. A Monika dokładnie na to liczyła, że się zdenerwuję, odpowiem, uniosę. Nie zamierzałam jej tego dawać. Zaczęłam jednak zauważać coraz więcej drobnych uszczypliwości. Na kolejnym spotkaniu zespołu, gdy omawialiśmy rozkład zadań, Monika wtrąciła:
– Chyba znów coś ci umknęło, Ola. To już trzeci raz w tym tygodniu.
Mówiła to z uśmiechem, ale jej ton był wyraźnie chłodny. Spojrzałam na nią, potem na kalendarz zadań. Wszystko było na swoim miejscu. Nikt nie skomentował. A ja znów musiałam przełknąć coś, co nie było ani zgodne z prawdą, ani przypadkowe. W domu wieczorem wpatrywałam się w komputer. Przeglądałam notatki z ostatnich dni, plan pracy, harmonogram projektów. Wszystko miałam uporządkowane, zaplanowane. A jednak czułam się, jakbym coś przeoczyła.
Czy ona naprawdę myśli, że mnie zastraszy? A może to ja naprawdę coś przegapiłam? Te myśli zaczęły mnie zżerać. Chodziłam do pracy spięta, w napięciu czekałam na kolejny komentarz. A Monika zaczęła się rozkręcać. Raz poprosiła, żebym poprawiła dokumentację, którą sama wcześniej przygotowała. Innym razem wysłała klientowi raport, który napisałam ja, ale podpisała go swoim imieniem. Zaczęłam robić zrzuty ekranu, notatki, zabezpieczać korespondencję. Nie dlatego, że chciałam ją zniszczyć, tylko dlatego, że zaczęłam się bronić. Po cichu. Dyskretnie. Wiedziałam, że to nie będzie walka na argumenty. To była gra. I trzeba było rozegrać ją mądrze.
Dopięłam wszystko na czas
W poniedziałek rano szef zwołał zebranie. Przyszedł wcześniej niż zwykle, z plikiem dokumentów i kubkiem kawy, który stawiał zawsze w tym samym miejscu. Zerknął na nas i powiedział spokojnie:
– Macie po pięć dni. Każda z was dostaje swój zespół. Projekt, deadline, pełna odpowiedzialność. Potraktujcie to jak próbę generalną.
Spojrzałyśmy na siebie z Moniką. Jej uśmiech był szeroki, jakby już dostała stanowisko. Ja tylko skinęłam głową. Nie zamierzałam tracić czasu na wymianę spojrzeń. Dostałam trzy osoby, zadanie dotyczące koordynacji działań marketingowych przed dużym wydarzeniem. Monika objęła zespół sprzedażowy i miała przygotować ofertę dla kluczowego klienta. Od razu wzięłam się do pracy. Przeprowadziłam krótką rozmowę z każdym członkiem mojego zespołu, chciałam zrozumieć, co ich motywuje, jak pracują, czego potrzebują. Ustaliłam jasny podział ról, harmonogram i spotkania codzienne – krótkie, konkretne, bez zbędnych emocji.
Nie było łatwo. Każdego dnia czułam, że jestem obserwowana. Czułam presję, nawet kiedy siedziałam cicho, analizując dane. A kiedy w czwartek rano przyszedł mail od dyrektora z pytaniem o postępy, serce zabiło mi szybciej. Tymczasem Monika przeszła do ofensywy. Jej zespół co chwilę dostawał nowe wiadomości z wykrzyknikami w tytule. Wszystkie na CC z szefem. Wystarczyło wejść do kuchni, by usłyszeć jej podniesiony głos – dyrygowała wszystkim jak dyrygent orkiestrą. Sprawiała wrażenie, że projekt wręcz płonie od energii. Ktoś z zespołu wyszedł z sali i mruknął do mnie cicho:
– U niej wszystko na pokaz. Fajnie, że w końcu ktoś z nami normalnie rozmawia. U ciebie przynajmniej wiadomo, o co chodzi.
Pokiwałam głową, ale w środku miałam mętlik. Czy szef to zauważy? Czy będzie patrzył na efekty, czy na hałas? W czwartek wieczorem przez przypadek podsłyszałam rozmowę w kuchni. Monika rozmawiała przez telefon, nie zauważyła, że weszłam.
– Liczy się efekt. Ola może sobie planować – ja już mam wsparcie u dyrektora.
Zamarłam na chwilę, potem wycofałam się bez słowa. Nie dlatego, że się bałam. Po prostu wiedziałam, że nie mam nic do udowodnienia w kuchni. Liczył się ostatni dzień. Piątek rano. Oddałam projekt dokładnie na czas. Prezentacja, raporty, podsumowania – wszystko dopięte na ostatni guzik. Zespół był zadowolony. Powiedzieli, że jeszcze nigdy nie pracowało im się tak spokojnie i klarownie. Tego dnia nie patrzyłam na Monikę. Nie chciałam szukać u niej reakcji. Skupiłam się na swoim. Na tym, co naprawdę miało znaczenie.
Byłam liderką, nie aktorką
Zebranie zwołano na dziesiątą. Sala konferencyjna była pełna. Przyszli wszyscy – zespół, dyrektorzy, dział HR. Atmosfera była gęsta, ale nikt nie mówił o tym głośno. Monika siedziała w pierwszym rzędzie, tuż przy oknie. Miała starannie ułożone włosy i nową marynarkę. Ja usiadłam dwa krzesła dalej, spokojnie, z notatnikiem na kolanach. Dyrektor wszedł punktualnie, nie uśmiechnął się. Zatrzymał się przy stole i spojrzał na nas długo, jakby chciał coś odczytać z naszych twarzy. Potem odezwał się cicho, ale stanowczo.
– Potrzebujemy liderów, nie aktorów.
W sali zapadła cisza. Kilka osób wymieniło spojrzenia. Ktoś chrząknął. Monika poruszyła się nerwowo na krześle. Ja wstrzymałam oddech. Dyrektor podszedł do mnie, wyciągnął rękę i powiedział:
– Ola – jesteś gotowa. Gratulacje.
Wstałam. Słyszałam brawa, ale nie do końca docierały do mnie dźwięki. Patrzyłam na niego, próbując opanować drżenie rąk. Wskazał mi miejsce obok siebie, na końcu stołu. Usiadłam. Wciąż nie wierzyłam, że to się wydarzyło. Monika zbladła. Siedziała w bezruchu, z zaciśniętymi ustami. W pewnym momencie nachyliła się w moją stronę i szepnęła:
– Jeszcze się nie skończyło. Zobaczysz.
Spojrzałam na nią, nie odpowiadając. W tym momencie czułam coś dziwnego – nie triumf, nie radość. Raczej mieszaninę ulgi i czegoś cięższego. Może odpowiedzialności? Może przeczucia, że to nie będzie łatwa droga? Po spotkaniu kilka osób podeszło, pogratulowało. Niektórzy szczerze, inni jakby z obowiązku. Monika szybko opuściła salę, nawet nie spojrzała w moją stronę. Zostałam na chwilę sama. Spojrzałam na notatki, które trzymałam w dłoni. Uświadomiłam sobie, że nie będą mi już potrzebne. Od dziś moje zadania będą inne.
Czułam się zmęczona
Po spotkaniu nie wróciłam od razu do biurka. Usiedliśmy z szefem na krótką rozmowę, padło kilka konkretnych ustaleń, nowe obowiązki, pierwszy kalendarz spotkań. Słuchałam, notowałam, przytakiwałam. Ale w środku czułam... zmęczenie. Gdy wreszcie zostałam sama w nowym gabinecie, położyłam dłonie na biurku i zamknęłam oczy. Ktoś pukał, ktoś zaglądał z gratulacjami, ale coraz mniej mnie to cieszyło. Wiedziałam, że zaczyna się nowy etap, a nie koniec walki. Właściwie... to dopiero początek. Zadzwoniłam do Anki z HR, z którą kiedyś chodziłyśmy na przerwy.
– Wygrałam – powiedziałam.
– Wiedziałam, że dasz radę – ucieszyła się. – I jak się czujesz?
– Szczerze? Jakbym dopiero teraz miała się zmierzyć z Moniką. I z całą resztą.
Wieczorem wracałam do domu w ciszy. Myślałam tylko o tym, że teraz będę musiała udowodnić wszystkim, że zasłużyłam. Tyle że już nie sobie. Teraz innym.
Dopadło mnie to wszystko
W domu zdjęłam buty, usiadłam przy stole i przez dłuższą chwilę po prostu siedziałam w ciszy. Bez telefonu, bez komputera, bez rozmów. Cisza była inna niż zwykle – ciężka, jakby dopiero teraz dopadło mnie to wszystko, co się wydarzyło. Podeszłam do lustra w przedpokoju. Patrzyłam na siebie uważnie, jakbym szukała śladów tej zmiany, która właśnie się dokonała. Może oczy były bardziej zmęczone. Może spojrzenie już nie miało tej naiwności, którą miała dziewczyna sprzed kilku miesięcy.
– Zasłużyłam na to – powiedziałam cicho.
Nie brzmiało to jak manifest. Raczej jak stwierdzenie faktu. Bez euforii. Bez żalu. Po prostu prawda. Bycie liderką nie jest tytułem. To sposób, w jaki się słucha, w jaki się rozwiązuje konflikty, w jaki bierze się odpowiedzialność – nawet za decyzje innych. Wiedziałam, że będzie trudno. Że nie raz poczuję się osamotniona. Że Monika jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Ale miałam coś, czego ona nie miała. Zespół, który mi ufał. Pracę, którą znałam od podszewki. I spokój, który nie zależał od tego, kto na mnie patrzy. Nie jestem aktorką. Jestem liderką. I nie muszę nikomu niczego udowadniać. Już nie.
Ola, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Myślałam, że wreszcie trafiłam na normalnego faceta, ale wyciągnął kalkulator, żeby przeliczyć rachunek”
- „Mąż liczy tysiące na koncie, a ja grosze w portfelu. Przez tego skąpca robię zakupy na promocjach w dyskoncie”
- „Zaletą mojego męża miał być wypchany portfel. Grubsze okazały się jego kłamstwa, które wcisnął mi przed ślubem”