Reklama

Nie sądziłem, że cisza potrafi aż tak dzwonić w uszach. Pierwszy miesiąc na emeryturze był właśnie taki – cichy, aż niewygodnie. Przez czterdzieści dwa lata dzień zaczynał mi się o piątej rano. Budzik, termos z herbatą, kromki zawinięte w papier śniadaniowy i zakład – mój drugi dom, choć nikt mnie tam o nic nie pytał. Zakład Mechaniki Precyzyjnej „Odlew-Met”. Dwie hale, wiecznie cieknące rury i zapach smaru wsiąknięty we wszystko – we włosy, w ręce, w paznokcie. Pracowałem przy frezarce, potem przy tokarce. Zmiany po dwanaście godzin. Koledzy – Heniek, Boguś, Romek... Większości już nie ma. Jeden zawał, drugi rak, trzeci rozjechany na przejściu, jak wracał z roboty.

Reklama

Teraz nie muszę wstawać. A wciąż się budzę o piątej. Odruch. Wstaję, choć nie ma po co. Parzę kawę – czarną jak smoła, bez mleka. Siadam przy oknie i patrzę, jak gołębie dziobią resztki z parapetu. One przylatują codziennie, ja się do nich przyzwyczaiłem. Czasem pogadam z nimi na głos, choć głupio to brzmi. Ale kto ma to usłyszeć?

Pierwsze tygodnie mijały spokojnie. Nawet za spokojnie. Kupiłem nowy termos, choć nie potrzebuję. Zamówiłem sadzonki na działkę, bo przecież trzeba coś robić. Szykuję się, żeby od wiosny zająć się ogródkiem. Pomidory, ogórki, trochę koperku. Chciałbym mieć coś swojego – tak, jak kiedyś. Dzwoniła Maria. Moja córka. Ciepła rozmowa, choć wyczułem dystans. Jakbyśmy się bali siebie nawzajem. Pytała, czy Paweł może wpaść do mnie na kawę. Że podobno ma do mnie jakąś sprawę. Od razu się ucieszyłem. Dawno nie gadaliśmy. Młody pewnie zajęty – praca, dziewczyna, świat do zdobycia.

– Dziadku, odwiedzę cię jutro, okej? – powiedział przez telefon. Brzmiał entuzjastycznie, prawie jakby się cieszył. I ja też się cieszyłem. Bo mimo że samotność nie boli fizycznie, to jednak drapie gdzieś głęboko w środku.

Myślałem wtedy, że wreszcie mogę trochę odpocząć. Że teraz to moje życie. Że nic już nie muszę, mogę tylko chcieć. Ale gdzieś z tyłu głowy krążyła myśl – co będzie, jeśli się do tej ciszy przyzwyczaję?

Wnuk miał do mnie sprawę

Paweł przyszedł punktualnie. Otworzyłem mu drzwi i aż mnie zaskoczyło, jak bardzo się zmienił. Ostatni raz widzieliśmy się chyba na święta, a teraz był jakiś bardziej dorosły, w marynarce, z zarostem na brodzie. Mimo to uśmiechnął się po chłopięcemu i objął mnie na powitanie.

– No cześć, dziadku. Jak tam emerytura? Nie nudzi ci się jeszcze?

– Jeszcze nie. Uczę się nic nie robić, ale kiepsko mi idzie – zażartowałem i zaprosiłem go do kuchni.

Usiedliśmy przy stole. Zaproponowałem herbatę, bo wiedziałem, że kawy nie lubi. Wyczuwałem, że przyszedł w jakimś konkretnym celu. Nie było tego widać po nim na pierwszy rzut oka, ale znałem Pawła. Gdy coś chciał, najpierw udawał, że to tylko zwykła wizyta. Opowiadał o studiach, pracy dorywczej w magazynie i jakimś koledze, który „robi firmę i się dorobił”. W końcu przeszedł do rzeczy.

– Wiesz, dziadku… Myślałem o własnej działalności. Firma transportowa. Busik, może dwa, potem flota. Pomysł jest, zlecenia też. Brakuje tylko jednego.

Spojrzałem na niego uważnie.

– Czego?

– Kredytu – powiedział, spuszczając wzrok na szklankę.

Zamilkłem. Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Znałem takie historie. W pracy niejednemu chłopakowi syn załatwił takie „interesy”, po których zostało tylko długu więcej niż życia.

– I chcesz, żebym ja... – zacząłem, ale on mi przerwał.

– Tylko podpisać. Potrzebny mi poręczyciel. Bank tego wymaga. Ale wszystko mam policzone. Raty niewielkie, dochód będzie, w razie czego mam plan B. Serio, dziadku, nie zostawię cię z tym. To tylko podpis. A ty jesteś jedynym, któremu naprawdę ufam.

Spojrzałem przez okno. Liście już żółkły. Październik znowu przyszedł szybciej, niż się spodziewałem. Długo myślałem, zanim się odezwałem.

– Daj mi chwilę. Muszę to przemyśleć.

Wieczorem zadzwoniła Maria.

– Tato, Paweł był? Wiesz już, o co chodzi?

– Był.

– I co, podpiszesz? Tato, pomóż mu. Młodzi teraz nie mają łatwo. A on ma pomysł. Chce coś zrobić ze swoim życiem.

– Wiesz, że nie chodzi o podpis. To jest odpowiedzialność.

– Ale przecież to jego sprawa, nie twoja. Po prostu bez twojego poręczenia nie dostanie tej szansy.

Nie powiedziała nic więcej. Znałem ten ton. Kiedyś też tak mówiła do swojej matki, gdy czegoś potrzebowała. To tylko... A potem człowiek zostawał z tym sam.

Nie spałem dobrze tej nocy. Pamiętałem, jak w mojej młodości ojciec pomógł mi zdobyć pieniądze na pierwszy motocykl. Nic wielkiego, ale wtedy to było coś. Potem, gdy ja byłem w potrzebie, sąsiad ze starej kamienicy pożyczył mi pieniądze na remont łazienki. Spłaciłem co do grosza. Wierzyłem wtedy, że rodzina to coś więcej niż tylko nazwisko. Że jak się komuś ufa, to nie zostawia się go z długiem.

Następnego dnia poszedłem z Pawłem do banku. Podpisałem. Czułem wtedy coś między dumą a czymś, czego nie potrafiłem nazwać. To było jak niepewność, która gdzieś cicho siedzi za plecami i czeka, aż coś się stanie. Paweł uścisnął mi dłoń mocno. Był szczęśliwy. Ja nie mówiłem wiele. Wychodząc z banku, spojrzałem na ludzi mijających mnie w pośpiechu i poczułem, że właśnie zrobiłem coś ważnego. Dla niego.

Nie chciało mi się wierzyć

Minęło może pół roku. Myślałem, że wszystko idzie dobrze, choć Paweł coraz rzadziej dzwonił, a Maria tylko rzucała ogólnikami, że „wszystko się kręci”. Sam nie dopytywałem. Nie chciałem być tym, co się wtrąca. Ale któregoś ranka znalazłem w skrzynce list polecony z banku. Otworzyłem od razu. Na białej kartce – zimne słowa o zaległościach w spłacie, o możliwym wszczęciu egzekucji. Usiałem przy stole, przeczytałem jeszcze raz, powoli. Nie chciało mi się wierzyć. Zadzwoniłem do Pawła. Odebrał po kilku sygnałach.

– Dziadku, wiem. Wiem o tym liście. To tylko chwilowy przestój. Trochę się pokomplikowało, ale ogarnę to.

– Firma działa?

– Tak... znaczy... na razie zawiesiłem działalność, ale mam nowy pomysł. Inwestuję za granicą.

Nie potrafiłem odpowiedzieć. Czułem, jak coś mi ściska gardło. Wieczorem zadzwoniłem do Marii.

Tato, nie panikuj. To nie koniec świata. Młody się ogarnie. Zresztą Jarek mówi, że to tylko kwestia czasu.

– A kto ten czas spłaci?

– Ojciec, nie dramatyzuj. Gdybyś trochę bardziej wierzył w młodych, nie byłoby problemu. A tak tylko stresujesz wszystkich.

Rozłączyła się. Siedziałem jeszcze długo w kuchni. W głowie miałem słowa z listu i twarz Pawła, jak się cieszył po podpisaniu umowy. Chciałem wierzyć, że się uda. Ale coś mi już podpowiadało, że to ja będę płacił za tę wiarę.

Na progu stanął komornik

Niewiele później przyszedł kolejny list, tym razem z pieczęcią, której nie znałem. Zanim zdążyłem go otworzyć, zadzwonił dzwonek do drzwi. Na progu stał mężczyzna w czarnym płaszczu, z teczką w ręce.

– Pan Zbigniew? Komornik sądowy. Przyszedłem w sprawie egzekucji należności.

Zaprosić go nie chciałem, ale i tak wszedł. Wszystko miał już w systemie. Przedstawił mi decyzję – od następnego miesiąca połowa mojej emerytury zostaje zajęta. Chłodny ton, szybkie słowa. Nie patrzył w oczy, tylko w ekran.

– Może pan się odwołać, ale szanse są nikłe – rzucił, zbierając dokumenty.

Gdy wyszedł, usiadłem na krześle, które nagle stało się jakieś twardsze niż zwykle. Patrzyłem na drzwi, jakby za nimi miało się wszystko odwrócić. Zadzwoniłem do Marii. Odpowiadała niechętnie.

– Tato, to nie twoja wina. Paweł wszystko odda, tylko niech wróci z tej roboty.

– Kiedy wróci?

– Nie wiem. Nie mam z nim teraz kontaktu. Ale błagam, nie rób z tego tragedii.

– Już zrobiłem. Komornik był u mnie.

– No to nie jest wcale aż tak źle. W końcu połowę emerytury ci zostawiają, tak?

Nie odpowiedziałem. Nie potrafiłem. Jarek odezwał się wieczorem. Próbował mnie pocieszyć, jak zawsze spokojnie.

– Zbyszku, Paweł ma dobre serce. Trochę się pogubił, ale da radę. Taki czas. Musimy mu zaufać.

Milczałem. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że ta rozmowa niczego nie zmienia. Że zostałem sam z tym ciężarem. Nie powiedziałem im, że nie stać mnie już na wszystko. Że zacząłem liczyć każdy grosz. Że odwołałem wizytę u lekarza, bo nie miałem na leki. Wieczorem zwinąłem gazetę i odłożyłem ją do szafki. Już nie czytałem. Już nie miałem ochoty.

Nie miałem już siły

Listopad przyszedł zimny i wilgotny. W mieszkaniu zrobiło się ciemniej, mimo że zapalałem światło wcześniej niż zwykle. Dni zlewały się w jedno. Wychodziłem rzadko, tylko po podstawowe zakupy. W sklepie już mnie nie pytali, czemu biorę mniejszy chleb. Kiwali tylko głową, jakby rozumieli. W aptece pani spojrzała na receptę, potem na mnie.

– Wszystko?

Zawahałem się.

– Tylko te dwa opakowania. Resztę... wykupię później.

Uśmiechnęła się, choć wiedziała, że to nieprawda. Włożyłem leki do kieszeni i wyszedłem w deszcz. Wiedziałem, że nie starczy na wszystko. Albo opłacę czynsz, albo dokończę kurację. Wybrałem czynsz. W domu zdjęcia na półkach patrzyły na mnie bez słów. Młoda Maria, Paweł z czasów podstawówki, ja z żoną na wczasach w Ustce. Każde z nich uśmiechnięte, nieświadome, że przyjdzie taki czas, kiedy będzie trzeba wybierać między tabletką na serce a jedzeniem.

Nie dzwoniłem już do nikogo. Nie prosiłem. Nawet, gdy Paweł odezwał się raz z zagranicy, nie podniosłem słuchawki. Może nie chciałem słuchać kolejnych zapewnień. Może po prostu nie miałem już siły. Wieczorami siedziałem przy oknie, owinięty w koc. Patrzyłem na puste podwórko. Kiedyś lubiłem obserwować dzieci z bloku. Teraz było pusto. Tylko światła z okien i cichy stuk deszczu. Zacząłem coraz rzadziej wychodzić z domu. Nie dlatego, że nie mogłem. Po prostu nie widziałem powodu. Nie miałem już siły udawać, że wszystko jest dobrze.

Naprawdę wierzyłem, że pomagam

W grudniu nie odebrałem już żadnego telefonu. Dzwonili rzadziej, aż w końcu przestali. Maria wysłała raz wiadomość, że Paweł znów zmienił numer i że na pewno się odezwie, jak wróci. Nie odpisałem. Nie miałem jej nic do powiedzenia. Świat za oknem był coraz bardziej szary. O piątej robiło się ciemno, a ja i tak nie zapalałem światła od razu. Siedziałem w fotelu pod kocem, słuchając stukania deszczu o parapet. W pokoju było cicho, tylko czasem lodówka buczała gdzieś w tle.

Zaczęło mnie zastanawiać, gdzie popełniłem błąd. Czy to była moja naiwność? Czy może to, że zbyt długo wierzyłem, że rodzina wszystko przetrwa? Że miłość do wnuka to coś, co powinno wystarczyć, żeby nie zostać samemu, gdy przychodzi najgorsze? Nie potrafiłem już nikogo obwiniać. Nawet Pawła. Byłem zły, to prawda. Czułem zawód i wstyd. Ale nie umiałem w nim trwać zbyt długo. Gdy wyobrażałem sobie, że wraca i puka do drzwi, serce robiło mi się cieplejsze, choć wiedziałem, że to tylko wyobrażenie. Nadal miałem nadzieję. Nie na spłatę długu. Na coś znacznie prostszego – że zapuka. Usiądzie przy stole. Powie cokolwiek.

Wiedziałem, że mogłem być głupi. Ale nie żałowałem. Nie dla niego – dla siebie. Bo w tamtej chwili, kiedy podpisywałem dokumenty, naprawdę wierzyłem, że pomagam. Chciałem, żeby ktoś w końcu uwierzył w Pawła, skoro nikt wcześniej nie wierzył. Czasem wieczorem zamykałem oczy i wyobrażałem sobie, że drzwi się otwierają. Słychać kroki. Młody, zmęczony, ale wrócił. Patrzy na mnie. I nie mówi nic. Tylko siada naprzeciwko. A ja nie pytam. Nie mam siły. Wystarczy, że jest.

Zbigniew, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama