„Komunia wnuczki była jak gala Oscarów ze złotym konfetti. Naiwnie wierzyłam, że jeszcze nadal chodzi o Boga”
„Amelka szła przez środek kościoła jak mała księżniczka. Sukienka... Nie, to nie była sukienka, to była suknia – z tiulem, perełkami, kryształkami. Musiała kosztować fortunę. Za nią Dorota – wyprostowana, z dumą w oczach, ubrana w beżową garsonkę od projektanta. Uśmiechała się, ale nie do mnie. Do ludzi, do aparatów”.

- Redakcja
Mieszkam w małym miasteczku, w domku, który wspólnie z mężem budowaliśmy przez całe nasze życie. On odszedł siedem lat temu, po cichu, w swoim fotelu, z różańcem w dłoni. Od tego czasu jestem sama, choć tak naprawdę nie samotna – bo mam modlitwę, mam ogród i mam sąsiadkę Janinę, z którą czasem wypijemy po kubku kawy i pogadamy o świecie, którego już nie rozumiemy.
Największą radością w moim życiu jest moja wnuczka – Amelka. Dziewięcioletnia dziewczynka, która przyszła na świat, gdy już dawno nie liczyłam na jakiekolwiek cuda. Pamiętam, jak pierwszy raz ją przytuliłam – jeszcze w szpitalu, maleńka, zawinięta jak rogalik. Pachniała mlekiem i czymś, czego nie umiem nazwać. Może nadzieją.
Nie rozumiałam tego
Odkąd dowiedziałam się, że w tym roku przystąpi do Pierwszej Komunii Świętej, nosiłam w sercu radość, jakby to mnie samą miało spotkać. Bo pamiętałam swoją – skromną, białą, w wianuszku z żywych stokrotek i z bijącym sercem, gdy po raz pierwszy miałam przyjąć Ciało Chrystusa. To był dla mnie dzień święty, najświętszy. Dlatego z miłością wyhaftowałam Amelce serwetkę na modlitewnik. Małe różowe róże na lnianym tle, każda zrobiona z myślą o niej.
Ale... coś we mnie pękło, kiedy zaczęłam słyszeć rozmowy Doroty, mojej córki.
– Haft? Mamo, serio? W tym roku wszystko musi być glamour. Ja zamówiłam Amelce serwetkę z brokatem i imieniem. Personalizowaną. Stylowo.
Zamilkłam. Tylko skórę przeszył mi chłód, jakby ktoś zdmuchnął z niej ciepło. Glamour. Brokat. Personalizacja. Czy o to chodziło Jezusowi? Czy Komunia Święta to teraz pokaz sukienek, sesji zdjęciowych i drogich prezentów?
To miała być pokazówka
– Muszą być złote balony. To teraz hit. Złoto i biel. Minimalizm z przepychem – mówiła Dorota, zawiązując kolejną wstążkę przy dekoracji. Stałam w rogu sali wynajętej na przyjęcie, próbując nie stanąć nikomu na drodze.
W kącie kręcił się chłopak od cateringu, mierzył coś linijką. Obok niego młoda dziewczyna z makijażem jak na wesele poprawiała wizytówki z nazwiskami gości. Nad całością czuwała moja córka – moja, ale jakby z innego świata. Z telefonem w dłoni, zarządzająca wszystkimi. Jak reżyserka filmu, którego scenariusza nie rozumiem.
– DJ już potwierdził. Przyjedzie dwie godziny przed, żeby rozstawić sprzęt. Fotograf też ogarnięty – Dorota klepała w ekran telefonu. – A, no i tort! Osiem warstw, polewa, jadalne złoto. Musi być spektakularnie.
Patrzyłam na nią, nie poznając. Moja córka, ta sama, która kiedyś siedziała ze mną w ławce i śpiewała „Pan jest Pasterzem moim”. Gdzie to się wszystko podziało?
– Dorotko... – zaczęłam cicho. – A może byście wieczorem z Amelką odmówiły modlitwę? Chociaż „Ojcze nasz”, żeby się wyciszyła...
Spojrzała na mnie, jakbym zaproponowała, żeby dziecko nosiło sandały do sukienki.
– Mamo, błagam cię. To nie twoje kółko różańcowe. Nie rób scen, ok?
Zamilkłam. W środku coś mnie bolało. Nie potrafiłam nazwać tego uczucia – upokorzenie? Smutek? Obcość?
Tylko jedno wiedziałam: ja tu nie pasuję.
Było na poziomie
Kościół był przepełniony. Ludzie stali nawet w przedsionku, a z przodu kłębił się tłum z aparatami. Fotografowie biegali jak opętani, przeskakiwali z kąta w kąt, polując na idealne ujęcie. Jeden z nich kucnął przy samej ławce, niemal zahaczając mnie obiektywem o torebkę.
Amelka szła przez środek kościoła jak mała księżniczka. Sukienka... Nie, to nie była sukienka, to była suknia – z tiulem, perełkami, kryształkami. Musiała kosztować fortunę. A na głowie wianek większy niż ten, który nosiłam w dniu mojego ślubu. Za nią Dorota – wyprostowana, z dumą w oczach, ubrana w beżową garsonkę od projektanta. Uśmiechała się, ale nie do mnie. Do ludzi, do aparatów.
Usiadłam w ławce i spojrzałam w stronę ołtarza. Przed tabernakulum ktoś ustawił świecący napis „IHS” z ledów. Jakby nawet Jezus potrzebował dziś dekoracji.
– Pamiętasz naszą Komunię? – szepnęła Janina, która usiadła obok mnie. – Biały wianek z żywych kwiatów i tyle. A teraz... trzeba by chyba kredyt wziąć, żeby dziecko do ołtarza posłać.
Przytaknęłam, nie mogąc wydobyć z siebie słowa.
Po mszy, kiedy złoty konfetti opadł z sufitu i wszyscy ruszyli do samochodów, zapytałam wnuczkę:
– Amelko, a co czułaś, kiedy przyjęłaś Pana Jezusa?
Spojrzała na mnie, przechyliła główkę.
– Eee... że wianek mi się przekrzywił.
I wtedy wiedziałam, że coś się skończyło. I że nie wiem, czy jeszcze się zacznie.
Pokłóciłam się z córką
Było już po wszystkim. Goście wychodzili z pełnymi brzuchami, a tort – osiem warstw szczęścia – leżał w lodówce, ledwie napoczęty. DJ pakował sprzęt, dzieciaki rozbiegały się po sali, a Amelka – wciąż w sukni – oglądała na telefonie TikToka z relacją ze swojej Komunii.
Stałam przy zlewie w kuchni Doroty, płucząc szklanki, gdy usłyszałam, jak śmieje się z Tomaszem:
– No powiedz, było perfekcyjnie, co?
Tomasz przytaknął, jak zwykle cicho, bez przekonania. A ja – nie wiem, co we mnie wstąpiło – rzuciłam gąbkę do zlewu i wyszłam do salonu.
– A gdzie w tym wszystkim był Jezus, Dorotko?
Zamilkli. Amelka spojrzała na mnie znad telefonu, Tomasz nagle zainteresował się pustym kieliszkiem, a moja córka zmarszczyła brwi.
– Mamo, błagam. Czasy się zmieniły. Chciałam, żeby miała piękne wspomnienia.
– Wspomnienia z czego? – zapytałam, czując, jak coś mi się łamie w środku. – Z cateringu i prezentów? A serce? Modlitwa? Gdzie w tym wszystkim było serce?
– Nie dramatyzuj – Dorota wzruszyła ramionami. – To był piękny dzień. Wszystko było na poziomie. Goście zadowoleni.
– Na poziomie?! – głos mi się załamał. – Czyli jak? Że była fontanna z czekolady, że DJ puścił "Barbie girl", że dziecko nie potrafi powiedzieć, co to znaczy przyjąć Komunię?
Zamilkłam. Dorota stała nieruchomo, z zaciśniętymi ustami. W końcu wypaliła:
– Ty zawsze musisz wszystko zepsuć.
A ja nie odpowiedziałam. Bo bałam się, że jak otworzę usta, to już nie przestanę płakać. Wyszłam, zanim łzy spłynęły po policzkach. Za mną zamknęły się cicho drzwi.
Czułam żal
Szłam przed siebie, nie wiedząc nawet, dokąd. Było już ciemno, ulice ciche, jakby całe miasteczko spało po tej komuniijnej gorączce. Mijałam znajome domy, osiedlowe ławki, trzepak, przy którym bawiła się kiedyś mała Dorotka. Wszystko to wydawało się teraz takie odległe, jakby nie moje. Kiedy doszłam do kościoła, drzwi były otwarte. Weszłam. W środku panowała cisza – ta prawdziwa, święta. Taka, jakiej nie było dzisiaj ani przez chwilę.
Usiadłam w ławce, potem uklękłam. Zaczęłam szeptać modlitwę, ale słowa nie chciały przejść przez gardło. W końcu po prostu westchnęłam:
– Boże… Ty widzisz. Widzisz mnie. Widzisz ją. Powiedz… to naprawdę tak teraz wygląda wiara? Że najważniejsze są balony i tort? Że dziecko myśli tylko o zegarku na rękę i dronie?
Płakałam. Cicho, bezgłośnie. Jak wtedy, gdy zmarł mój mąż. Jak wtedy, gdy Dorota w wieku szesnastu lat pierwszy raz trzepnęła drzwiami i krzyknęła, że mnie nienawidzi. Nie wiem, ile czasu spędziłam w tej ławce. W końcu wstałam. Czułam się pusta, a zarazem… dziwnie lżej. Może modlitwa to nie słowa, tylko obecność. Może Bóg też czasem milczy, bo nie wie, co powiedzieć, kiedy Jego dzieci się od Niego oddalają. Wróciłam do domu zmęczona. W przedpokoju zapaliłam lampkę i zobaczyłam migające światełko telefonu.
SMS od Amelki.
"Babciu, dziękuję za modlitewnik. Jest śliczny."
Zacisnęłam usta, by nie wybuchnąć płaczem. Może jednak… nie wszystko stracone.
Porozmawiałam z wnuczką
Amelka przyszła do mnie trzy dni po Komunii. Sama. Dorota tylko wysłała SMS-a: „Zabierz ją na parę godzin. Muszę ogarnąć zdjęcia i podziękowania dla gości.”
Dziewczynka weszła do mieszkania w dresie z cekinami, z telefonem w ręku. Ale kiedy zobaczyła mnie w fartuchu, z mąką na rękach, uśmiechnęła się jak wtedy, gdy miała cztery latka i razem piekłyśmy ciasteczka-serduszka.
– Zrobimy pierogi? – zapytała, odkładając telefon.
– Zrobimy – odpowiedziałam, nie pytając więcej. I zaczęłyśmy lepić.
Długo milczałyśmy. Ja podsypywałam mąką, ona naciskała foremką na ciasto. W końcu nie wytrzymałam.
– Amelko... mogę cię o coś zapytać?
– Tylko nie o wianek – prychnęła. – Wiem, głupio powiedziałam wtedy w kościele.
– Nie, kochanie. Nie głupio. Po prostu... chciałam wiedzieć, czy ty wiesz, co to w ogóle znaczy, Komunia Święta?
Zastygła z łyżką w dłoni. Spojrzała na mnie niepewnie.
– To... że Jezus przychodzi do serca?
– A przyszło Ci do głowy, żeby z Nim pogadać? W sercu, nie na Insta?
Zmarszczyła brwi.
– No nie wiem... jak się rozmawia z kimś, kogo się nie widzi?
Zamilkłam na chwilę. Usiadłam obok niej i otarłam dłonie o fartuch.
– A jak rozmawiasz ze mną, gdy cię boli brzuszek i dzwonisz, chociaż mnie nie ma przy tobie? Przecież też mnie nie widzisz, a wiesz, że jestem, prawda?
Skinęła głową. Jej oczy były nagle bardzo poważne.
– Czyli... mogę do Niego mówić, jak do Ciebie?
– Tak, skarbie.
Amelka milczała przez chwilę. Potem znów sięgnęła po ciasto. Ale lepiła już inaczej. Spokojniej. W skupieniu. A ja patrzyłam na nią i po raz pierwszy od wielu dni miałam wrażenie, że jeszcze nie wszystko przepadło.
Helena, 70 lat
Czytaj także:
- „Mąż nagadał mi takich rzeczy, że musiałam iść do spowiedzi. Za takie grzeszne myśli ksiądz nie da mi rozgrzeszenia”
- „Chrzestna mojej córki zgotowała mi piekło. Na komunii wyjawiła sekret, który od dawna skrywałam przed mężem”
- „Teściowie może i mają kasę, ale brakuje im klasy. Wolę wyprawić skromną komunię bez dziwactw, niż być na ich łasce”