Reklama

Znałam ten dom od podszewki

Nasza rodzina od kilku pokoleń mieszka w niewielkiej willi położonej w cichej uliczce pełnej domów jednorodzinnych tuż za centrum miasta. Kiedy ja się urodziłam, w domu żyli dziadkowie, moi rodzice oraz stryj Maciek ze swoją żoną i czteroletnim synem. W pewnym momencie zrobiło się tłoczno, zwłaszcza kiedy u nas urodziły się bliźniaki, a u stryjostwa córeczka. Było ciasno, krzykliwie, ale wesoło.

Reklama

Dom zbudował na początku dwudziestego wieku prapradziadek taty, Konrad. Był przedsiębiorcą, miał sieć sklepów tytoniowych. Jego portret wisiał na ścianie nad podestem schodów, które szły łukiem wyżej, na piętro z sypialniami. A schody znajdowały się naprzeciwko wejścia do domu. Często, kiedy przychodziłam z dworu, miałam wrażenie, że praszczur spogląda na mnie surowo z wysokości półpiętra, a w jego oczach widzę pytanie: „Czy zachowywałaś się dobrze?”.

Rodzinna legenda głosi, że dziadek Konrad, jak go w skrócie nazywaliśmy, był tyranem. Swoją rodzinę trzymał żelazną dłonią, obcym nie ufał, a oczkiem w jego głowie była właśnie ta willa. To zrozumiałe – pochodził z miejskiej biedoty, która gnieździła się w przepełnionych czynszówkach nad rzeką. Posiadanie domu z ogrodem w centrum miasta było dla niego oznaką, że już nie jest jednym z ludzkich szczurów. Podobno sam go zaprojektował w najdrobniejszych szczegółach, sam dobierał wystrój. I ściągnął ze stolicy najmodniejszego wówczas artystę, by namalował jego portret. Był tu władcą absolutnym. Służbie płacił dobrze, ale też wymagał dużo. U niego nie było drugiej szansy.

Władza dziadka nie skończyła się z jego śmiercią

Ktoś by pomyślał, że człowiek, który o własnych siłach (choć podobno nie zawsze czystymi metodami) wydostał się ze społecznego bagna, będzie pełen zrozumienia dla innych ludzi. Nic bardziej mylnego. Dziadek Konrad twierdził, że skoro jemu się udało, to potrafi zrobić to każdy. Chyba że jest leniem i niezgułą. A z takimi to on nie chce mieć nic do czynienia. I nie pozwoli, by jego trzy córki miały takich gamoni za mężów. Nie dopuści, by jego dwaj synowie obracali się w towarzystwie ludzi, którzy tylko korzystają z zaradności i talentów swoich rodziców.

Innymi słowy, wtrącał się w życie potomstwa, a że miał najsilniejszy argument na świecie – pieniądze – owo potomstwo posłusznie wykonywało jego wolę, choć pokątnie zgrzytało zębami. Kiedy dziadek Konrad umarł w wieku siedemdziesięciu dwóch lat, rodzina odetchnęła. Wreszcie można było zacząć żyć po swojemu. Jednak władza dziadka nie skończyła się wraz z jego śmiercią. Znalazł sposób, by okazywać swoje niezadowolenie.

Zobacz także

Moja babcia opowiadała mi mnóstwo historii o połamanych nogach absztyfikantów, którzy nie spodobali się dziadkowi, rozbitych nosach fałszywych przyjaciół (i jednej kochanki). A także o skręconym karku pewnego ubeka, który w latach stalinowskiego terroru zamieszkał w najlepszej sypialni na piętrze, która kiedyś należała do dziadka Konrada. A wszystkie te wypadki miały miejsce na schodach wiodących na półpiętro – tych omiatanych z portretu srogim spojrzeniem dziadka.

To było tak, jakby jego duch podstawiał nogę tym, którzy mu się nie podobali. Czy zawsze miał rację? Nie wiem, trudno powiedzieć, bo moja przesądna rodzina słuchała „podpowiedzi” praszczura, jakby to była wyrocznia. Któraś z ciotek dawno temu stwierdziła, że jak nie będziemy słuchać, to w końcu stracimy dom i pieniądze. Skąd to wiedziała, nie wiadomo, ale fama poszła.

Krążyły o nim legendy

Kiedy byłam dzieckiem, absolutnie wierzyłam w dziadkowego ducha. Z wypiekami na twarzy słuchałam o nim historii opowiadanych przez babcię Jankę. Znała jego życie, bo dziadek pozostawił po sobie trzy grube bruliony wspomnień spisanych ręką jego żony. Najbardziej lubiłam historię z czasów, kiedy był jeszcze członkiem gangu Zarzecza – było to tuż przed pierwszą wojną światową – o tym, jak spotkał swoją późniejszą żonę, córkę aptekarza, i jak sprawił, by go pokochała i rzuciła swojego narzeczonego, weterynarza.

Ale najpierw musiał jej udowodnić, że chce być uczciwym człowiekiem. Poszedł więc na wojnę i uratował kilku żołnierzy, za co dostał medal. Zawsze płakałam na koniec historii, kiedy prababcia Łucja przed ołtarzem z uśmiechem przysięgała mu miłość, wierność i posłuszeństwo. I dopisała, że nigdy tego wyboru nie żałowała.

Był moim idolem i wierzyłam, że może wszystko. Bywało, że godzinami stałam wpatrzona w surowe oblicze na portrecie, rozmawiając z nim w duchu. Prosiłam o rower, o to, by wredna Aśka ze starszaków przestała ciągnąć mnie za włosy, i żeby Jacek z 7 B zwrócił na mnie uwagę. Błagałam go też o wstawiennictwo u Boga, gdy mój młodszy brat, jeden z bliźniaków, walczył o życie w szpitalu. Jednak i tym razem efektu moich próśb nie było. Był to dla mnie dowód ostateczny, że to wszystko to tylko rodzinne legendy. Dziadek Konrad wielkim człowiekiem był, ale umarł, i kropka.

– Ale mimo wszystko uważaj na schodach, kiedy będziesz schodził z góry, bo z jakiegoś powodu wszyscy oprócz stałych mieszkańców domu potykają się na nich – uprzedziłam Waldka, mojego narzeczonego, gdy jechaliśmy do willi na zapoznawczy obiad, a ja opowiadałam mu o rodzinie. – Mógłbyś oczywiście dzisiaj nie wchodzić na piętro, ale założę się, że tata będzie chciał przetestować zdanie przodka na twój temat i zechce pokazać ci sypialnie. To samo zrobił z dziewczyną Jacka, mojego brata.

– I potknęła się? – w głosie Waldka usłyszałam fascynację.

– A jakże. Prawie wszyscy poza mieszkańcami willi się potykają. Nie mam ochoty wysłuchiwać, że może powinnam poszukać kogoś innego. Zwłaszcza że Jacek ożenił się z Marzeną mimo ostrzeżeń, i właśnie zaczyna przebąkiwać o rozwodzie. Faktycznie, źle trafił.
Waldek spojrzał na mnie z błyskiem w oku.

– To dlaczego nie chcesz mnie przetestować? Może jestem ukrytym draniem?

Zaśmiałam się. On draniem? Człowiek, do którego tuliły się wszystkie dzieci i zwierzęta?

– Może i jesteś, ale jesteś mój.

Rozwiązał tajemnicę mojego domu

Kochałam go jak wariatka i nie interesowało mnie zdanie ani rodziców, ani tym bardziej kogoś, kto już nie żył. Jechałam przedstawić narzeczonego rodzinie i uzyskać błogosławieństwo. Choć wiadomo było, że cokolwiek rodzina powie, i tak zrobię po swojemu.

Waldemar podczas obiadu tak zauroczył wszystkich, że nawet tata zawahał się, zanim zaprosił go do obejrzenia domu, z piętrem włącznie. Ale tradycji musiało stać się zadość. Mój narzeczony spojrzał na mnie, mrugnął okiem, a potem bardzo powoli, patrząc na stopnie, zaczął wchodzić na górę. Schodów na półpiętro było dwanaście. Przy ósmym zatrzymał się, klęknął i przyjrzał się bliżej. Z kieszeni spodni wyciągnął linijkę i zaczął mierzyć wysokość trepów.

Tata popatrzył na mamę z uniesionymi brwiami, mama na mnie.

– Co robisz? – spytałam.

– Rozwiązuję zagadkę ducha – odparł mój narzeczony.

Okazało się, że ósmy stopień był o półtora centymetra niższy od pozostałych stopni. Domownicy od małego byli przyzwyczajeni do tego schodka, nie zwracali na niego uwagi. Nasza podświadomość wiedziała, że w tym miejscu noga lekko opadnie, dlatego się nie potykaliśmy. Natomiast obcy nieoczekiwanie gubili na uchyłce krok, tracili równowagę i spadali. A zatem nie była to sprawka złośliwego ducha, ale niedoróbka przedwojennego fachowca. Każdy stolarz praktycznie mógł poradzić sobie z problemem w jeden dzień.

Szczerze powiem, że miałam mieszane uczucia, gdy mój narzeczony rozwiązał zagadkę. Z jednej strony byłam z niego dumna, a z drugiej… zniknął tajemniczy nimb otaczający dom. Poczułam, że jednak nikt się mną tutaj nie opiekuje, choć wcześniej nawet nie wiedziałam, że moja podświadomość tak to odbiera. Prawda o schodach odarła i dom, i cały świat z tajemnicy, z aury, która czyniła cuda możliwymi. Bo niby w ducha nie wierzyłam, ale… chyba gdzieś na podstawowym poziomie jednak… wierzyłam. A teraz mi to zabrano. I miałam wrażenie, że pozostali mieszkańcy willi też tak to odczuwali i mieli podświadomy żal do Waldemara.

Dwa miesiące później o świcie obudził mnie telefon. Dzwoniła mama. Miała głos pełen radości.

– Włamali się do nas i próbowali okraść! Akurat byliśmy wszyscy na działce u Julka! Dom był pusty! Weszło takich dwóch złodziei i chcieli wyczyścić dom!

Jej radosny głos w połączeniu ze słowami nieco mnie zdziwił.

– A dlaczego to taki powód do radości? – spytałam.

– Bo wypieprzyli się na schodach i połamali nogi! Obaj! I nie zdążyli uciec, zanim przyjechała ochrona. To znaczy, że dziadek jednak nas pilnuje!

Reklama

I wtedy ja też poczułam, że świat wraca do normy i uśmiech rozlał mi się po twarzy.

Reklama
Reklama
Reklama