„Kościół to nie miejsce na miłość, ale ja tu tylko sprzątam. Miałam ochotę zgrzeszyć przy myciu ławek na Wielkanoc”
„W kościele jestem pięć razy w tygodniu. Nie na mszy. Ja tu sprzątam. Odkurzam dywany, ścieram kurz z krzyży, myję ławki, w których ludzie śpiewają, płaczą, albo patrzą w podłogę, jakby szukali odpowiedzi na swoje modlitwy. Zlecenie wpadło mi przed laty przez sąsiadkę. Nie miałam serca odmówić, a parę groszy zawsze się przyda. Wracałam co roku”.

- Redakcja
Nigdy nie myślałam, że to właśnie cisza stanie się moim chlebem powszednim. Nie taka cisza, jaką znajdujesz w lesie, gdy liście szeleszczą pod butami, albo jak ta, która zapada w mieszkaniu po zamknięciu drzwi gości. Nie. Ta cisza, którą znałam, była ciężka, wilgotna, oblepiająca. Cisza kościoła.
W kościele jestem pięć razy w tygodniu. Nie na mszy. Ja tu sprzątam. Odkurzam dywany, ścieram kurz z krzyży, myję ławki, w których ludzie śpiewają, płaczą, albo patrzą w podłogę, jakby szukali tam odpowiedzi na swoje modlitwy.
Zlecenie wpadło mi przed laty przez sąsiadkę – „Iwonka, parafia szuka kogoś do pomocy przy porządkach, taka fucha przed Wielkanocą, będziesz miała zajęcie”. Nie miałam serca odmówić. I nie miałam nic lepszego do roboty, a parę groszy zawsze się przyda. Od tamtej pory wracałam co roku.
Ten rok był inny.
– Masz nowego do pomocy – rzucił kościelny, zerkając na mnie znad wiadra z wodą.
– Nowego? – zdziwiłam się.
– Tak zarządził proboszcz. Powiedział, że za dużo roboty na jedną osobę. Że jak się ma błyszczeć na Wielkanoc, to trzeba cztery ręce, nie dwie.
– I co to za jeden?
– Piotr. Taki cichy. Za dużo nie gada. Ale robotny. Tylko… – zawahał się i spojrzał na mnie znacząco. – Tylko nie spoufalaj się, Iwonka. To nie jest miejsce na pogaduchy.
Nie odpowiedziałam. Ale już czułam, że ten „Piotr” nie jest jak reszta. I że ta Wielkanoc zapadnie mi w pamięć nie tylko przez zapach świec i kadzidła.
Czułam się mniej osamotniona
Piotra zobaczyłam, kiedy pochylał się nad ławkami w lewej nawie. W ręku ściskał szmatę, jakby miała zaraz uciec, i z uporem szorował drewniane oparcie. W ciszy odbijał się tylko odgłos mokrej tkaniny przesuwanej po lakierze.
Podeszłam powoli, stukając obcasami po posadzce.
– Nie trzeba tak z zacięciem. One i tak mają już swoje lata – rzuciłam półżartem, wskazując na ławki.
Piotr podniósł wzrok. Miał jasne oczy, spokojne. Spojrzał na mnie uważnie, bez cienia uśmiechu.
– Wolę, jak błyszczą – powiedział cicho i wrócił do pracy.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Ja z mopem, on ze ścierką. Tylko echo naszych ruchów odbijało się od sklepienia.
– Iwona – przedstawiłam się w końcu.
– Piotr – odpowiedział, nie podając ręki, ale kiwnął głową.
Nie był z tych rozmownych. Ale nie było w nim też niechęci. Raczej skupienie. Jakby mycie ławek było czymś więcej niż tylko pracą.
W następnych minutach podpatrywałam go kątem oka. Miał w sobie coś surowego, jakby życie go solidnie przeczołgało, ale nie złamało. Był dokładny, metodyczny. Zostawiał za sobą ławki czyste jak lustra.
– Robiłeś to już wcześniej? – zagadnęłam.
– Sprzątałem. Różne miejsca. Ale tu pierwszy raz – odpowiedział bez owijania.
Nie wiem dlaczego, ale poczułam ulgę, że nie jestem jedyną osobą, dla której to miejsce to nie świątynia, tylko miejsce pracy. I po raz pierwszy od dawna, myjąc ławki, nie czułam się sama.
Pojawiły się plotki
Coraz lepiej dogadywaliśmy się z Piotrem, choć nie były to jakieś długie dyskusje. Nie umknęło to jednak uwadze stałych bywalczyń kościoła.
– Jadźka, ty widziałaś, jak oni na siebie patrzą? – szepnęła starsza parafianka, ta od wiecznych różańców.
– A jak mam nie widzieć, przecież mam oczy – odpowiedziała druga, unosząc brwi. – Ona niby taka spokojna, a tamten... no, widać, że nie bez winy.
Stałam za kotarą, z wiadrem pełnym brudnej wody, i słuchałam, jakby mówiły o kimś zupełnie obcym. Ale wiedziałam, że to o mnie.
Tego dnia Piotr milczał bardziej niż zwykle. Odpowiadał monosylabami. Nawet nie spojrzał, kiedy podałam mu nową szmatkę.
– Coś się stało? – zapytałam, gdy skończyliśmy trzeci rząd ławek.
– Nic – odparł, nie odrywając wzroku od deski.
– Wiem, ludzie gadają – wyrwało mi się. – Ale nie musisz się tym przejmować. Ja się nie przejmuję.
Piotr w końcu spojrzał. Długo i bez uśmiechu.
– Nie wszyscy mają luksus, żeby się nie przejmować.
Westchnęłam. Wiedziałam, że ma rację. Plotki w parafii były jak pleśń – raz się pojawią, to zostają. A jeśli ktoś jak Piotr miał już swoje za uszami, to słowa bolały bardziej.
Tego dnia pierwszy raz wracałam do domu z uczuciem, że coś się właśnie popsuło. Że cisza między nami stała się cięższa niż zwykle.
Szczera rozmowa
Zostaliśmy po godzinach. Nikt nam nie kazał – po prostu nie chciało nam się wychodzić. Kościół był już prawie gotowy na Wielkanoc: białe obrusy, pachnąca woda święcona, świece w rzędach jak żołnierze na warcie.
Zmywaliśmy ostatnie ślady pasty z posadzki. W milczeniu, ale nie takim jak wcześniej. Tym razem cisza nie bolała.
– Byłem kiedyś ministrantem – rzucił Piotr znienacka, gdy wyżymaliśmy ścierki nad wiadrem.
Spojrzałam na niego, zaskoczona.
– Serio?
– Serio. Dzwonki, komże, procesje. A potem ojciec wyjechał, matka się rozpiła. I jakoś przestałem chodzić.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie spodziewałam się tego. Piotr, który wydawał się twardy jak kamień, nagle się przede mną otworzył.
– Ja... nie wierzę. Nie modlę się – przyznałam cicho. – Ale lubię ten porządek tutaj. Ciszę. Wszystko ma tu swoje miejsce, swój czas.
Piotr się uśmiechnął. Pierwszy raz.
– Tak, też to lubię.
Zaczęliśmy się śmiać. Z niczego. Ze zmęczenia. Z tej jednej chwili, w której nie musieliśmy być nikim więcej niż dwojgiem ludzi, którzy po prostu zostali na koniec dnia.
Podałam mu ręcznik. Ujął go powoli, ale nie puściłam od razu. Nasze palce zetknęły się. I ten dotyk... nie był przypadkowy.
Patrzyliśmy na siebie chwilę dłużej, niż wypadało.
Nawet proboszcz się wtrącał
Następnego dnia Piotr się nie pojawił. Ani tego, ani kolejnego. Próbowałam sobie wmówić, że może zachorował, że może coś w rodzinie... ale przecież on nie miał nikogo. Mówił mi.
W czwartek, kiedy szorowałam schody do zakrystii, proboszcz sam mnie zawołał. Zazwyczaj nie rozmawialiśmy. Dawał mi kopertę z zapłatą i znikał w swoim świecie.
– Iwona – powiedział spokojnie, aż za spokojnie. – Ludzie gadają. Że za bardzo się pani zbliża do tego Piotra. To nie jest miejsce na romanse. Kościół to dom Boży, a nie telenowela.
Zamurowało mnie. Serce mi waliło jak dzwon w wieży. Nie odpowiedziałam. Co miałam powiedzieć? Że nic się nie dzieje? Że tylko rozmawiamy? Że może pierwszy raz od lat ktoś patrzy na mnie jak na człowieka, jak na kobietę?
Wieczorem zadzwoniłam do Piotra. Bez odbioru. Nagrałam się.
– Piotr... wiem, że słyszałeś. Że ludzie gadają. Ale ja... nie chcę tego tak zostawić. Wiem, że nie mamy nic. Ale może moglibyśmy mieć coś. Cokolwiek.
Głos mi się załamał. Rozłączyłam się, zanim zaczęłam płakać. Ale i tak w końcu się rozpłakałam. Po raz pierwszy od lat łzy nie były z bólu ani samotności, tylko z bezsilności.
W końcu przyszedł
Był Wielki Piątek, późne popołudnie. Ławki już lśniły. Obrusy leżały równo, jakby naciągnięte linijką. Pachniało świeżym woskiem. Myślałam, że to koniec. Że nie przyjdzie.
A jednak – wszedł. Po prostu wszedł przez boczne drzwi, jakby nic się nie stało. Bez słowa, bez wyjaśnień. Spojrzał tylko krótko w moją stronę i wziął mop.
Pracowaliśmy obok siebie, w ciszy. Ale to nie była ta ciężka, pełna żalu cisza. Raczej taka... ciepła. Obecność, która nie musi być głośna, by być prawdziwa.
W końcu przerwał.
– Myślałem, że to bez sensu. Że nie warto.
Odłożyłam ścierkę.
– A teraz?
Spojrzał na mnie, tymi swoimi jasnymi, trochę smutnymi oczami.
– Mam tylko mop, starą kurtkę i auto, które ledwo jeździ. Ale jakbyś chciała... możemy spróbować. Jakoś. Normalnie.
Zaparło mi dech. Chciałam mu odpowiedzieć szybko, natychmiast, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. W końcu tylko się uśmiechnęłam.
– Nie do końca wiem, jak to jest normalnie, ale możemy wspólnie poszukać odpowiedzi.
Skinął głową. Nic więcej nie było trzeba.
Wróciliśmy do pracy.
Milczenie znów było dobre
Rezurekcja. Dzwony biły jak oszalałe, kadzidło unosiło się w smugach złotego światła. Ludzie śpiewali, niektórzy z zamkniętymi oczami, inni z rękami splecionymi kurczowo jakby od tego zależało ich zbawienie. Ja stałam z tyłu, oparta o zimną ścianę, i patrzyłam, jak wszystko się toczy – jak co roku.
Ale tym razem coś było inaczej.
Obok mnie – Piotr. Nie trzymaliśmy się za ręce. Nie patrzyliśmy sobie w oczy. Ale staliśmy tam razem. Po prostu razem. Jakby to było zupełnie naturalne. I może tak właśnie było.
Kiedy wszystko się skończyło, nie wyszliśmy głównym wejściem. Przeszliśmy w ciszy przez zakrystię, minęliśmy konfesjonał, w którym ktoś jeszcze szeptał do kratki swoje grzechy, i ruszyliśmy bocznym wyjściem, tam, gdzie nikt nie patrzy.
Ludzie pewnie i tak zauważyli. Ktoś spojrzy. Ktoś coś powie. Ale ja... ja już się nie przejmuję.
Zatrzymaliśmy się na moment przy schodach. Piotr zapalił papierosa, ja założyłam ręce na piersi, żeby zatrzymać ten dziwny spokój, który rozlewał się we mnie jak ciepło po kąpieli.
– Myślisz, że nam się uda? – zapytałam.
– Nie wiem – odpowiedział. – Ale nie chcę tego zepsuć.
– To już coś – uśmiechnęłam się.
I wtedy, zupełnie niespodziewanie, pocałował mnie w czoło. Nie w usta, nie pożądliwie. Tak jakby mówił: „Jesteś. I to mi wystarczy”.
Może kościół to nie miejsce na miłość. Ale przecież miłość nie pyta o zgodę.
Iwona, 37 lat
Czytaj także:
- „Mąż nie rozumie, dlaczego chcę wrócić do pracy. Wydaje mu się, że moje hobby to stanie przy garach i zmienianie pieluch”
- „Teściowa miała mi pomóc przy dzieciach, a zamiast tego leży i pachnie. Przecież obowiązkiem babci jest dbanie o wnuki”
- „Nawijała mi makaron na uszy i dopiero po ślubie poznałem prawdę. Lany poniedziałek skończył się w sądzie”