„Kostka masła była dla nas luksusem, a Zosia żądała prezentu za milion monet. Miałem brać kredyt na Dzień Dziecka?”
„Zosia się zaśmiała, bo myślała, że to zabawa. Ale ja nie miałem w sobie ani grama radości. Wieczorem, gdy córcia już spała, siedziałem z żoną w kuchni. Z oczu mojej kobiety nie znikało zatroskanie”.

- Redakcja
Nie jestem z tych, co dużo mówią. Pracuję na budowie, wracam do domu zmęczony, czasem tylko rzucę coś do Zosi albo żony, i tyle. Mieszkamy w dwupokojowym mieszkaniu, a kredyt rośnie szybciej, niż moja wypłata. A jak Zosia patrzy w ekran telewizora, oczy jej robią się wielkie jak spodki. Karuzele, balony, lody w kulkach – i tylko pyta, czy tam pojedziemy. Nie mam serca jej powiedzieć, że nas nie stać. Codziennie patrzę, jak marzy. I codziennie czuję, jak pęka mi coś w środku.
Martwiłem się
– Tato, a możemy pojechać do tego parku z reklamy? – Zosia zapytała przy obiedzie tak naturalnie, że na chwilę zamarłem z widelcem w powietrzu.
Spojrzałem na żonę. Milczała, ale jej oczy powiedziały mi wszystko.
– Oj, Zosieńko, chyba te parki są tylko dla bardzo grzecznych dzieci... i bardzo bogatych tatusiów – próbowałem zażartować, choć w środku coś mnie ścisnęło.
Zosia się zaśmiała, bo myślała, że to zabawa. Ale ja nie miałem w sobie ani grama radości. Wieczorem, gdy córcia już spała, siedziałem z żoną w kuchni. Z oczu mojej kobiety nie znikało zatroskanie.
– Widziałeś jej twarz? – spytała. – Myślała, że naprawdę pojedziemy. Bo dzieci wierzą w każde nasze słowo.
– Wiem – odpowiedziałem cicho. – Czuję się, jakby mnie ktoś pobił. Jakby jej pytanie to był cios.
– To nie nasza wina, że nie możemy jej tego dać – mówiła, ale wiedziałem, że i ona czuje się winna.
– Może... zróbmy jej dzień tylko dla niej – powiedziała nagle. – Nie z reklamy. Nasz.
Nie odpowiedziałem od razu. Patrzyłem na nią długo. I w końcu pokiwałem głową.
– Dobra. Zrobimy jej Dzień Dziecka. Taki, jaki możemy. I niech będzie najlepszy na świecie.
Doceniłem małe radości
Tego dnia nie poszedłem do pracy. Wziąłem urlop – bezpłatny, bo nie miałem już dni wolnych. Żona przygotowała termos z herbatą i zapakowała kiełbaski, chleb, jabłka i ciasto, które upiekła wieczorem. Ja dorzuciłem koc i stary grill na węgiel drzewny.
– Tato, dokąd jedziemy? – dopytywała Zosia w aucie, kopiąc butami przedni fotel.
– Niespodzianka – uśmiechnąłem się do lusterka.
Jej mina była mieszanką ciekawości i podejrzenia. Gdy zaparkowałem przy leśnej polanie, mina jej zrzedła.
– Ale to nie park... – szepnęła, patrząc przez okno.
Zaciążyło mi to na sercu bardziej, niż się spodziewałem, ale nie dałem po sobie poznać.
– Prawda. Ale to jest nasze miejsce. Tutaj można robić, co się chce – odpowiedziałem i wysiadłem z auta.
Po chwili dołączyły obie. Rozłożyliśmy koc, zapaliliśmy grilla. Wrzuciliśmy kiełbaski na ruszt, a Zosia pierwszy raz w życiu trzymała nad ogniem marshmallow. Śmiała się, gdy popiół osiadł jej na nosie.
– Opowiem wam bajkę – oznajmiła nagle. – Jest o dziewczynce, która chciała mieć lody z bańkami, ale dostała najlepsze kiełbaski świata.
Patrzyliśmy na nią, a ja poczułem, jak coś we mnie topnieje. Może nie mamy parku rozrywki. Ale mamy ją. I siebie.
Zamurowało mnie
Wieczór przyszedł szybko, jakby ktoś nagle zgasił światło. Siedzieliśmy blisko ognia, który trzaskał i rzucał na nasze twarze pomarańczowe smugi. Żona przysunęła się do mnie, a Zosia ułożyła się na jej kolanach. Było chłodno, ale nikomu to nie przeszkadzało. Przykryliśmy się starym kocem. Milczeliśmy. Zosia nagle się poruszyła. Podniosła głowę, spojrzała na mnie tymi swoimi poważnymi oczami.
– Tato... – powiedziała cicho. – To był najlepszy Dzień Dziecka. Bo był tylko mój. Nie z reklamy.
Zamurowało mnie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Spojrzałem na żonę – miała łzy w oczach. A ja czułem, jak coś się we mnie kruszy. To było coś więcej niż wzruszenie. To było jak ulga, jak przebaczenie. Siedziałem tak, trzymając moją córkę, a w głowie kotłowały mi się myśli. Przecież przez tyle lat sądziłem, że szczęście to coś, co się kupuje. Park, karuzela, wata cukrowa. A tymczasem wystarczyło być.
– Wiesz, Zosieńko – odezwałem się w końcu. – Może nie mamy parku z reklam, ale mamy siebie.
Zosia wtuliła się mocniej. Uśmiechnąłem się. Wtedy zrozumiałem, że szczęścia nie mierzy się pieniędzmi, tylko chwilami. I że byłem głupi, wierząc, że trzeba mieć więcej, by dać coś wartościowego.
Poczułem spokój
Auto cicho sunęło przez las. Z tyłu Zosia spała zawinięta w koc, oddychała głęboko, z policzkami jeszcze zaróżowionymi od ognia. W lusterku widziałem jej rozchylone usta, jedną ręką wciąż trzymała kawałek patyka, którym piekła kiełbaski. Jakby nie chciała puścić tej chwili, nawet przez sen. Jechałem powoli, nie chcąc jej obudzić. W głowie kotłowały mi się wspomnienia. Moje dzieciństwo. Ojciec zawsze zmęczony, nieobecny, jakby przechodził przez życie obok mnie. Praca, rachunki, gazeta, sen. Nie mam ani jednego wspomnienia z nim, w którym byśmy po prostu byli razem. Wiedziałem wtedy, że nie chcę tak samo. Że Zosia musi mnie mieć, prawdziwego, a nie tylko obecnego ciałem.
W domu zaparkowałem pod blokiem. Zosia nawet się nie poruszyła, gdy brałem ją na ręce. Zaniosłem ją do łóżka, przykryłem, pocałowałem w czoło. W kuchni żona już czekała. Dwa kubki herbaty parowały na stole. Usiadłem naprzeciw niej i przez chwilę nic nie mówiliśmy.
– Daliśmy radę, prawda? – zapytała cicho, splatając nasze palce.
– Chyba pierwszy raz od dawna czuję, że tak – odpowiedziałem.
Nie było w tym wielkich słów. Ale w tej ciszy czułem spokój. Po raz pierwszy od dawna nie wstydziłem się swojej biedy. Bo wiedziałem, że to, co najważniejsze, właśnie udało się ocalić.
Wciąż pamiętam
Zosia już wyrosła z różowych czapek i bajek o wróżkach. Teraz marzy o aparacie fotograficznym i nocowaniu u koleżanki. Ma swoje sekrety, swoje sprawy. Ale czasem, kiedy wieczorem siada przy mnie na kanapie i opiera głowę o moje ramię, wiem, że tamten dzień został z nami. Że nie wyparował jak inne chwile z dzieciństwa. Nie mamy z niego zdjęć. Ani jednego. Żona mówiła wtedy, że to przecież to dla nas. I miała rację. Bo ja wciąż widzę ten ogień. Te iskry w oczach Zosi. Jej słowa, że to był najlepszy Dzień Dziecka. Przechowuję to wspomnienie jak skarb.
Nie dorobiliśmy się. Kredyt wciąż spłacamy. Co miesiąc robimy zakupy z kalkulatorem w ręku. Ale jestem spokojniejszy. Bo wiem już, że da się być ojcem bez wielkich pieniędzy. Że nie muszę kupować biletu do Disneylandu, żeby zabrać dziecko w podróż, którą zapamięta na zawsze. Czasem, kiedy mijam sklep z kolorowymi reklamami parków rozrywki, uśmiecham się sam do siebie. Bo wiem, że to tylko obrazki. Prawdziwe szczęście mieści się w termosie z herbatą, w ognisku, w zapachu dymu na ubraniu i w dłoni dziecka, która w twojej dłoni szuka ciepła.
Paweł, 38 lat
Czytaj także:
- „Zeszłoroczne Boże Ciało, było niczym Dopust Boży. Każda chwila tylko przybliżała nas do nieuchronnej katastrofy”
- „Pensja nauczycielki to nie kokosy, ale nie dlatego ubieram się w lumpeksie. Dla rodziców uczniów to powód do kpin”
- „Mój synek dostał marne 100 zł od chrzestnego. Zamiast dawać takie grosze, skąpiradło mogło w ogóle nie przychodzić”