„Kradzież w przypadku mojego zawodu jest czymś niewybaczalnym. A jednak stało się. Czy ktoś uwierzy, że to był przypadek?”
„Bywają dni, w których nic się nie układa. Jakby wszystkie okoliczności się sprzysięgły, by człowiekowi dokuczyć. Tak jak wtedy mnie. Do tego ta przypadkowa kradzież, która mogła zrujnować nie tylko moje życie zawodowe, ale i osobiste”.
- Joanna, 45 lat
Pierwszy błąd popełniłam już o świcie, kiedy zamiast włączyć „drzemkę” w budziku, wyłączyłam go całkiem. Poskutkowało to nerwowym szykowaniem się do pracy. W drodze ni z tego, ni z owego na desce rozdzielczej zamigotały czerwone kontrolki. Co robić? W pierwszym odruchu zadzwoniłam do męża. Nie odbierał. Cholera jasna! Nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny – pomyślałam. Próbowałam jechać dalej, ale migocące światełka nie dawały mi spokoju. A jak auto rozkraczy się na amen i naprawa będzie kosztowała krocie?
Zjechałam do najbliższej stacji benzynowej i zdenerwowana usiłowałam wytłumaczyć problem obsługującemu dystrybutor pracownikowi. Popatrzył na mnie z politowaniem, ale zajrzał pod maskę.
– A olej to kiedy się wymieniało? – zapytał z przekąsem. – O, i płyn chłodzący nieuzupełniony – dodał.
W jego głosie pobrzmiewała podejrzana satysfakcja. Zupełnie jakby odkrycie braku płynu potwierdzało jakąś jego męską teorię o kobietach za kierownicą.
– Nie pamiętam – przyznałam zgodnie z prawdą. – Pewnie jakiś czas temu.
– Aha – pokręcił głową i westchnął. – Jakiś czas temu to stanowczo za rzadko.
– Każdemu może się zdarzyć – odparłam ugodowo. – Pomoże pan?
– A co mam zrobić? – wzruszył ramionami na znak, że wprawdzie to nie jest jego problem ani obowiązek, ale kierowany odruchem litości zajmie się tym nieszczęsnym olejem tudzież płynem.
– I niech jak najszybciej na przegląd jedzie – poradził na zakończenie, nie precyzując, kto ma jechać. – Bo przy takim podejściu Bóg wie, co tam jeszcze nawala – znowu pokręcił głową, a pod nosem mruknął: – Dać kobicie samochód…
Dyplomatycznie udałam, że nie słyszę.
– Bardzo panu dziękuję – uśmiechnęłam się pięknie i całkowicie fałszywie.
Jeśli kiedykolwiek, trafisz przed moje oblicze, potraktuję cię… Złośliwa myśl się urwała, bo jednak pan mi pomógł, poza tym każdy ma prawo do sprawiedliwego osądu, nawet jeśli jest dupkiem.
Odjechałam ze stacji tak szybko, jak się dało, jednak do pracy i tak przybyłam spóźniona. Na dodatek na schodach potknęłam się i upadłam. Nic mi się nie stało, ale rajstopy szlag trafił.
– Niech to! – pomstowałam półgłosem, oglądając imponującą dziurę na kolanie.
No nic, toga jest na tyle długa, że ją zakryje, pocieszyłam się. Przebrałam się i starając się nie biec – sędzi nie uchodzi – pomaszerowałam do wyznaczonej sali rozpraw. Czekano już tylko na mnie. Moi koledzy poczęstowali mnie spojrzeniami pełnymi nagany.
Najpierw samochód, potem rajstopy. Co jeszcze miało mnie czekać?
Już w nowej, świeżo kupionej parze rajstop sądziłam, że wykorzystałam całą pulę pecha przypadającą mi na ten dzień. Myliłam się. Po pracy byłam umówiona z córką, która kupowała meble do swojego mieszkanka. W salonie doszło między nami do sprzeczki.
– Weź je na raty – poradziłam, widząc, że suma jest dość wysoka.
– Mamo, mam kasę na koncie.
– To co z tego – upierałam się. – Raty mniej odczujesz.
– Nie mam głowy do rat, jeszcze spóźnię się z zapłaceniem jakiejś i będzie ból – argumentowała i dodała nieco złośliwie: – Roztargnienie to chyba mam po tobie…
– Nika, nie kłóć się z matką, proszę cię – zaapelowałam do jej uczuć. – Tak naprawdę będzie lepiej.
– Mamo, proszę, nie utrudniaj – westchnęła. – Zobacz, jaka jest kolejka tych, którzy biorą na kredyt. I jak wolno się przesuwa. Wezmę, zapłacę kartą i po sprawie.
Spojrzałam we wskazanym kierunku. Przed stanowiskiem czekało raptem kilka osób, więc na pewno będzie szybko.
– Nie przesadzaj. Aż tak nam się nie spieszy, a miło sobie pogadamy.
– Ale ja nie chcę brać kredytu. Wolę zapłacić raz i koniec.
– W takim razie ja wezmę kredyt na siebie – zadecydowałam. – A ty będziesz oddawać mi kolejne raty. Wtedy na pewno nie zapomnisz, a ja będę zadowolona.
Weronika wzruszyła ramionami i wreszcie się poddała.
– Jak sobie chcesz, już nie mam siły się kłócić – mruknęła naburmuszona.
Stanęłyśmy w kolejce „kredytowej”. Jak na złość, rzeczywiście wolno się posuwała, bo sprawy do załatwienia nie były najwyraźniej proste. Przez ten cały czas córka milczała, śląc mi spojrzenia, w których zawarty był komunikat: „a nie mówiłam”. W dezaprobacie dziecka jest coś denerwującego i niemal świętokradczego – jakby zaprzeczanie od dawna zakodowanej prawdzie, że rodzic ma zawsze rację, mogło zachwiać posadami świata. Nie chwiało. Co gorsza, powoli docierało do mnie, że w tym wypadku istotnie mogłam nie mieć racji, ale honor nie pozwalał mi się teraz wycofać. Głupio by było.
Atmosfera zrobiła się ciężkawa, no ale w końcu się doczekałyśmy.
– Dowód poproszę – zwróciła się do mnie kobieta obsługująca zakupy kredytowe.
Sięgnęłam do torebki, wydobyłam żądany dokument i podałam.
Kobieta obejrzała go uważnie z jednej i drugiej strony. Głęboka, pionowa zmarszczka przecięła jej czoło, po czym oddała mi dokument ze słowami:
– Nie mogę sporządzić umowy. Dowód jest nieważny.
– Jak to nieważny? – obruszyłam się.
– Co może być nieważnego w moich danych? Nawet zdjęcie nie jest takie…
– Data – odparła lakonicznie, przerywając mi. – Dowód utracił ważność cztery miesiące temu. Nie zauważyła pani? – po raz kolejny tego dnia zostałam obrzucona mało pochlebnym spojrzeniem.
Córka też przyglądała mi się niczym jakiemuś egzotycznemu zjawisku, które nie ma pojęcia, na jakim świecie żyje.
– Nie zauważyłam. Kiedy ja ostatnio go oglądałam? – burknęłam. – I co teraz?
– Dowód trzeba wymienić i tyle – stwierdziła.
– To wiem – mruknęłam gniewnie. – Pytam, co teraz z kredytem.
– Na podstawie nieważnego dokumentu nie mogę go pani udzielić – wytłumaczyła spokojnie pracownica sklepu. – Przykro mi, takie są przepisy. Może… druga pani – tu skierowała wzrok na purpurową ze złości i zażenowania Weronikę – weźmie go na siebie, a potem panie rozliczycie się między sobą – podsunęła rozwiązanie.
Nika bez słowa sięgnęła do torebki. Może zrobiło jej się żal straconego tutaj czasu, a może nie chciała pognębiać mnie do reszty. Nie przy ludziach.
– Wielkie dzięki, mamo – mruknęła, kiedy rozstawałyśmy się na parkingu. – Powinnam już przestać polegać na twojej nieomylności.
– Przecież chciałam dobrze – broniłam się słabo. – Przepraszam. Nie gniewaj się na matkę staruszkę.
– Nie bierz mnie pod włos, staruszko. Pa.
Cmoknęła powietrze koło mojego ucha, a ja pomyślałam: co za parszywy dzień.
Wracając do domu, uświadomiłam sobie, że z tego wszystkiego nie zrobiłam żadnych zakupów. W lodówce została puszka groszku i słoik oliwek. Trochę mało, żeby skomponować z tego dzisiejszą kolację i jutrzejsze śniadanie. Chciało mi się czy nie, musiałam podjechać do marketu i coś kupić. Zaparkowałam przed sklepem, upewniłam się, że zamknęłam auto i ruszyłam między półki. Planując w głowie kilka najbliższych posiłków, wkładałam do koszyka kolejne niezbędne produkty.
Drgnęłam, kiedy rozdzwonił się telefon. Specjalnie dobrany sygnał zwiastował, że to mama. Momentalnie się zdenerwowałam. Przez ten prześladujący mnie od rana pech jeszcze dzisiaj do niej nie zadzwoniłam. Przekroczyła już mocno osiemdziesiątkę, lecz nadal mieszkała sama, bo kochała swoją niezależność. Godziłam się na to, ale codziennie sprawdzałam, czy wszystko w porządku i czy czegoś nie potrzebuje. Dziś zaniedbałam ten rytuał. A jeśli coś się stało?
Owładnięta wyrzutami sumienia, trzęsącymi się ze zdenerwowania dłońmi wydobyłam telefon z torebki.
– Dzień dobry, Joasiu – usłyszałam.
– Wszystko w porządku? Niepokoiłam się, bo nie dzwonisz i nie dzwonisz…
– Przepraszam, mamo – powiedziałam ze skruchą. – Urwanie głowy dziś miałam.
– Oj! A co się stało?
– Mamo, zadzwonię później, OK? Teraz jestem w sklepie, nie bardzo mogę…
– O, to przy okazji kup mi kisiel. Może być wiśniowy albo malinowy. W każdym razie jakiś czerwony…
– Dobrze, kupię – przerwałam jej, nie mając ochoty wysłuchiwać nieapetycznych porównań. – I przywiozę. Widzimy się za pół godziny – rozłączyłam się.
Naprawdę nie cierpię rozmawiać przez telefon w miejscach typu sklep, winda, autobus. Nie lubię zakłócać innym spokoju, nie lubię też, gdy obcy ludzie są zmuszeni słuchać moich prywatnych rozmów.
Odszukanie półki z deserami zajęło mi chwilę. Właśnie kontemplowałam ofertę, kiedy telefon zadzwonił powtórnie. Szlag.
– Asieńko, jesteś jeszcze w tym sklepie? To kup mi też paczkę biszkoptów, najlepiej tych podłużnych.
– Jestem, kupię, całuję – odparłam skrótowo i schowałam telefon do torebki, którą zamknęłam na zamek.
Kto jak kto, ale ja dobrze wiedziałam, że złodzieje czają się wszędzie. Przy kasie zapłaciłam kartą i zapakowawszy pełne reklamówki, wyszłam ze sklepu. Zetknięcie z chłodnym powietrzem poskutkowało natychmiastową „odwilżą” w nosie. Czując, że za chwilę zacznie mi z niego kapać, zanurkowałam dłonią w torebce w poszukiwaniu chusteczek. Na wierzchu nie było. Sięgnęłam głębiej i… zmartwiałam. Palce wymacały przedmiot, którego absolutnie w torebce być nie powinno. Pełna niedowierzania, ale i wewnętrznego niepokoju wydobyłam go i podniosłam do oczu. Trzymałam saszetkę kisielu malinowego, za który nie zapłaciłam!
Ja, przedstawicielka wymiaru sprawiedliwości, właśnie dokonałam kradzieży!
Próbując zrozumieć, skąd znalazł się w mojej torebce, odtworzyłam sytuację ze sklepu. Widocznie trzymałam go w ręce, kiedy powtórnie zadzwoniła mama i zaabsorbowana zleceniem kolejnego sprawunku schowałam kisiel do torebki. Nie zauważyłam go, gdy wyjmowałam kartę, bo portfel trzymałam w bocznej kieszonce.
Oblał mnie zimny pot. Ja, przedstawicielka wymiaru sprawiedliwości, właśnie dokonałam kradzieży! Przed oczyma zamajaczyły mi tłuste nagłówki w tabloidach: „Sędzia kradnie w sklepie!”. Pod wpływem tej wizji zrobiło mi się słabo. Usiadłam w samochodzie i zaczęłam zastanawiać się, co powinnam teraz zrobić. Kusiło mnie, by zwyczajnie odjechać, ale za chwilę przyszła refleksja.
A jak moje „przestępstwo” nagrały kamery? Często robię zakupy w tym sklepie, mogą mnie znać z widzenia. Co będzie, kiedy przy następnej wizycie poproszą mnie na zaplecze, odtworzą nagranie i udowodnią, że ukradłam ten nieszczęsny kisiel? Jak się wtedy będę tłumaczyć? Najem się wstydu za wszystkie czasy! Może powinnam omijać ten sklep z daleka? Nagrań z kamer nie przechowują w nieskończoność…
Boże, naprawdę rozważałam ucieczkę z kisielem? To było tak głupie i absurdalne, że aż śmieszne. A rozwiązanie tylko jedno, choć wolałabym go uniknąć. Musiałam tam wrócić. Nieważne, że wartość wyniesionego towaru nie przekraczała dwóch złotych. Fakt pozostawał faktem. Zabrałam kisiel bez płacenia. Nie celowo, przypadkiem, niemniej muszę ponieść konsekwencje, zamiast ich tchórzliwie unikać. Bo najem się wstydu, bo ktoś gotów mnie posądzić o kleptomanię czy małą kradzież dla zabawy, dla podniesienia poziomu adrenaliny. Trudno.
Wzięłam głęboki oddech, torebkę z nieszczęsnym proszkiem i wróciłam do sklepu. Na moje szczęście tym razem przy kasie nikogo nie było, a kasjerka, korzystając z nieczęstego tutaj spokoju, popijała coś z termicznego kubka.
– Bardzo przepraszam… – zaczęłam.
Podniosła głowę i spojrzała pytająco.
– O co chodzi? Pomyliłam się gdzieś? – musiała mnie rozpoznać, bo dodała: – Coś nie tak z pani zakupami?
– No właśnie, ale to nie pani się pomyliła, tylko ja. Przez roztargnienie schowałam jeden kisiel w torebce. Odkryłam to dopiero na parkingu. Przepraszam – położyłam na taśmie nieszczęsną saszetkę.
– Zdarza się – odparła, przesuwając torebeczką przez skaner. – Złoty osiemdziesiąt.
Przyjęła podaną dwuzłotówkę, wydała resztę i wyglądało, że uważa sprawę za załatwioną. Nie wiedziałam, czy powinnam coś jeszcze tłumaczyć, wyjaśniać okoliczności zdarzenia, czy mogę po prostu odejść. Ponieważ za mną ustawił się już kolejny klient, bąknęłam coś tylko i wyszłam.
Rozkleiłam się dopiero u mamy, kiedy relacjonowałam jej moje dzisiejsze przygody. Normalnie rozpłakałam się jak dziecko, a mama uśmiechała się czule i gładziła mnie po włosach, jak dziewczynkę rozpaczającą nad poplamioną lodami sukienką.
– Daj już spokój się, Joasiu. W końcu nic się nie stało. Chyba potrzebujesz urlopu, skoro tak cię to rozstroiło. Wiesz co? Zrobimy sobie ten kisiel na poprawę nastroju.
Zanim zdążyłam zaprotestować, że go nie przełknę, już była w kuchni. Po kilku minutach wróciła z dwiema salaterkami wypełnionymi rubinową, kleistą substancją z kawałkami liofilizowanych malin. Ponaglana zanurzyłam w niej łyżeczkę, którą następnie niechętnie oblizałam. O dziwo, ciepły kisiel smakował wyśmienicie.
– Można powiedzieć, że to bardzo uczciwy smak, moja kochana – skomentowała mama, mrugając do mnie.