„Krzyś był naszym adoptowanym skarbem. Nie spodziewaliśmy się, ze wraz z nim spadnie na nas jeszcze więcej błogosławieństw”
„Kilka miesięcy temu omal nie straciłem w pożarze swoich dzieci. Nikt nie wie, jakim cudem ocalały. Ja mogę się jedynie domyślać, kto je uratował i dlaczego”.

Początek tej historii tonie we mgle. Dosłownie. Wydarzyło się to pięć lat temu, na jednopasmowej szosie bez poboczy kilkanaście kilometrów przed Bydgoszczą. Wracałem z żoną autem do domu, robiło się już szaro, a wieczorna różnica temperatur wywołała tumany mlecznej mgły, które nadciągały z pól i lasu na drogę. Jechałem powoli, włączywszy światła przeciwmgielne, żeby nie nadziać się na jakieś auto. W pewnym momencie wyjechałem z mgły i trafiłem wprost na… wypadek samochodowy.
Na środku jezdni stał szary renault przygnieciony upadającym drzewem. Zobaczyłem języki ognia, które wydobywały się ze szczelin z przodu maski auta. Zatrzymałem swojego nissana na poboczu drogi, i kazałem żonie zostać w środku i dzwonić na 112. Sam ruszyłem biegiem w stronę rozbitego samochodu. Kiedy byłem już blisko, dostrzegłem w środku jakiś ruch. Otworzyłem drzwi po stronie kierowcy. Młody mężczyzna szarpał się za kierownicą i deską rozdzielczą, które przygniotły mu nogi pod naciskiem drzewa.
Zaopiekuj się moim dzieckiem
– Nie mogę się wydostać! – krzyknął rozdzierająco. – Pomóż mi. Mój synek! Zabierz go stąd!
– Zaraz do ciebie wrócę – krzyknąłem i rzuciłem się na tył auta.
A tam, w foteliku, siedział sobie spokojnie dwuletni chłopiec. Nie płakał. Patrzył tylko na mnie wielkimi brązowymi oczami. Wypiąłem go z szelek i porwałem w ramiona.
– Mam twoje dziecko! – krzyknąłem i pokazałem małego kierowcy.
Przez twarz tamtego przebiegł jakby skurcz uśmiechu.
– Opiekuj się nim – chwycił mnie zakrwawioną ręką za przegub dłoni. – Obiecaj mi to… Krzyś nie ma nikogo oprócz mnie.
– Obiecuję. Zaraz wrócę. Pomogę ci. Poczekaj na mnie chwilę!
Pobiegłem do auta, krzycząc do żony, żeby odebrała ode mnie małego. Przekazałem jej dziecko i ruszyłem pędem z powrotem do renaulta. Kiedy byłem w połowie drogi, wybuchł bak z benzyną i samochód stanął w słupie ognia. Ognisty podmuch uderzył mnie w twarz i rzucił do tyłu niczym piórko.
Uwięziony w środku płonącego auta, kierowca krzyczał rozdzierająco. Nigdy jeszcze w ludzkim głosie nie słyszałem tyle bólu i cierpienia. Po kilkunastu sekundach głos stał się słabszy, aż wreszcie raptownie się urwał. Przez cały czas leżałem na środku drogi niczym skamieniały.
Pojawiła się straż pożarna, wezwana przez żonę. Potem karetka. Przekazaliśmy lekarzowi dziecko. Nim ambulans odjechał, spytałem z jakiego szpitala przyjechali.
Przez cały czas, gdy mały był z nami, ani razu nie zapłakał. Żona opowiadała, że jak tylko wzięła go w ramiona, chwycił ją za palec i mocno zacisnął na nim swoją rączkę. Potem spokojnie położył głowę na jej ramieniu i zasnął.
Zdecydowaliśmy się go adoptować
Postanowiliśmy pojechać do szpitala, żeby zobaczyć, czy mały czuje się dobrze. Początkowo lekarze nie chcieli nas do niego dopuścić, gdyż nie byliśmy rodziną. Zmienili zdanie, kiedy powiedziałem, że to ja wyciągnąłem go z płonącego samochodu. Na widok mojej żony mały wyciągnął rączki, a Ala za przyzwoleniem pielęgniarki wzięła go w ramiona. Znowu położył jej głowę na ramieniu i zamknął oczka, jakby zamierzał usnąć.
Nie ukrywam, że łzy napłynęły mi do oczu. Od trzech lat staraliśmy się o dziecko, ale żona nie mogła zajść w ciążę. Wtedy w szpitalu zdecydowaliśmy, żeby adoptować malucha. Okazało się bowiem, że jego matka zmarła rok wcześniej, a gdy ojciec zginął w samochodzie, malec został całkowicie sam.
Prawne przejęcie obowiązku opieki nad Krzysiem z pewnością zajęłoby nam mnóstwo czasu i nie obyłoby się bez kłopotów. Jednak w miejscowej prasie napisano o moim „bohaterskim czynie” i autor artykułu pomógł nam przebyć krzyżową drogę biurokratycznej adopcji.
Kilka miesięcy później Krzyś był już w naszym domu. Postanowiliśmy nie ukrywać przed nim, że nie jesteśmy jego biologicznymi rodzicami.
Synek całkowicie podbił nasze serca. Dobrze się rozwijał. Niezbyt często się odzywał, nie klepał piąte przez dziesiąte jak inne maluchy w jego wieku. Był roztropny i nieco zamknięty w sobie, choć potrafił się cieszyć i beztrosko bawić, kiedy coś go zainteresowało. Nie sprawiał żadnych kłopotów wychowawczych. Uwielbialiśmy go i wydawało się, że jest z nami od zawsze.
Rok później, ku naszemu radosnemu zdumieniu, Ala zaszła w ciążę. W żaden sposób nie wpłynęło to na naszą miłość do Krzysia. Był naszym synkiem, a teraz na świat miała przyjść jego siostrzyczka.
Krzyś wciąż pamięta wypadek
Trzy lata później byliśmy we czwórkę na spacerze. Usiedliśmy na parkowej ławce. Było jeszcze chłodnawo, ale już czuło się w powietrzu nadchodzącą wiosnę. W pewnym momencie Krzyś wyciągnął przed siebie palec i wskazał na dym, który unosił się nad odległymi blokami mieszkalnymi.
– To pożar, synku – powiedziałem. – Strażacy na pewno go ugaszą.
Mały przez długi czas przyglądał się wzbijającym się w niebo czarnym chmurom dymu i w pewnym momencie powiedział:
– Ogień jest straszny. Boję się go.
Zrozumiałem, że choć nigdy o tym nie mówi, Krzyś wciąż pamięta wypadek, w którym zginął jego ojciec. Choćby podświadomie… Przyciągnąłem go ku sobie i zapewniłem, że nie musi się niczego obawiać. Poważnie skinął głową. Chyba mi uwierzył.
Rok później wyjechaliśmy na tydzień do Puszczy Knyszyńskiej na Podlasiu, do gospodarstwa agroturystycznego. Chciałem, żeby dzieci pobyły trochę z kozami, krowami, zobaczyły, że świat to coś więcej niż wybetonowana dżungla, a mleko nie pochodzi ze sklepu.
Mieszkaliśmy w jednym z trzech drewnianych domków, które gospodarze wynajmowali wczasowiczom. Jak się okazało, dwa pozostałe na razie stały puste. Gospodarze mieszkali po drugiej stronie ogrodu.
Przez dwa dni Krzyś i Anetka bawili się wśród kur i kaczek, obłaskawiając koty i koguta. Krzyś jak zawsze był wobec siostry bardzo opiekuńczy. Ala powiedziała, że niekiedy kojarzy się jej z psem pasterskim, który pilnuje owieczki, by nie wlazła w szkodę. Jak gdzieś szli, to trzymał ją za rączkę albo opowiadał jej o tym, co czytał w książeczkach. Teraz widziałem, jak chronił ją przed kogutem i odganiał zbyt ciekawskie gęsi. Zbierał maliny z kłujących krzaków i wsadzał jej prosto do buzi.
Coś mi w duchu mówiło, że to jeszcze nie koniec
Trzeciego dnia rano wstaliśmy z żoną wcześniej, kiedy dzieci jeszcze spały i poszliśmy do sklepu po świeże pieczywo. W jedną stronę droga zajęła nam pięć minut. W sklepiku była kolejka, więc robienie sprawunków zajęło kolejne piętnaście minut. Gdy wyszliśmy, minął nas na sygnale jeden, a potem drugi wóz straży pożarnej.
– Gdzieś się pali – mruknąłem do żony. – Może jakaś stodoła.
Gdy jednak zbliżaliśmy się do naszego gospodarstwa, zobaczyliśmy, że dym pochodzi właśnie stamtąd. Poczułem strach. Ruszyłem biegiem przed siebie. Za mną biegła żona. Słyszałem, jak modli się do Boga, żeby nic nie stało się maluchom.
Kiedy zdyszany dobiegałem na miejsce, zobaczyłem, że drewniany dom, gdzie zostawiliśmy dzieci, oraz dwa sąsiednie puste domki płoną niczym pochodnie. Strażacy nie chcieli nas dopuścić bliżej, choć wołaliśmy, że tam są nasze dzieci.
– Nic pan teraz nie zrobi – tłumaczył mi spokojnie strażak. – Najpierw musimy zagasić ogień.
Przyjechała karetka, sanitariusze dali Ali środki uspokajające, bo wpadła w histerię. Ja tylko wpatrywałem się w zgliszcza domu zalewane wodą i pianą. Byłem jak otępiały. Nie mogłem w to uwierzyć. Nasze dwa małe cuda – chłopiec, którego uratowałem od śmierci w płomieniach, i córeczka, na którą już nie mieliśmy nadziei – nie żyją. Nasi gospodarze chcieli zabrać mnie do swojego domu, ale odmówiłem. Nie mogłem się ruszyć. Jakby coś trzymało mnie w tym miejscu i szeptało: „Nie odchodź, to jeszcze nie koniec”.
Wreszcie ogień został ugaszony. Na środku zalanego wodą pogorzeliska strażacy odnaleźli wejście do piwnicy. A tam, na gołej ziemi, leżały moje dzieci przykryte wilgotną kołdrą. Całe i zdrowe. Kiedy strażacy wynieśli je na powietrze, poczułem tak wielką ulgę, że opadłem na ziemię, bo nogi nie były mnie w stanie unieść. Trzymałem Krzysia i Anetkę w ramionach i płakałem.
– Czegoś tu nie rozumiem… – zastanawiał się strażak. – Ogień wybuchł niespodziewanie i rozszedł się błyskawicznie. A mamy tu małe dzieci, które zeszły do piwnicy, unosząc ciężką klapę w podłodze. Do tego nakryły się ciężką, mokrą kołdrą. Jak przeszły przez ścianę ognia? Jak ten chudy sześciolatek to wszystko zrobił? No chyba, że pomógł im ktoś dorosły. Tylko że nikogo innego tu nie było – podrapał się po głowie.
– Najważniejsze, że nic im się nie stało – powiedziałem.
– Tak, to prawda – mruknął.
Kiedy odszedł, zerknąłem na Krzysia. Trzymał siostrę za rękę. Oboje patrzyli z uśmiechem na pogorzelisko, jakby kogoś tam widzieli. Chyba nawet wiem, kogo.