„Przyszły mąż był przystojny, zaradny i zamożny, ale go nie kochałam. Wciąż tęskniłam za byłym. On był moim rycerzem”
„Był rozsądny. Spokojny. Nienachalny. Nie mogłam mu niczego zarzucić, tylko to, że nie łączyła nas miłość. Ale powiedziałam sobie, że jeśli będę na nią czekać, mogę umrzeć samotnie. Przecież nie ma gwarancji, że mi się zdarzy po raz drugi”.
- Maja, 36 lata
To był piękny dzień. Ziemia oddychała pełną piersią. Uwielbiałam tę woń budzącej się wiosny, w tym roku tak wczesnej. Wyszłam z domu z samego rana i poszłam do pobliskiego parku. Spacerowałam alejkami, starając się nie myśleć. W końcu usiadłam na ławce pod nagimi jeszcze witkami wierzby płaczącej i spojrzałam na staw.
Już dawno na tej ławce nie siadałam. Znajdowała się daleko od wejścia do parku, nieco ukryta w krzewach. Ulubione miejsce randkującej młodzieży. A ja przeżyłam tu swój pierwszy prawdziwy pocałunek. Prawdziwy, bo z chłopakiem, którego kochałam. Miałam wówczas dziewiętnaście lat. Poznałam go podczas balu sylwestrowego i myślałam, że już znalazłam swojego rycerza. Ale trzy lata później okazało się, że jego zbroja wcale nie jest taka lśniąca. Długo leczyłam złamane serce, ale blizny musiały być chyba zbyt głębokie, bo moje serce już nigdy nikomu nie zaufało.
Popatrzyłam na piękny pierścionek zaręczynowy na mojej dłoni.
– Piękny – powiedziała mama, gdy jej go pokazałam. Minutę po tym, jak drzwi zamknęły się za Krzysztofem i jego rodzicami po kolacji zaręczynowej. –
Drogi. Diamenty i złoto. Mówiłam ci, że jest zamożny? – mama oczekiwała potwierdzenia.
– Mówiłaś – westchnęłam.
– Co to za wzdychania? – pokręciła głową, zdegustowana moim zachowaniem. – Ciągle niezadowolona? O co ci chodzi? Chłopak przystojny, obrotny.
Z dobrej rodziny. Z koneksjami. Notariusz, więc nigdy niczego nie będzie ci brakowało.
– Miłości?
Popatrzyła na mnie z niesmakiem.
– Już miałaś swoją miłość. Nawet nie chcę sobie przypominać, jak się ona skończyła. Miałam ochotę się powiesić, jak patrzyłam na twoją zbolałą minę. Pięć lat! Powinno cię to nauczyć, że miłość to najgorsza rzecz, jaka się może człowiekowi przydarzyć. Nie ma większego bólu, jaki może zadać ktoś, kogo kochamy. Nie ma większego rozczarowania. Dziękuję Bogu, że nigdy nie rzucił na mnie klątwy miłości. Moje małżeństwo dzięki temu zawsze było stabilne.
Marzyłam o dziecku, ale nie chciałam być samotną matką
Kiedyś czytałam, że w Chinach seks uznawany jest za nieczysty, kalający dobre małżeństwo i jest dozwolony jedynie w celu prokreacji. A że Chińczykom wolno mieć było tylko jedno dziecko, więc kiedy się urodziło, małżonkowie przestawali ze sobą sypiać. Mężczyźni potem mieli kochanki albo korzystali z salonów masaży, kobiety też sobie jakoś radziły. Zupełnie jak moi rodzice po narodzinach Jacka, mojego młodszego brata. Ale dla mnie to nie było małżeństwo. Ja chciałam całego pakietu. Miłości, emocji, pragnienia. Nawet jeśli wiązało się to z cierpieniem.
– Dlatego uważasz, że miłość jest niepotrzebna – powiedziałam. – Bo nigdy nie kochałaś i nigdy nie byłaś kochana.
– I jestem za to wdzięczna Boga. A ty powinnaś być wdzięczna ciotce Rozalii, że ci męża znalazła.
– Mogłam żyć sama – mruknęłam.
– Sama! – krzyknęła i uniosła ramiona do góry w wyrazie oburzenia.
– Masz już trzydzieści sześć lat. I wiem, że pragniesz dziecka. To kiedy chcesz je urodzić?
– Nie muszę mieć męża, by mieć dziecko – wymamrotałam. – To nie te czasy.
– Proszę cię – tym razem mama patrzyła na mnie z ironią. – Aż taka odważna to ty nie jesteś. Chociaż raz spójrz na siebie obiektywnie i powiedz mi: odważyłabyś się być samotną matką z wyboru? Przejść przez całe to szukanie ogiera do rozpłodu albo bank nasienia, a potem…
– Okej, przestań, masz rację! – tym razem to ja uniosłam ramiona do góry. Miałam już dość tej rozmowy, która i tak do niczego nie prowadziła, a zaczynała być dla mnie niewygodna. Bo faktycznie, dziecka chciałam coraz mocniej, ale być samotną matką nie bardzo. I to był chyba powód, dla którego dałam się wkręcić w to całe szaleństwo szukania mi męża po znajomych i znajomych znajomych, czym z rozkoszą zajęła się ciotka Rozalia. I ona znalazła Krzysztofa.
– Oczywiście, że mam rację – mama uśmiechnęła się z satysfakcją. – I przyznaj, pierścionek jest zarąbisty.
Roześmiałam się. To słowo przedziwnie zabrzmiało w ustach starszej pani.
To było wczoraj.
Ślub ma się odbyć za trzy miesiące. Patrzyłam na piękny pierścionek zaręczynowy, diament migotał w porannym słońcu. Pomyślałam o narzeczonym. Był dla mnie zagadką. Był taki, jak mówiła mama – przystojny, inteligentny, zaradny, zamożny. Czterdziestoletni kawaler. Podejrzane, można powiedzieć. Z drugiej strony, ja miałam trzydzieści sześć lat, byłam ładna, obrotna, inteligentna i też samotna. On wyjaśnił, że po prostu nie spotkał kobiety, która by go rzuciła na kolana, więc czekał, organizował sobie życie, robił karierę.
– W końcu zrezygnowałeś z szukania miłości? – spytałam go, gdy poszliśmy na pierwszą randkę zorganizowaną przez ciotkę Rozalię.
– Mam czterdzieści lat – powiedział spokojnie. – Chcę mieć rodzinę, dziecko. Nie obiecuję, że pokocham cię płomienną miłością, jeśli o to pytasz, ale będę dobrym mężem. I będę kochał nasze dzieci. A kto wie, co się między nami może zdarzyć. Dajmy sobie szansę – ujął mnie za rękę.
Był rozsądny. Spokojny. Nienachalny. Nie mogłam mu niczego zarzucić, tylko to, że nie łączyła nas miłość. Ale powiedziałam sobie, że jeśli będę na nią czekać, mogę umrzeć samotnie. Przecież nie ma gwarancji, że mi się zdarzy po raz drugi.
Ktoś usiadł obok na ławce. Spojrzałam. Kobieta około sześćdziesiątki, w znoszonym płaszczu, przysuwała do boku ławki wózek ze swoim dobytkiem. Okrągłą pucołowatą twarz miała czerstwą od wiatru, kosmyki siwych włosów wymykały się spod starej, włóczkowej czapeczki. Bezdomna. Ale wyglądała na schludną i choć wiatr wiał w moją stronę, nie wyczułam woni zaniedbania.
Kobieta z kraciastej torby, którą postawiła sobie na kolanach, wyciągnęła plastikowe pudełko, a z niego kanapkę. Potem popatrzyła na mnie i wyciągnęła pudełko w moją stronę.
– Głodna? – spytała. – Wyglądasz, dziecko, na niedożywioną.
Parsknęłam śmiechem. W życiu bym się tego nie spodziewała.
– Nie, dziękuję – odparłam. – Jestem po śniadaniu.
– Płatki z mlekiem to nie śniadanie – odparła. – Jajeczka na bekonie albo kiełbaski z sałatką, to ja rozumiem. Świeży chlebek z masełkiem. Ale płatki i szejk ze szpinaku? Brrr… – wstrząsnęło nią.
Przestało mi być do śmiechu. Skąd ona wie, co jadam na śniadanie? Zagląda przez okno do kuchni? Na trzecim piętrze?
– Zaręczynowy? – spytała. Patrzyła na moją prawą rękę.
Pewnie to, że cały czas obracałam pierścionek, zwróciło jej uwagę. W pierwszej chwili chciałam odburknąć, że to nie jej sprawa, ale gdy uniosła wzrok i spojrzałam w jej życzliwe oczy, pomyślałam, że to byłoby niegrzeczne. To, że jestem zirytowana i wzburzona, to nie jej wina i nie powinnam się wyładowywać na człowieku, który i tak ma większe zmartwienia niż ja.
– Tak – odparłam.
Przechyliła głowę na bok.
– Pogratulowałabym, ale… chyba nie ma czego, prawda?
– Kim pani jest? – zdębiałam.
– A na kogo wyglądam?
Patrzyłam na nią i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Pustka w głowie.
Z zakamarków pamięci wypłynęły wspomnienia
– Opowiem, ci, dziecko, pewną historię. Zaczęła się pewnej sylwestrowej nocy wiele lat temu. Biła północ, tłum na parkiecie świętował, składał życzenia wszystkim wokół i obcałowywał nawet obcych. I tak spotkały się usta nieznajomych. Można powiedzieć, że była to miłość od pierwszego pocałunku.
– Skąd…
– Nie przerywaj, dziecko, jak starsza osoba mówi. Mama cię przecież dobrze wychowała, prawda? No więc, na czym to ja skończyłam… Ach, pocałunek. Pierwszy był lekki, zdawkowy, ale był jak iskra spadająca na suchy chrust. Buchnął płomień i za pierwszym pocałunkiem przyszedł drugi… Kilka miesięcy później młodzi zakochani mieszkali już razem i planowali wspólne życie. Studia, praca, dzieci, dom. I nagle, bum, wszystko się skończyło. Pamiętasz, jak to było?
Gdzieś z zakamarków pamięci wypłynęły wspomnienia. Myślałam, że zniszczyłam na dobre. Ja i Alek mieszkaliśmy ze sobą dwa lata. Miesiąc wcześniej poprosił mnie o rękę. Pamiętam, że kilkanaście razy dziennie spoglądałam na dłoń z drobnym złotym pierścionkiem. Kiedy na niego patrzyłam, czułam ciepło miłości, które ogrzewało moje serce.
Tamtego dnia wróciłam wcześniej z wyjazdu. Weszłam do domu i zastałam Alka w szlafroku, jedzącego śniadanie z nieznaną mi dziewczyną. W moim szlafroku.
– Majka! – Alek zerwał się z krzesła, gdy mnie zobaczył w drzwiach. – To nie jest tak, jak myślisz.
– A jak jest? – spytałam, czując, że wszystko we mnie zamiera.
– To… – spojrzał na dziewczynę. Uśmiechała się pod nosem, nie patrząc na mnie. Nagle zrozumiałam, to była jego poprzednia dziewczyna. – To skomplikowane.
Wiedziałam, co znaczy to słowo. Wybiegłam stamtąd. Byłam w takim szoku, że nawet nie pamiętam, gdzie wyrzuciłam pierścionek zaręczynowy. Bo gdy wróciłam do domu rodziców i chciałam go zdjąć, nie miałam go na palcu.
– Mężczyzna zrobił błąd – głos bezdomnej przebił się przez moje wspomnienia. – Próbował potem to naprawić, wytłumaczyć, ale ona nie chciała słuchać.
Pozory zdrady złamały jej serce i tylko czas oraz doświadczenie mogło je uleczyć.
– Jakie pozory? – rzuciłam zduszonym głosem. Serce mocno waliło mi w piersi. – Przespał się z byłą tuż przed naszym ślubem.
– Ale mówił coś innego.
Popatrzyłam na kobietę. Jej pucołowata, rumiana twarz była poważna, a niebieskie oczy błyszczały jak… oczko pierścionka zaręczynowego Alka. Tak, mówił. Że ona przyjechała do miasta na kurs, wpadli na siebie przypadkiem, nie miała gdzie zanocować, bo coś tam, nie pamiętam, złapał ich deszcz, i on zaprosił ją do nas. Spali w osobnych pokojach…. Tere fere.
Pokręciłam głową. Bezdomna uśmiechnęła się łagodnie, jakoś tak… znajomo. Jakbym widziała już kiedyś ten uśmiech. A potem powiedziała:
– Prosiłaś mnie o miłość, która jest twoim przeznaczeniem i nigdy cię nie zawiedzie. I ja ci ją dałam. Ale żeby jej nie stracić, trzeba obdarzyć ją zaufaniem.
Zawierzyć, że mówi prawdę, choć słowa wydają się kłamstwem. Słuchać sercem, nie rozumem skrzywionym przez świat, który cierpi na niedostatek zaufania. Maju, masz ostatnią szansę – wzięła moją dłoń w swoją rękę, po czym zacisnęła palce. Wstała z ławki, wzięła swoją torbę i wyszła na parkową ścieżkę.
Kilka sekund trwało, zanim się otrząsnęłam na tyle, by otworzyć dłoń i zobaczyć, co w niej schowała.
To był złoty pierścionek. Zgubiony.
Trzy miesiące później stałam przed ołtarzem w białej sukni, z narzeczonym u boku. Cała drżałam. Na moment obróciłam się i spojrzałam na mamę. „A widzisz?” – mówiło moje spojrzenie. Ona tylko westchnęła, pokręciła głową i uśmiechnęła się. Kiedy wracałam spojrzeniem do ołtarza, zahaczyłam wzrokiem o wielki malunek na ścianie kościoła. Kilkanaście kilkumetrowych postaci w aureolach. Poczet świętych. I poczułam lekki zawrót głowy. Jedna ze świętych miała uśmiech mojej bezdomnej. Święta Augustyna, patronka swatek. I przypomniałam sobie, jak przychodziłam tu jako nastolatka, prosić ją o znalezienie mi mojej drugiej połówki.
I znalazła. Obróciłam głowę i spojrzałam na stojącego obok mężczyznę. Alek uniósł brew, jakby pytał, czy wszystko w porządku. Jak najbardziej.