Reklama

Akurat wychodziliśmy z Piotrem do kina, gdy rozległ się dzwonek u drzwi. Mąż otworzył, na progu stało dwóch chłopców. Spod ciepłych kurtek wystawały im brzegi białych komeżek. W rękach trzymali notesy i jakieś kartki.

Reklama

– Czy państwo przyjmą księdza po kolędzie? – spytał jeden z nich. – W sobotę od trzynastej chodzi ksiądz proboszcz.

– Tak – skinął głową Piotr.

– Nie, dziękujemy – odparłam ja w tym samym momencie.

Chłopcy popatrzyli po sobie zdezorientowani.

Zobacz także

– To jak, przyjmą państwo? – spytał ten z notesem w ręce. – Bo nie wiem, czy zapisać.

Tak, oczywiście przyjmiemy – westchnęłam i uśmiechnęłam się przepraszająco do męża.

Gdy zamknęliśmy drzwi za chłopcami, Piotr popatrzył na mnie zdumiony.

– Aneczko, co ty wymyśliłaś? – spytał. – Czemu mielibyśmy nie przyjąć księdza po kolędzie? To przecież taka ładna tradycja, masz coś przeciwko niej?

Zawahałam się.

Byłam mocno uprzedzona

– Przepraszam, że tak wyskoczyłam z tą odmową – powiedziałam. – Ale wiesz przecież, że jakoś nie pałam zbyt wielkim sentymentem do wizyt księdza z parafii.

– Dlaczego? – Piotr wyglądał na szczerze zdziwionego.

– Pamiętasz ten czas przed naszym ślubem, tamten rok? – spytałam go. – Jakie to były ciężkie miesiące dla mojej rodziny… Tata stracił pracę, nie wypłacili mu pensji za prawie pół roku, mama ciężko chorowała, nie wstawała z łóżka – westchnęłam na wspomnienie tamtych chwil. – Przecież nawet nosiliśmy się z zamiarem odłożenia ślubu, a i święta były skromne.

– A co to ma do księdza i kolędy? Przecież to było ponad 20 lat temu – Piotr wzruszył ramionami.

– Wtedy przyszedł proboszcz po kolędzie. On nas przecież dobrze znał, wiedział, jaką trudną sytuację mieliśmy… Mama włożyła do koperty na kolędę ostatnie pięćdziesiąt złotych. Wiesz, jaka zawsze była honorowa – uśmiechnęłam się. – Miała jednak cichą nadzieję, że ksiądz nie weźmie tej koperty. A on niby dom pobłogosławił, ale pieniądze wziął. Nigdy nie zapomnę miny mamy, jej rozczarowania.

– Tak, to musiało być przykre – zgodził się Piotr. – Ale wiesz, niech ta kolęda będzie na szczęście, żeby nam się dalej dobrze mieszkało.

– Jasne – przytaknęłam.

Czekaliśmy na wizytę

W sobotę przygotowałam wszystko. Nakryłam stół, włożyłam w lichtarze nowe, długie świece. I tradycyjnie już wsunęłam pod obrus kopertę z pieniędzmi. Mogliśmy sobie pozwolić na spory datek, bo oboje z Piotrem pracowaliśmy i zarabialiśmy całkiem nieźle. I nawet tak mi się ciepło na sercu zrobiło, gdy po otwarciu drzwi do mieszkania weszli obaj chłopcy w komeżkach. A za nimi grubiutki staruszek z zaczerwienioną, pyzatą twarzą.

Pokój temu domowi – pozdrowił nas z uśmiechem.

Chwilę później, po zwyczajowym rytuale ksiądz usiadł za stołem. Zaproponowałam mu herbatę, na wszelki wypadek wcześniej przygotowałam ciasto na tacy. Ksiądz wyglądał na amatora słodyczy, nie odmówił. W czasie rozmowy pytał nas o różne sprawy: jak nam się mieszka, czy mamy pracę. Jednak nie był wścibski – odwrotnie, całkiem miło się z nim rozmawiało.

Nie chciał ani grosza

W pewnym momencie wskazał głową na wypukły obrus, a właściwie na wsuniętą pod niego kopertę.

– Ale ja nie biorę pieniędzy od moich parafian, kiedy goszczą mnie u siebie w domach. Jeżeli macie wolę dać coś na ofiarę, to w czasie mszy świętej, na tacę ewentualnie – powiedział.

– To ksiądz jest chyba ewenementem wśród duchownych! – roześmiałam się. – Bo jeszcze takiego nie spotkałam, żeby nie chciał wziąć kolędy.

– A wiecie, że ja dawniej też zawsze przyjmowałem te koperty – pokiwał głową. – Jednak pewna stara, mądra kobieta w bardzo dowcipny i dosadny sposób uświadomiła mi, po co tak naprawdę przychodzę do domów z tą wizytą duszpasterską.

– To może ksiądz opowie – zaproponował Piotrek, podsuwając w jego stronę tackę z ciastem.

– I jeszcze kawałek szarlotki, bardzo proszę. Chłopców też zapraszam – gestem przywołał do stołu ministrantów.

Miło było słuchać takiej opowieści

– Wyśmienite ciasto – ksiądz skinął głową i zaczął opowiadać: – Wiecie, to było sporo lat temu, wysłali mnie wtedy na moją pierwszą parafię, hen, w góry. Byliśmy tam tylko z wikarym, a parafia rozległa, domy kilku wiosek porozrzucane w promieniu kilkunastu kilometrów nawet. Śniegi takie straszne bywały, nie wszędzie dało się dojść, nie raz i nie dwa nawet na nartach nam było ciężko. Ale wszędzie ludzie nas oczekiwali, nie mogło tak być, żebyśmy do któregoś domostwa z kolędą nie przyszli. Górale to przecież bardzo bogobojni ludzie. I zdarzyło się wtedy tego pierwszego mojego roku proboszczowania, że do ostatnich domów to dopiero na wiosnę dotarłem, w marcu, jak śniegi puściły trochę.

– Ojej, aż tyle to trwało? – wyrwało mi się. – To ci ludzie odcięci od świata byli całą zimę!

– Oj, tak… – westchnął staruszek i podjął opowieść: – Pamiętam, zaszedłem na taką gazdówkę, wysoko w górach. Umordowałem się wtedy, że strach, po kolana w śniegu brnąłem. Wreszcie z kolędą na ustach wszedłem, gospodarze powitali mnie
w progu. „Mieszkacie jak na końcu świata prawie – przyznałem, otrzepując sutannę ze śniegu. – Niemożnością dojść do was”.

Usadzili mnie zaraz za stołem, poczęstowali herbatą gorącą. Zmarznięty tak byłem, że z wielką chęcią łyczek się napiłem. No i przepraszać ich zacząłem, że tak późno do nich przyszedłem, że już marzec, czas kolędy się dawno skończył, lecz nie zdążyłem wcześniej, tyle domostw obejść trzeba… I wtedy babcia gospodarza, bardzo stara już kobieta, popatrzyła tak jakoś na mnie chytrze i zaśmiała się.

„Ale, dobrodzieju, my spokojnie czekali, wiedzieli, że dobrodziej przyjdą – powiedziała. – Bo wiadomo, każden dutków szuka i za czym, jak za czym, ale za dutkami to ludziska zawsze dojdą, nawet na koniec świata, i to po takim wielgachnym śniegu, jak u nas leży. To i wyście doszli wreszcie…”.

O mało się wtedy tą herbatą nie udławiłem, jak dotarło do mnie, co ta stara góralka powiedziała. Że ja tam do nich za dutkami, czyli po pieniądze przyszedłem! I tak sobie te jej słowa wziąłem do serca, że postanowiłem już od nikogo nigdy nie wziąć ani grosza. Bo skoro ci wszyscy ludzie sądzili, że ja nie z Panem Bogiem, nie z błogosławieństwem na nowy rok do nich przychodzę, tylko po pieniądze… No nie, to tak nie mogło być.

Damy te pieniądze na tacę

Ksiądz umilkł, wziął ze stołu talerzyk z ciastem i zaczął ze smakiem jeść. Popatrzyliśmy z Piotrkiem po sobie. No, musiałam przyznać, że było sporo racji w tym, o czym mówił staruszek.

– To ja się zbieram, jeszcze dużo wizyt przede mną – wreszcie kapłan podniósł się zza stołu. – Dziękuję za gościnę, za ciasto. Zostańcie z Bogiem, dzieci.

Dziwny ten ksiądz – powiedział Piotrek, gdy zamknął drzwi za naszymi gośćmi.

Reklama

– Dziwny? Niby dlaczego? Mnie się wydaje, że ludzki. Taki, jaki prawdziwy duszpasterz powinien być – odłożyłam kopertę z pieniędzmi na półkę i zabrałam się do sprzątania. – Trzeba będzie to jutro zanieść do kościoła na tacę albo do puszki dla potrzebujących wrzucić. To rzeczywiście dobry pomysł.

Reklama
Reklama
Reklama