„Ksiądz zrobił mojej córce przykrość, za która powinien smażyć się w piekle. Żałuję, że posłałam ją do komunii”
„Oddałam duchowe wychowanie córeczki obcemu mężczyźnie w sutannie. Czy ma do tego prawo, tylko dlatego, że nosi koloratkę? To była kompletna pomyłka. Po tym, co zrobił, wiedziałam, że moja noga tam więcej nie postanie. Ale jak wytłumaczyć dziecku, że może mieć komunię i nie musieć się wstydzić i bać?”.

- Redakcja
Zosia zawsze była tą dziewczynką, która zadawała za dużo pytań. Nawet kiedy miała cztery lata, potrafiła mnie zagiąć jakimś „a po co to tak?”, że aż sama nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie była ani niegrzeczna, ani bezczelna – po prostu miała w sobie naturalną ciekawość, tę iskrę, której nigdy nie chciałam gasić. Właśnie dlatego te ostatnie tygodnie tak mnie zaskoczyły. Zosia zrobiła się cicha. Zbyt cicha. Przy śniadaniu siadała z opuszczonym wzrokiem, jakby coś ją przygniatało. Czasem chrupała płatki i wpatrywała się w okno, nie słysząc, jak ją wołam. Myślałam, że to może stres – w końcu pierwsza komunia, wielkie wydarzenie. Sukienka już wisiała w szafie – biała, z delikatną koronką, kupiona razem z babcią. Zosia wyglądała w niej jak z obrazka. Ale kiedy ją ostatnio przymierzała, nie było uśmiechu. Nawet nie chciała spojrzeć w lustro.
– Coś nie tak? – spytałam wtedy, ale tylko wzruszyła ramionami.
Nie dopytywałam. A teraz tego żałuję.
Była też ta próba w kościele. Taka zwykła – dzieci ustawiały się w rzędzie, ksiądz coś tłumaczył, trochę zniecierpliwiony. Nie wsłuchałam się za bardzo, bo rozmawiałam z inną mamą o cateringu na uroczystość. Zosia potem była dziwnie spięta, ale zrzuciłam to na karb zmęczenia. Głupio mi. Bo teraz widzę, że to wtedy coś w niej pękło. A ja to przegapiłam.
Córeczka nie chciała iść do komunii
Zosia przyszła do mnie wieczorem. Miała na sobie piżamę w misie i trzymała swojego wypłowiałego króliczka za uszy. Wydawała się mniejsza niż zwykle, jakby coś ją przygięło. Usiadła na brzegu łóżka i zaczęła kręcić palcami krawędź kołdry.
– Mamo… – zaczęła, ale zaraz zamilkła.
Zamknęłam książkę i odłożyłam ją na stolik nocny. Czułam, że to nie będzie zwykła rozmowa. Zosia przełknęła ślinę, spojrzała na mnie i wtedy zobaczyłam, że oczy jej się szkliły.
– Nie chcę iść do komunii – wyszeptała.
Zamarłam. Przez chwilę myślałam, że się przesłyszałam.
– Co? Dlaczego, kochanie? – spytałam spokojnie, choć w środku aż mi się wszystko spięło.
Zosia otarła rękawem oczy.
– Bo ksiądz powiedział, że jestem pyskatą i niewdzięczną. Bo nie wiedziałam, co to sakrament – głos jej zadrżał.
Serce mi zamarło.
– Jak to powiedział? Przy wszystkich?
– Tak. Na próbie. Zapytał, co znaczy „sakrament”, a ja nie wiedziałam. Powiedział, że skoro nie umiem słuchać i wszystko kwestionuję, to jestem pyskatą panną i nie zasługuję. Wszyscy się śmiali. – Zosia zamilkła, a potem dodała cicho: – Nie chcę już. Nigdy.
Poczułam, jak robi mi się gorąco. Złość we mnie buzowała, ale nie chciałam wybuchnąć przy niej. Usiadłam obok i objęłam ją ramieniem.
– Kochanie… to, co powiedział ksiądz, było bardzo nie w porządku. I nie powinien był tak się do ciebie odezwać, zwłaszcza przy innych.
Zosia wtuliła się we mnie, skulona jak małe zwierzątko. Wiedziałam, że to dla niej nie była chwilowa obraza. To był wstyd. Coś, czego nie umiała jeszcze nazwać, ale co już na dobre w niej osiadło. Siedziałyśmy tak chwilę w milczeniu, a ja w głowie zadawałam sobie pytania, których wcześniej unikałam. Jak to możliwe, że tak po prostu oddałam duchowe wychowanie mojego dziecka obcemu mężczyźnie w sutannie? Czemu uznałam, że to właśnie on ma do tego prawo? Tylko dlatego, że nosi koloratkę? Poczułam coś więcej niż złość. To było rozczarowanie. I początek buntu, który dopiero miał we mnie dojrzeć.
Ta rana była znacznie głębsza
Robert wrócił z pracy późnym popołudniem. Siedziałam przy kuchennym stole i mieszałam herbatę, choć dawno wystygła. Gdy tylko zdjął kurtkę, powiedziałam:
– Chcę ci coś powiedzieć. To ważne. Chodzi o Zosię.
W skrócie opowiedziałam, co się wydarzyło. Jak ksiądz nazwał ją pyskatą, jak ją ośmieszył, jak się zamknęła w sobie. W miarę jak mówiłam, twarz Roberta robiła się coraz ciemniejsza.
– To chore. Przeniesiemy ją gdzie indziej – rzucił od razu, bez wahania.
– Myślisz, że to wystarczy? – spytałam, czując, że odpowiedź nie jest taka prosta.
– Nie możemy jej tego odebrać. Komunia to jednak coś ważnego. Dla niej. Dla rodziny.
Wtedy z drugiego pokoju dobiegł nas głos Zosi. Stała w progu, z rękami splecionymi na piersi.
– Ja już nie chcę nigdzie. Wszędzie są tacy sami.
Spojrzeliśmy na siebie z Robertem. Nie miał racji. To nie chodziło o miejsce. To nie była kwestia innej parafii, innego księdza. Dla Zosi – i chyba dla mnie też – ta rana była głębsza. Miałam wrażenie, że w tym wszystkim chodziło o coś więcej niż sam sakrament. Zaczęłam czuć, że potrzebujemy innej drogi. I że jeśli nie znajdziemy jej razem, to zgubimy coś ważniejszego niż rytuał – poczucie sensu.
Jak urządzić komunię bez kościoła?
Zostaliśmy z Robertem w kuchni, kiedy Zosia poszła już spać. Siedzieliśmy w ciszy, każde z nas pogrążone w myślach. Przez chwilę słyszałam tylko tykanie zegara i odgłos kropel uderzających o parapet. W końcu powiedziałam:
– A gdybyśmy zrobili to po swojemu?
Spojrzał na mnie niepewnie. Wiedziałam, że to, co mówię, jest rewolucyjne. Sama jeszcze parę miesięcy temu nie przeszłabym obok takiego pomysłu obojętnie. Ale teraz… po tym, co zobaczyłam, co poczułam – nie miałam wątpliwości. Chciałam, żeby Zosia miała swój dzień. Swój moment spotkania z tym, co dla niej ważne. Bez lęku, bez wstydu, bez cudzych oczekiwań. Robert skinął głową. Cicho, bez słów. W tym geście było coś więcej niż zgoda – było zrozumienie. Może też ulga. Tak jakbyśmy oboje wiedzieli, że w końcu podjęliśmy właściwą decyzję.
Nie potrafiłam powstrzymać łez
Zosia poprosiła o chwilę dla siebie. Usiadła przy biurku, zapaliła małą lampkę i zaczęła pisać. Nie zaglądałam jej przez ramię. Tylko siedziałam w salonie i słuchałam odgłosu ołówka sunącego po papierze. Po kilkunastu minutach przyszła do nas z kartką w dłoni. Usiadła na dywanie, spojrzała najpierw na Roberta, potem na mnie.
– Mogę przeczytać?
– Oczywiście – powiedziałam cicho.
Zosia rozłożyła kartkę. Czytała powoli, wyraźnie, jakby każde słowo miało znaczenie.
– „Drogi Boże, chcę być dobra i żeby nikt mnie nie wyśmiewał, kiedy się mylę. Kocham Cię. Zosia”.
Robert wciągnął powietrze przez nos. Milczał, ale widziałam, jak ścisnęły mu się szczęki. Ja nie dałam rady. Łzy popłynęły mi same.
Tego dnia Zosia odbębniła wszystkie ceregiele w kościele, bo bez tego się nie obyło. Ale zaraz po tym, wróciła do domu. W salonie zapaliliśmy kilka świec. Żadnych ozdób, żadnego przepychu. Byliśmy tylko we trójkę. Cisza wypełniała przestrzeń, ale nie była ciężka. Raczej święta, spokojna. Zosia stanęła na środku i po prostu przeczytała swój list jeszcze raz. Potem podeszła do nas i objęła nas mocno. To był jej rytuał. Najprawdziwszy.
Nie odrzuciłam Boga, był wtedy z nami
Tamten dzień pamiętam do dziś z każdym szczegółem. Blask świec odbijający się od naszych okien. Zapach herbaty z miodem. Dotyk drobnych dłoni Zosi, kiedy wtuliła się we mnie po wszystkim i powiedziała tylko: „Dziękuję, mamo”. Wtedy zrozumiałam, że zrobiliśmy dobrze.
Dla Zosi ta nasza komunia była czysta. Prawdziwa. Tylko jej. I w jej oczach, kiedy mówiła „kocham Cię, Boże”, nie było żadnego lęku, żadnej winy. Była prawdziwa miłość. A ja? Może właśnie w tym wszystkim, w tym buntowniczym geście, odzyskałam coś, co kiedyś zgubiłam. Własną wiarę. Taką, która nie potrzebuje zgody proboszcza, żeby być ważna. I pomyślałam, że jeśli Bóg naprawdę istnieje, to był wtedy z nami. Tam, w naszym salonie, przy świecach i herbacie. Obok Zosi, która w sukience bez falbanek powiedziała Mu najprostsze „kocham”.
Ilona, 39 lat
Czytaj także:
- „Spotkanie z teściem przyprawiło mnie o grzeszne myśli. Szybko wróciłam po jeszcze jedno zakazane wspomnienie”
- „Z naiwności straciłem oszczędności życia, ale nie to było najgorsze. Palce maczał w tym ktoś, kogo doskonale znałem”
- „Mąż miał przyjechać z Norwegii na pierwszą komunię syna. Po tym, co zrobił, może już nigdy nie wracać do Polski”